Relacja z koncertu Woodkida

From the dawn of time to the end of days
I will have to run, away
I want to feel the pain and the bitter taste
Of the blood on my lips, again


Jestem osobą, która stara się nie planować czegoś ze sporym wyprzedzeniem. Z doświadczenia wiem, że to nigdy nie wychodzi. Jednak kiedy na początku sierpnia usłyszałam, że w grudniu w Polsce wystąpi Woodkid, już wiedziałam, że choćby się waliło i paliło (albo, żeby było w miarę aktualnie – mocno wiało, padał śnieg a PKP było tym faktem bardzo zaskoczone, bo przecież mamy grudzień) stawię się tego dnia w warszawskiej Arenie Ursynów.

O zobaczeniu artysty na żywo marzyłam od kwietnia, czyli od momentu, kiedy na dobre wciągnęła mnie jego twórczość. Występował wprawdzie w naszym kraju w maju, ale geometria, niemieckie słówka i polskie lektury uniemożliwiły mi uczestniczenie w tym wydarzeniu. Zakupiłam więc bilet na grudniowy koncert (za 110 złotych – miejsce na płycie) i zaczęłam odliczanie.

Na miejscu koncertu zjawiłam się kilka minut przed 19, czyli godziną zero. Nieco przeraził mnie tłum ludzi, ale byłam tak zdeterminowana, że udało mi się przepchać prawie na początek. Szybko przeszłam kontrolę, oddałam kurtkę do szatni i ustawiłam się pod drzwiami, które prowadziły na płytę. Nie mam dobrej kondycji, ale biegać na krótkie dystanse umiem dosyć szybko. Nawet w butach na kilkucentymetrowych obcasach. Wyprzedziłam szarżujący tłum i zajęłam miejsce przy barierce naprzeciwko mikrofonu.

Zanim Woodkid pojawił się na scenie, na pół godziny przejął ją kanadyjski wokalista i producent Black Atlass. Przyznam szczerze, że jego występ nie przypadł mi do gustu. Puszczana z laptopa muzyka (tylko jeden utwór został zagrany na keyboardzie) zagłuszała artystę a on sam sprawiał wrażenie, że na scenie znalazł się przypadkiem.

Kilka minut po dziewiątej pojawił się zespół – m.in. bębniarze, trębacze oraz sekstet smyczkowy składający się z…polskich muzyków. Chwilę później, wywołany brawami, na scenę wszedł Woodkid. Chociaż cały koncert miał niesamowitą oprawę (gra świateł oraz przepiękne, wyświetlane na ścianie animacje), artysta ubrany był skromnie. Zwykła bluza, spodenki, czapka z charakterystycznym dla niego motywem dwóch kluczy (pół koncertu marzyłam, by rzucił ją w kierunku publiczności). Zaskoczyło mnie, że Woodkid jest tak niskim mężczyzną. W jego przypadku powiedzenie mały wielki człowiek pasuje w sam raz. Koncert rozpoczął się utworem “Baltimore’s Fireflies” pochodzącym z “Iron EP”. Z tego samego minialbumu usłyszeliśmy również poruszającą balladę “Brooklyn”. Jak sam artysta zdradził, tytułowa dzielnica Nowego Jorku jest jego najukochańszym miejscem na ziemi. Może tylko miałam takie wrażenie, ale podczas wykonywania tego utworu Woodkidowi zaszkliły się oczy.

Podobało mi się to, jak szybko artysta złapał dobry kontakt z publicznością. Po otwierającej koncert piosence powiedział, że wykona dziś swoje wszystkie utwory (nie było to do końca prawdą, bo zabrakło „The Shore” i „Wasteland”, ale wybaczam) oraz couple of new songs. Później zdradził, że ma polskie korzenie. Opowiedział nieco o swoim życiu w trasie, wykonując za moment nową, łamiącą serce i przesiąkniętą melancholią kompozycję “Go”.

Podczas występu piosenki szybkie przeplatały się z balladami. Pokołysać się więc (i wzruszyć) mogliśmy przy takich utworach jak “Where I Live”, “Boat Song” (w nieco zmienionej aranżacji) oraz wspomnianych wcześniej kawałkach: “Baltimore’s Fireflies”, “Go” i “Brooklyn”. Jednak dziać się zaczęło przy dynamicznych piosenkach. Chociaż “I Love You” rozpoczęło się tak jak znana mi wersja orkiestrowa, szybko spokojne dźwieki zastąpione zostały przebojową melodią, przy której ciężko było stać w miejscu. Prawdziwy szał wywołała jednak druga nowa piosenka Woodkida – instrumentalna, potężna kompozycja “Volcano” zawierająca… dubstepowe wpływy. Nikt nie został również obojętny na dźwięki chyba najpopularniejszego utworu Woodkida – “Iron”. Po “The Great Escape” artysta zszedł ze sceny. Publiczność zaczęła jednak klaskać, tupać i skandować jego imię. Nie było więc szans na to, że Woodkid odjedzie z polskiego koncertu bez bisów. Tym bardziej, że jedną z wykonywanych na zakończenie piosenek była wydłużona i bardzo energetyczna wersja “Run Boy Run”. Właśnie wtedy zaczęłam żałować, że nie przykładałam się do zajęć na siłowni. Ostatnią kompozycją, którą Woodkid wykonał, było uwielbiane przeze mnie “The Other Side”, które, jak żadna inna piosenka artysty, nadaje się na zamykanie tego niezwykłego show. Na sam koniec wyświetlony został zwiastun teledysku do nowego singla “The Golden Age”, który ukazać ma się w 2014 roku. Coś mi się wydaje, że będzie to najlepszy i najbardziej poruszający klip nadchodzących miesięcy.

Koncert zakończył się po upływie półtorej godziny. Woodkid w kilku zdaniach przedstawił swój zespół i pożegnał się z rozentuzjazmowaną publicznością. Wiele osób opuściło sale, jednak spora grupa zgromadziła się przy barierkach śledząc uważnie techników odklejających ze sceny kartki z setlistą. Po małej przepychance udało mi się jedną złapać. Wprawdzie kawałek kartki został urwany a ona sama prosi się o wyprasowanie, ale jest to wspaniała pamiątka na całe życie (jeszcze się pochwalę, że jest to ta sama setlista, która służyła samemu Woodkidowi za ściągę). Uradowana wyszłam z sali i okazało się, że czeka na mnie kolejna niespodzianka. Za wypełnienie króciutkiej ankiety można było otrzymać plakat. Bardzo ciekawe rozwiązanie, bo np. na Editors za taki poster trzeba było zapłacić 5 złotych, co dla osoby, która nie miała ze sobą gotówki, mogło być problematyczne.

Może powinnam wspomnieć o tym na początku, ale co tam. Na to zawsze jest dobry moment. Woodkid promował w Warszawie swój debiutancki longplay “The Golden Age”, który dla mnie – nie boję się tego powiedzieć – jest płytą milenium. Będzie aktualny zawsze. Czy słucham go dziś, czy słuchać go będzie następne pokolenie. Czy nawet, cofnijmy się w czasie, trafiłaby na niego osoba w latach 70. Każdy z nas dorasta i nasz the golden age dobiega końca, a innocence is burned in flames. Ponadczasowa propozycja.

SETLISTA

Intro (instrumentalne)
Baltimore’s Fireflies
Childhood (instrumentalne)
The Golden Age
Where I Live
Evolution (instrumentalne)
Ghost Lights
I Love You
Go
Brooklyn
Boat Song
Technology (instrumentalne)
Stabat Mater
Conquest of Spaces
Volcano (instrumentalne)
Iron
The Great Escape
Run Boy Run
The Other Side

* zdjęcia: własne oraz bartekmuracki.com.

13 Replies to “Relacja z koncertu Woodkida”

  1. Świetna relacja. Nie znam jego twórczości, ale w weekend postaram się zapoznać z piosenkami z warszawskiej setlisty. Po przeczytaniu twojej relacji mam dwa pytania: dlaczego sekstet smyczkowy składał się z polskich muzyków? 🙂 a to drugie jest może głupie, ale mówią że kto pyta nie błądzi 🙂 Woodkid pochodzi z Baltimore?

    1. 1. Nie mam pojęcia. Być może w każdym kraju na smyczkowych instrumentach grają mu lokalni artyści?
      2. Nie, pochodzi z Francji, ale z USA czuje jakąś szczególną więź. Wystarczy chociażby przypomnieć piosenkę “Brooklyn”.

  2. Ja również byłam na tym koncercie 🙂 Było fantastycznie, zdziwiło mnie to, jak dobrze Woodkid potrafi śpiewać na żywo! Muszę przyznać, że ze dwa razy popłynęły mi łzy… Było cudownie! U mnie emocje jeszcze nie opadły 🙂

  3. Z opisu wynika, że stałam metr za Tobą 🙂 Czytając tę relacją na moment zaszkliły mi się oczy, bo przypomniałam sobie sobotni wieczór, który był spełnieniem jednego z moich największych muzycznych marzeń. Na samą myśl o tym koncercie mocniej bije mi serce, a na twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Również próbowałam złapać setlistę, jednak bezskutecznie. Po szalonym, wydłużonym “Run buy run” byłam tak wykończona, że nawet bardziej liczyłam na to, że panowie technicy rzucą w naszą stronę butelki z wodą, z których pili muzycy 🙂
    Zgadzam się z Twoją opinią na temat występu zespołu Black Atlas. Starałam się nie stać jak kołek, jednak panowie nie ułatwiali mi zadania… Może ich muzyka brzmi fajnie na płycie, natomiast na żywo kompletnie się nie sprawdza…

  4. ale zazdroszczę. ja się za późno dowiedziałam o tym koncercie i już nie miałam szansy na zdobycie biletu 🙁 mam nadzieję, że następnym razem mi się uda 🙂

    nn
    {theQueen.blog.onet.pl}

    1. Nie, nie w szpilkach 😉 W zwykłych zimowych na obcasie. Nie miałam innego wyjścia, bo jechałam z Poznania, z akademika a oprócz tych zimowych miałam tam tylko tenisówki, co na śnieg nie było dobrym pomysłem 😛

      1. I tak podziwiam 😀 Dlatego moje zimowe to glany 😀 Nie mam problemów z chodzeniem, są wygodne, da się prowadzić samochód 😀
        Aaa tam, tenisówki i na śnieg się nadają 😛 kiedyś pół zimy przechodziłam w tenisówkach, bo stwierdziłam, że po co mam kupować zimowe buty, jak i tak przed wiosną mi się rozwalą 😀 A śniegu było dość sporo 😀

Odpowiedz na „~JustynaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *