#560 St. Vincent “St. Vincent” (2014)

Świętych Wincentów mamy kilku. Któryś z nich został patronem leśników i drwali, inny zaś otacza opieką hodowców winorośli. Czemu w taki a nie inny sposób zaczynam tę recenzję? Bo zastanawiałam się, co kierowało amerykańską wokalistką Annie Clark przy wyborze scenicznego pseudonimu St. Vincent. Po małym przestudiowaniu biografii artystki znalazłam odpowiedź na nękające mnie pytanie. Clark po prostu uważnie wsłuchała się w tekst utworu “There She Goes, My Beautiful World” Nicka Cave’a i jego zespołu. Kontynuując jednak te religijne rozważania mogę powiedzieć, że Wincenty mógłby stać się także patronem… kobiet nierozstających się z gitarą elektroniczną. Takich, jak właśnie St. Vincent.

Muzyczna kariera Amerykanki sięga 2003 roku, ale na dobre rozwinęła się cztery lata później po premierze ciekawie zatytułowanej płyty “Marry Me”. Później przyszła pora na kolejne coraz lepiej przyjmowane przez słuchaczy wydawnictwa (m.in. “Strange Mercy” z 2011 roku) oraz duety z różnymi sławami spoza mainstreamu, takimi jak Bon Iver, David Byrne czy Amanda Palmer. Największą rozpoznawalność St. Vincent przyniosła jednak dopiero ubiegłoroczna, imienna płyta. Ciężko przejść obojętnie obok niej już za sprawą samej okładki. Z jej słodką – ale bez przesady – kolorystyką. Z St. Vincent w prostej, zabudowanej sukni siedzącą na tronie i sugerującą nam, kto w świecie alternatywnego popu może wieść prym.

Z poprzednimi płytami Amerykanki jestem mniej zaznajomiona, ale pozostawiły po sobie wrażenie albumów skromnych i bezpretensjonalnych, choć zawiłych. Z kolei “St. Vincent” jest wydawnictwem o bogatszej aranżacji, o kilku nośnych refrenach i… wysokiej przyswajalności. Jeśli dotąd nie byliście fanami twórczości Annie i obawialiście się sięgnąć po jej najnowsze wydawnictwo w obawie, że nie zrozumiecie jej wizji muzyki, uspokajam – to przystępny, może nawet zbyt czytelny album.

Retro-elektro. Taki słowny dziwoląg wpadł mi na myśl po spędzeniu sam na sam z nową muzyką St. Vincent wielu chwil. Z jednej strony wychylają się dźwięki barokowego popu, z drugiej przodują indie popowe brzmienia. A obok tego spora dawka wysmakowanej elektroniki, syntezatorów i nieco rocka.

Do świata St. Vincent zaprasza nas utwór “Rattlesnake”. Lekko przerobiony wokal artystki i ciekawy bit to niewątpliwe plusy tego nagrania. A minusy? Jedynie jego długość. Niby 3:42 to standard, ale w przypadku tego kawałka nudzić zaczynam się już w połowie. Lepsze wrażenie zostawia po sobie kolejna propozycja Amerykanki. Szybkie, energetyczne “Birth in Reverse”, napędzanie gitarowymi riffami i taneczną melodią wpada w ucho od razu. Bez zbędnego gadania umieścić mogę ten numer w grupie najlepszych momentów “St. Vincent”. Podobnie jak “Prince Johnny”, które moją uwagę przykuło już rok temu. Podoba mi się nieco musicalowy wydźwięk tego utworu, połączony z syntetycznym brzmieniem i podkreślony nienarzucającymi się partiami gitary elektrycznej. Do gustu przypadły mi także takie kompozycje jak “Huey Newton”, z którego można zrobić dwie oddzielne piosenki: jedną delikatną i kobiecą, a drugą psychodeliczną i ostrzejszą; powolne, klimatyczne “I Prefer Your Love”; podkręcone tanecznym rytmem “Bring Me Your Loves” oraz charakteryzujące się mało melodyjnym, ale niezwykle interesującym brzmieniem “Every Tear Disappears”.

Jest jednak na “St. Vincent” kilka chwil, które – owszem – są przyjemne, ale niezbyt zajmujące. Ozdobione dęciakami singlowe “Digital Witness” nie przekonuje mnie swoim powolniejszym refrenem, tak odstającym od niezłych zwrotek. Elektroniczno-rockowe “Regret” powtarza schemat wspomnianego chwilę temu utworu i również nudzi mnie łagodniejszymi fragmentami. W “Psychopath” przejście zostało przygotowane staranniej. Spora w tym zasługa bitu, który towarzyszy nam od początku do końca kompozycji, scalając ją w jedność. Wartą uwagi jest gitarowa solówka. Dla tego momentu lubię sięgnąć po ten kawałek. Album “St. Vincent” zamyka balladowe “Severed Crossed Fingers”, które jednak niektórych razić może swoją ckliwością.

Skłamałabym, gdybym napisała, że nie warto zawracać sobie głowy ubiegłorocznym dziełem Annie Clark. Może i płyta “St. Vincent” nie jest tak udana jak poprzednie pozycje w jej dyskografii, jednak słucha się jej najłatwiej. Bez większego angażowania i pobudzania wszystkich szarych komórek. Bardzo podoba mi się to, że St. Vincent chwali się swoimi gitarowymi umiejętnościami. Dodaje to tej płycie tak potrzebnego charakteru i wyrazu.

4 Replies to “#560 St. Vincent “St. Vincent” (2014)”

  1. Słyszałam o niej wcześniej,ale jakoś z piosenkami nie byłam szczególnie zaznajomiona.Muszę jednak przyznać,że są naprawdę świetne.Podoba mi się taka mieszanka popu z rockiem i elektroniką.Brzmi nietypowo 🙂

Odpowiedz na „~michalo9846Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *