#332 Jennifer Lopez “J.Lo” (2001)

Kiedy znana głównie z filmowych ról Jennifer Lopez postanowiła pobawić się w wokalistkę i nagrać płytę, nikt nie wierzył, że jej przygoda z muzyka potrwa tak długo. A jednak! Debiutancka płyta “On the 6” sprzedała się w ponad siedmiu milionach egzemplarzy i przyniosła takie hity jak “If You Had My Love”, “Waiting for Tonight” oraz “Let’s Get Loud”. Dam sobie rękę uciąć, że znacie je doskonale. Nic więc dziwnego, że niecałe dwa lata później otrzymaliśmy drugie dzieło uroczej aktorki latynoskiego pochodzenia. Czy krążek “J.Lo” jest lepszy niż “On the 6”?

Jennifer Lopez podczas pracy nad następcą debiutu miała wsparcie najróżniejszych producentów. Tym najważniejszym został chyba P.Diddy, który przez pewnie czas związany był z Jennifer nie tylko zawodowo, ale i prywatnie. O ile na “On the 6” wyprodukował jedynie “Feelin’ So Good”, tak na “J.Lo” odpowiada za nieco więcej utworów. Jednak najwięcej piosenek z drugiej płyty Lopez stworzył Cory Rooney (który pracował z Jennifer aż do czasów albumu “Brave”). Spora ilość producentów przełożyła się na różnorodne brzmienie krążka. Jednak te różnice i tak są subtelne w przeciwieństwie chociażby do ep-ki “Ghost” Sky Ferriry” czy płyty “Bionic” Christiny Aguilery, gdzie każda piosenka stanowi nowy rozdział.

Jeśli ktoś myślał, że na “J.Lo” Jennifer muzycznie pójdzie w zupełnie inna stronę, może się zawieść. Album jest w pewnym sensie kontynuacją “On the 6”. Tak jak na debiucie, i tu mamy sporo r&b, popu, trochę hip hopu. Brakuje natomiast mocniejszego kopa w postaci dyskotekowych “Waiting for Tonight” czy “Una Noche Mas”. Jest za to więcej wpływów muzyki latino. “J.Lo” zawiera aż 15 piosenek więc na pewno każdy znajdzie tu coś dla siebie. O ile oczywiście nie szuka mocnych gitar i agresywnych refrenów. Druga płyta Jennifer to raczej propozycja dla osób, które chcą poczuć trochę słońca i mają ochotę na niewymagające, ale przyjemne melodie.

Album promowany był czterema singlami: “Love Don’t Cost a Thing”, “Play”, “I’m Real” i “Ain’t It Funny”. Uważam, że wybór tych nagrań na utwory promujące krążek był świetny. To najbardziej przebojowe i najszybciej wpadające w ucho piosenki na “J.Lo”. Najbardziej z nich lubię “Love Don’t Cost a Thing”. Jak już kiedyś pisałam, utwór jest dla mnie kwintesencja tego, co w muzyce pop było niegdyś najlepsze i najpopularniejsze. Uwielbiam! Od pierwszego przesłuchania jestem zachwycone piosenką “Play”. Łączy ona w sobie dance pop, r&b oraz elektronikę. Tekst jest właściwie o niczym, ot, Jennifer prosi DJ’a, by grał jej ulubioną piosenkę, bo chce potańczyć. Jeśli ta piosenka to właśnie “Play” to jestem skłonna podpisać się pod jej prośbami. Świetny taneczny, rozbudzający numer. Znacznie mniej podoba mi się “I’m Real”. Może i szybko wpada w ucho, ale jest jakieś takie mało oryginalne w przeciwieństwie np. do “Ain’t It Funny”, które jest ciekawa mieszanką r&b i latin popu.

Żałuję trochę, że na “J.Lo” nie ma tyle spokojnych piosenek, które na “On the 6” zajmowały sporo miejsca. “Should’ve Never”, “Promise Me You’ll Try” czy “Theme from Mahogany (Do You Know Where You’re Going To)” to utwory, do których lubię wracać. Na drugiej płycie artystki znajdziemy zaledwie dwa spokojne kawałki. Jednym z nich jest cudowne, łagodne i zmysłowe “Secretly”. Drugi to zawierające wpływy muzyki latynoskiej “Come Over”. Lubię ballady w wykonaniu Jennifer i uważam, że to wielka szkoda, że na “J.Lo” znalazło się miejsce jedynie dla dwóch.

Jennifer chętnie podkreśla, skąd pochodzi. Chociaż to angielski jest powszechniejszym językiem, nie boi się nagrywać po hiszpańsku. Robi tym samym ukłon w stronę swoich korzeni. Na “J.Lo” znalazło się więc kilka piosenek, które artystka wykonuje właśnie w tym języku. Nie jest ich dużo, ale dobre i to. Jedną z nich jest charakteryzujące się wyrazistym refrenem “Cariño”. Inna to zamykająca album ”Si Ya Se Acabo”, która przez kilka początkowych sekund zmyla nas swoim balladowym wstępem. Trzecią piosenką wykonywaną po hiszpańsku jest duet Jennifer i niejakiego Chayanne “Dame (Touch Me)”. Szału nie ma, ale raz na jakiś czas posłuchać mogę.

A co z resztą numerów? No właśnie nic. Mało który się wyróżnia i przyciąga moją uwagę. Za nic nie mogę zapamiętać jak brzmią takie utwory jak “Dance With Me”, “That’s Not Me” czy “That’s the Way”. Są zapychaczami i tłem dla “Ain’t It Funny” czy “Play”.

Długo zastanawiałam się, czy “J.Lo” to album lepszy niż “On the 6”. Jeszcze niedawno szala zwycięstwa przechylała się na stronę drugiego krążka Lopez. Ostatnio jednak stwierdziłam, że nie ma to jak jej debiut, gdzie każda piosenka była ważna i ładnie pasowała do innych. Chociaż różnic między nimi było sporo. “J.Lo” to z kolei płyta pełna tanecznych hitów. Stworzona bardziej nie z potrzeb artystycznych, ale komercyjnych. Ok., nie czepiam się, bo takie utwory jak “Love Don’t Cost a Thing” uwielbiam. Złych piosenek na albumie nie ma, ale jednak czegoś mi na “J.Lo” brakuje. Większej różnorodności? Ładniejszych wykonań? Serca włożonego w muzykę? Nie mogę jednak odmówić “J.Lo” słońca, które czuć podczas słuchania albumu. I to jest chyba największym atutem płyty.

15 Replies to “#332 Jennifer Lopez “J.Lo” (2001)”

  1. Miło jest przypomnieć sobie czasy kiedy się było młodym szkrabem i już przepadało się za muzyką, Oczywiście zgodzę się z Tobą, że J Lo od czasu kiedy przestała nagrywać solo coraz bardziej ponownie od czasu świetności znów stała się popularna, być może to dzięki Pitbullowi, który rozruszał tą wielką i potężną machinę POP-ową początków lat 00. Być może słuchaczom przejadła się już Jennifer w wydaniu solowym, być może wszyscy pragną kolejnym futuringów. Bynajmniej ja chciałbym, żebym teraz mógł cofnąć się w czasie, tak do 2000 roku, by znów móc po kolei odkrywać świetność takich kawałków jakże bardzo tanecznych jak Let’s Get Loud, Ain’t It Funny czy Waiting For Tonight. Bo bez wątpienia, były to najlepsze lata dla piosenkarki oraz słuchaczy. Serdecznie Cie pozdrawiam 🙂

  2. Bardzo lubię ten album, z początku mi nie podchodził, ale dziś go uwielbiam 😉 Oczywiście wszystkie single (zwłaszcza “Ain’t It Funny”!) są rewelacyjne i to już swego rodzaju klasyki. Poza podoba mi się niejednokrotne nawiązywanie do latynoskich korzeni i rewelacyjny utwór “That’s Not Me”.
    Nowa recenzja: “Ewelina Lisowska” (EP) Ewelina Lisowska (fizzz-reviews.blogspot.com)

  3. Płyty nie znam, od niej w ogóle żadnej nie znam i nie zamierzam poznawać 🙂 A nie wiem czy znam piosenki, o których wspomniałaś, aczkolwiek myślę że to możliwe 😉 jednak teraz nie mam nawet jak tego sprawdzić -.-

Odpowiedz na „~DuśkaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *