#393, 394 Demi Lovato “Demi” (2013) & Ellie Goulding “Halcyon Days” (2013)


Ach, ta Demi Lovato. Niby dopiero co wydała album “Unbroken” (2011 rok)  a już zasypuje nas nowościami. Krążek zatytułowany, bardzo twórczo, “Demi” ukazał się w maju bieżącego roku. Po promującym go singlu “Heart Attack” nie oczekiwałam jednak wybitnej płyty. Ale czy mogłam przeczuwać, że będzie aż tak źle?

Słuchając czwartego już studyjnego krążka wokalistki, człowiek zapomina, jak Demi zaczynała. Pamięta ktoś jeszcze jej pop rockowe piosenki w stylu “Here We Go Again” czy “Got Dynamite”? Zapewne wiele osób wspomina je z rozrzewnieniem i zastanawia się, co z tej Demi w ogóle wyrosło. O ile na “Unbroken” rockowe melodie porzuciła na rzecz lekkiego, przyjemnego popu i muzyki r&b, tak na “Demi” poszła o krok dalej i postawiła na electropop. Nie mam nic do elektroniki, jeśli wykorzystana jest umiejętnie i ciekawie. Jednak piosenki Lovato nie są ani interesujące, ani tym bardziej dobre. Ladies & Gentlemen, przedstawiam wam jedną z najgorszych płyt 2013 roku.

Tym, co najbardziej mnie razi na albumie “Demi”, jest fakt, że wokalistka całkowicie zatraciła swoją indywidualność i postanowiła podążać śladami takich gwiazd jak Britney Spears, Katy Perry czy Rihanna. Jednak o ile wymienione w poprzednim zdaniu wokalistki dobrze sobie radzą na scenie dance, tak Demi odpada w przedbiegach. Nie ma tej charyzmy, autentyczności. W tanecznych piosenkach zawartych na “Demi” wyczuwam nutkę (zresztą, niejedną) fałszu. Szkoda, że Lovato postawiła na sukces komercyjny (może jej w tym “X-Factorze” mało płacą?) i zamiast zachwycać publiczność swoimi niebanalnym utworami, straszy nas dyskotekową, ciężką rąbanką.

Zaczyna się od singlowego przeboju “Heart Attack”. Co go wyróżnia? Nudny, mało pomysłowy bit i refren poniżej możliwości Demi. Podoba mi się jednak tytuł piosenki – po polsku atak serca. Bardzo trafnie dobrany. Jednak nie tylko atak serca czeka nas, jeśli przedawkujemy “Heart Attack”. Innymi następstwami są wymioty, ból głowy i pęknięcie bębenków usznych. Nieco tylko lepiej przedstawia się “Made in the USA”. To chwytliwa piosenka, która pasowałaby do Katy Perry. I ponownie Demi trafiła z tytułem. Świetnie słychać, że to amerykańska produkcja. Niestety. “Without the Love” jest spokojniejsze, ale nie oszukujmy się. Ładną balladą to to nie jest. Podobnie zresztą jak “Two Pieces”.

Samą siebie Demi przeszła w “Neon Lights”. Po zapoznaniu się z tym nagraniem, mam ochotę przeprosić się z “Unbroken” czy “Hold Up” z poprzedniej płyty. “Neon Lights” to bowiem najgorsza i najstraszniejsza piosenka wokalistki. Zaczyna się ładnie, delikatnie. Chwilę później się rozkręca i dostajemy potężną dawkę kiczowatej, dyskotekowej muzyki. Po usłyszeniu “Neon Lights” dochodziłam do siebie przez kilka dni. Taką ma (negatywną) moc. Równie mocno nie lubię “Fire Starter” oraz “Something That We’re Not”, przy którym moja cierpliwość do “Demi” zazwyczaj się kończy i mam ochotę rzucić laptopem o ścianę. Przyjemnie i obiecująco zaczyna się “Never Been Hurt”, ale, nauczona doświadczeniem, z niepokojem oczekiwałam refrenu. Jaki jest? Typowy dla tej płyty – zwykłe umca umca. Wiązałam jakieś nadzieje z “Really Don’t Care” i obecnością w tym kawałku brytyjskiej wokalistki Cher Lloyd, ale dziewczyny nie nagrały razem niczego odkrywczego. Ich duet jest nieznośnie banalny. Nawet nienajgorszy rap Cher tego numeru nie ratuje.

Demi Lovato chciała nam udowodnić, że wciąż pozostała sobą i umieściła na krążku cztery spokojniejsze piosenki. Jedną z nich jest “Nightingale”, w którym to komputerowe brzmienie zostało zastąpione m.in. smyczkami. Chociaż kompozycja ta ustępuje innym znanym mi balladom, na “Demi” świeci pełnym blaskiem. Ładnie przedstawiają się również zagrane na pianinie “In Case”, akustyczne “Shouldn’t Come Back” oraz emocjonalne “Warrior”. Przynoszą chwilę ukojenia po tragicznych, tanecznych numerach. Tylko trochę szkoda, że zostały rozmieszczone na trackliście dość niekorzystnie. Lepiej sprawdziłyby się albo na samym początku, albo na końcu.

Sądzę, że krążek “Demi” mógłby przyczynić się do rozwoju medycyny. Już wyobrażam sobie tworzenie nowych tabletek przeciwbólowych. Jeśli są w stanie złagodzić skutki słuchania czwartego krążka Demi Lovato – trafiają do sprzedaży. Jeśli nie – kombinujcie dalej drodzy farmaceuci. Ja tymczasem biegnę wziąć Apap na ten koszmarny ból głowy, który spowodowały nowe kompozycje gwiazdki Disney’a.


Przyznam szczerze, że dziwi mnie zamieszanie, które spowodowała w zeszłym roku brytyjska wokalistka Ellie Goulding. Jej singiel “Lights” okazał się wielkim sukcesem w USA, album “Halcyon” sprzedawał się jak ciepłe bułeczki a samej artystce przybyło wielu nowych fanów. Chociaż drugi studyjny krążek Ellie przypadł do gustu nie tylko słuchaczom, ale i krytykom, mnie przyprawił o ból głowy. Piosenki mnie nie zachwyciły, wokal Goulding w niektórych momentach po prostu irytował, a teksty nie wywoływały żadnych emocji. Dużo cieplej wspominam debiut Brytyjki “Lights” – przyjemną, prostą mieszankę folku, muzyki akustycznej i delikatnej elektroniki. Może i mało to odkrywcze czy zajmujące, ale warte uwagi.

Ellie Goulding postanowiła pójść w ślady Lany Del Rey i przygotować porządną reedycję drugiego albumu. Oprócz osiemnastu znanych nam już utworów, otrzymujemy od wokalistki dodatkowy krążek z dziesięcioma (!) nowymi piosenkami. Jest więc czego słuchać. Zanim przejdę do recenzowania bonusowego krążka, wspomnę co nieco o podstawowej edycji “Halcyon”, bo być może kogoś do kupna reedycji zachęciło “Burn” a pozostałe piosenki stanowią dla niego wielką niewiadomą. Warte uwagi jest tajemnicze “Don’t Say the Word”, różnorodne (raz elektroniczne dźwięki, raz piękne pianino) “Figure 8” oraz proste, ale mające sporo uroku “I Know You Care”. Unikam natomiast “Lights” (nie mogę słuchać głosu Ellie), ballady “Halcyon” (za duża ingerencja komputerów) oraz prostackiego duetu z Calvinem Harrisem “I Need Your Love”.

No właśnie, Calvin. “Halcyon Days” brzmi tak jakby Ellie nie poprzestała po jednym singlowym kawałku na współpracy z tym DJem, ale raczej poprosiła go o pomoc przy bonusowych piosenkach. Chociaż jej nowe kompozycje są lekkie (niektóre aż za bardzo, zaraz z pamięci ulatują) a sama wokalistka ma sporo uroku (mimo, iż jest trochę naiwna i infantylna) nie ma takiej siły przebicia jak wiele innych piosenkarek. Mimo to usilnie próbuje stanąć w jednym rzędzie z Lady Gagą czy Rihanną i dokonuje najgorszego muzycznego wyboru. Poszła w komercję, sprzedała się. Nazywajcie to jak chcecie. Utwory zawarte na reedycji “Halcyon” w niczym nie przypominają starszych kawałków Ellie. Miejsce mało ciekawej popowo-elekektroniczno-folkowej muzyki zajął jeszcze mniej interesujący electropop. Ok, że mało zajmujący jestem w stanie przetrawić. Ale że tak słaby i wtórny?  To już trzeba mieć prawdziwy talent, by stworzyć tak beznadziejny produkt. I tylko szkoda tych kilku przyjemniejszych utworów, które znalazły się w takim towarzystwie.

Piosenka “Burn”, która promuje “Halcyon Days”, podoba mi się do połowy. Lubię fragment, kiedy muzyka nieco cichnie i swoje pięć minut ma Ellie. Bez komputerowych wstawek, efektów. Sam utwór jest chwytliwy, ale do bólu zwyczajny. Jednak zyskuje przy “Goodness Gracious”, którego słaby refren bardzo mnie irytuje. Ciekawiej przedstawia się “You, My Everything”, w którym uwagę przykuwa szczególnie wokal Goulding. Miło posłuchać, jak śpiewa nieco niższym głosem. Przerwą od tanecznych przebojów jest zagrana na pianinie ballada “Hearts Without Chains”. Zachwyca swoją prostotą i wykonaniem. Świetnie odnalazłaby się na debiutanckim krążku artystki. Miejsca na “Lights” zabrakłoby natomiast dla kolejnej electropopowej, niczym nie wyróżniającej się pioseneczki – “Stay Awake”. Interesującym utworem jest “Under Control” – niby spokojniejsze od “Burn” czy “You, My Everything”, ale i tak podszyte klubowym bitem. Szkoda, zmarnowali całkiem ładny numer.

Nie potrafię znieść “Flashlight” – jednej z najbardziej komercyjnych i nastawionych na publiczność piosenek na “Halcyon Days”. Kawałek ten wyszedł spod ręki DJa Fresh’a, który jest autorem hitowego, ale nie robiącego na mnie dobrego wrażenia, duetu z Ritą Orą pt. “Hot Right Now”. W utworze Ellie również poszedł na łatwiznę i nie stworzył utworu, który wykraczałby poza electropopowe ramy. Rzecz, na której poległ DJ Fresh, udała się Xaphoon Jones’owi. Odpowiada on za produkcję “Tessellate” (oryginał wykonuje zespół Alt-J), czyli elektronicznej piosenki zawierającej w sobie wpływy jazzu. To najlepsza kompozycja na “Halcyon Days”. Jedyna, do której mam ochotę częściej wracać. Ładnie przedstawia się również emocjonalna ballada “How Long Will I Love You”. Na zakończenie Goulding serwuje nam electropopowe, ale mniej kiczowate od pozostałych piosenek z “Halcyon Days”, “Midas Touch”.

Ellie troszkę się chyba pogubiła. Z jednej strony chciała rozgrzewać klubowe parkiety za sprawą “Flashlight” czy “Stay Awake”, z drugiej pozostać sobą – niebanalną wokalistką, mającą słuchaczowi coś więcej do zaoferowania (“Tessellate”, “Hearts Without Chains”). “Halcyon Days” jest albumem bardzo niespójnym. Jestem jednak w stanie to zrozumieć, w końcu to tylko dodatkowy dysk do podstawowej wersji drugiej płyty Ellie. Nikt się pewnie nie głowił, jak poustawiać nowe utwory. Czy “Halcyon Days” przekonało mnie do muzyki Goulding? Nie. Takie piosenki jak “Burn” czy “Goodness Gracious” tylko każą obawiać się o kolejne poczynania artystki. Chciałabym, by poszła na swojej trzeciej płycie w klimaty “Tessellate”, ale dobre przyjęcie singla “Burn” chyba to uniemożliwi.

17 Replies to “#393, 394 Demi Lovato “Demi” (2013) & Ellie Goulding “Halcyon Days” (2013)”

  1. Zawsze się zastanawiam, gdzie powinnam komentować tego MadHouse’a – na głównej stronie czy pod danym postem… Zaryzykuję i skomentuję tutaj.
    Demi lubię, ale żadnej płyty nie mam. Szybko nudzą mi się jej piosenki, o ile w ogóle przypadają mi do gustu. Przesłuchałam zaraz po premierze utwory z tej płyty i rzeczywiście szału nie ma, ALE ,,Heart Attack” nie jest wcale taki zły, tak samo jak ten duet z Cher (pomijam fakt, że lubię te piosenkę w wersji Alvina i wiewiórek, którą znalazłam a YT :).
    Masz szczęście, że doceniłaś moje ukochane ,,Shouldn’t Come Back”, bo nie wybaczyłabym Ci ani JEDNEGO słowa krytyki. 🙂

    Czytałam też Twoje opinie o niektórych teledyskach i zgadzam się z ocenami. Honey, Avril, Katy postawiły na oryginalność, którą w każdym przypadku coś zniszczyło: niepotrzebna scena, chaos lub nachalne reklamy.

  2. Proste. Jak się na czymś nie znam to się nie wypowiadam. Zrozumiałeś/aś? Demi dużo przeszła, a jej płyta jest jedną z moich ulubionych. Ellie.. zachwyca. Mam jej płytę. I proszę. PRZESTAŃ TO PISAĆ. DZIĘKUJE.

    1. Przestać wyrażać swoją opinię? Chyba kpisz. Płyta Demi jest tragiczna. Co ona z siebie zrobiła? Nie czuć tu tego, co ona przeszłą kilka lat temu. Nie ma emocji, wszystko jest plastikowe. Ellie podobnie. Poszłą w komerchę. Niestety.
      Polecam poznać wiele innych płyt. Bo twoje świetne zdanie o “Demi” czy “Halcyon Days” nie stawia cię w zbyt dobrym świetle. Są to po prostu słabe albumy. Przyjmij to do wiadomości.

      1. Jestem zdziwonony Twoim nastawiniem do opini innych osób odnośnie płyt. Ja uważam płytę Demi za bardzo dobrą, teksty są przyjemne [uważam, że tekst jest ważniejszy od dzwięków, bo muzykę można zmieniać podczas koncertów, a teksty są zapamiętywane przez fanów, więc nietaktem jest ich zmienianie]. Prawdziwy krytyk nie nazwie płyty tragiczną! Płyta może się nie podobać, ALE krytyk powinien szanować swoich czytelników, którzy mogą lubić dany long play. Rarzą mnie również Twoje “chamskie” odzywki w tekscie… Trafiłem tutaj przez przypadek ale po jednym Twoim komentarzu od razu odechciało mi się dalej śledzić Twój blog. Przykro mi.

        1. Czyli mam twoim zdaniem chwalić? Chwalić i doceniać album, którego nie mogłam słuchać? Nie da się wszystkim dogodzić. Przesłuchałam w swoim życiu masę płyt. Mam więc porównanie. I niestety Demi wypada bardzo, bardzo blado.

          1. Ja również słucham mnóstwo płyt, każdą nowość muszę przesłuchać i płyty kupuję [mój zawód tego wymaga]. Ale nie pozwoliłbym sobie w recenzji na takie rażące zepchnięcie w jeden kąt. Recenzja pokazuje minusy, plusy [należy takie znaleźć – to cecha prawdziwego recenzenta, wtedy to recenzja spełnia swoje zadanie] a na koniec powinna zostawić czytelnika z myślą: hmm… a co ja będę o tej płycie sądził A NIE rety, omijam tą płytę szerokim łukiem. Nie ma kogoś takiego jak recenzenta wszystkich płyt. Albo ktoś zajmuje się popem, albo heavy metalem. Wiadomo, że fan Metaliki nie polubi Seleny Gomez i jego recenzja nie będzie dobra. Wyrażam swoje zdanie. Nie zabraniam Ci opinii. Po prostu Twoje recenzje nie są, wg mnie, wyznacznikiem dobrej bądź złej płyty. Pozdrawiam.

          2. ” płyty kupuję [mój zawód tego wymaga]” – brzmi ciekawie. Może więcej informacji?

            Nie zgodzę się, że nie przedstawiłam plusów “Demi”. Jest cały akapit o dobrych piosenkach (balladach).
            Piszę takie recenzje, jakich zawsze brakowało mi w gazetach i na portalach internetowych. Chcę wyrażać swoje zdanie. A już od czytelnika zależy, czy da sobie spokój z płytą i sięgnie po coś ciekawszego, czy jednak posłucha tego, co ja określiłam mianem np. “masakry”.
            Jestem ciekawa, co sądzisz o moich recenzjach, w których polecam dany album np. http://the-rockferry.blog.onet.pl/?p=6386&preview=true&hash=a24f5915cf4d32976dea6d9b8f49ae2c&t=5221b5a62461d31bd9

          3. Odpowiadam do tego komentarza, ponieważ do ostatniego nie mogę.

            Na początek muszę przyznać, że się uśmiechnąłem czytając recenzję TALES OF US. Po pierwsze dlatego, że ten krążek jest magiczny i bardzo przypadł mi do gustu. Niestety mam słabość do Brytyjczyków. Ty w swojej recenzji ujęłaś to w taki sposób, jaki lubię. Słowa układają się jak ich muzyka, czyta się to przyjemnie. Najwidoczniej źle wyszło, że trafiłem na recenzję DEMI, która mi się nie spodobała. Jednak podkreślam, że masz prawo do pisania recenzji a ja tego zabronić Tobie nie mogę. Słuchanie płyt i ich ocenianie jest bardzo przyjemnym zajęciem. Po recenzji płyty Goldfrapp nawet mogę przejrzeć Twój blog.

            Niestety nie mogę napisać gdzie pracuję, bo by chyba mnie zabili 🙂 Jednak moja praca jest bardzo sympatyczna, lubię to robić. I tak na przykład wczoraj miałem okazję przesłuchać nowej płyty Birdy [choć premiera w poniedziałek w uk], ale recenzja musi być na gorąco z dniem premiery 🙂 Dzisiaj za to będę słuchać nowego krążka Jessie J. [takie to plusy recenzenta]. Pozdrawiam serdecznie i życzę kolejnych sukcesów 🙂

          4. Od razu inna rozmowa 🙂 Z ocenianiem recenzji jak z ocenianiem płyty – po jednym utworze/tekście się nie da 😉 Cieszę się, że spodobała ci się moja recenzja Goldfrapp.
            I jak wrażenia po Birdy? Mi się album podoba. W ogóle sama Birdy robi na mnie niesamowicie dobre wrażenie. Jest taka spokojna, skromna. Zupełne przeciwieństwo Miley Cyrus 😉 A jeśli chodzi o Jessie J… . Uwielbiam jej debiut i nowym krążkiem jestem bardzo zawiedziona.

    2. Twój gust muzyczny wydaje się być bardzo prostacki, skoro zachwycasz się takimi albumami…
      Posłuchaj czegoś ambitniejszego, może przejrzysz na oczy.

  3. „Heart Attack” i „Made in the USA” lubie ale jej płyty nie słuchałam a co do Ellie to piosenka “Burn” jest świetna i jedna z jej najlepszych:)

    1. Jestem bardzo ciekawa, co ci się w tej płycie tak podoba? te komputerowe, tanie bity? I nie pisz, ze to Elektronika. Dobrą elektronikę to nagrywa Goldfrapp (“Supernature”) czy David Lynch (“The Big Dream”). Pozdrawiam.

  4. ogarnij się demi ma super piosenki zajmij się czymś porządnym a nie innych oceniasz co demi ma jeden z najlepszych głosów na świecie wiec nie ma mowy ze śpiewa fałszując specjalistka od siedmiu boleści się odezwała

Odpowiedz na „AnonimAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *