Open’er Festival 2015

Odbywający się od kilku dobrych lat festiwal Open’er interesował mnie od dawna. Chcieć a móc to jednak dwie zupełnie inne sprawy, dlatego też pozostawało mi jedynie przyglądać się, jak inni bawią się w Gdyni. W 2015 roku powiedziałam jednak “dość” i dołączyłam do grona szczęśliwych festiwalowiczów. Stosując metodę małych kroczków najpierw dotarłam na jeden wieczór, ale w przyszłym roku widzę siebie na wszystkich czterech dniach. Nawet za cenę nauczenia się rozstawiania namiotu. Jakby co pomożecie z tym, prawda?

Stanęłam przed sporym dylematem. Który dzień wybrać? Po zapoznaniem się z pełnym line upem doszłam do wniosku, że najlepiej bawić się będę pierwszego lub ostatniego dnia. 1. lipca przyciągali mnie wprawdzie Chet Faker, Alt-J i Father John Misty, ale ostatecznie stanęło na eklektycznej sobocie. Organizatorzy w tym roku chcieli stworzyć festiwal dla każdego, zapraszając artystów reprezentujących różne muzyczne gatunki. Stąd też obecność Drake’a, Faithless i Kasabian na jednej imprezie.

Na Open’era wyruszyłam w sobotnie popołudnie. Nie znam Gdyni i cieszę się, że organizatorzy pomyśleli o przybyszach z daleka, podstawiając co chwilę autobusy z dworca głównego odwożące (i przywożące) słuchaczy. A tych było co nie miara, ale – na szczęście – nie odczuwało się tego tłoku. Nie było kilometrowych kolejek do bramek, WC czy wozów z jedzeniem.

Myślałam, że dzień zacznę na koncercie Elliphant. Wcześniej jednak (o 16:30) na scenie głównej (Main Stage) odbył się koncert polskiego wokalisty i muzyka Skubasa. Już dawno chciałam usłyszeć go na żywo, bo wyjątkowo podchodzi mi jego gitarowa muzyka. Artysta nie zgromadził wielkiej publiczności, ale biorąc pod uwagę pogodę i tak znalazło się sporo śmiałków, by w prażącym słońcu pobujać się do jego kompozycji. Usłyszeliśmy piosenki z dwóch studyjnych płyt (“Wilczełyko” i “Brzask”). Za najlepszy fragment jego występu uważam wykonanie poruszającego “Nie mam dla ciebie miłości” oraz “Kołysanki”.

Open’er to festiwal kompromisów. Chcąc zostać do końca na koncercie jednego wykonawcy musisz liczyć się z tym, że przepadnie ci fragment innego występu. Dlatego też chwilę po siedemnastej opuściłam Skubasa i przeszłam kilometry (tak mi się przynajmniej wydawało) do namiotu (Tent Stage), by w przyjemnym cieniu sprawdzić, jak na żywo wypada szwedzka wokalistka Elliphant. Przyznam szczerze, że słuchanie w domu muzyki tej wokalistki mnie męczy. Ale jej koncert to coś zupełnie innego! Co z tego, że Elliphant średnio śpiewa na żywo, skoro braki wokalne nadrabia niesamowitą energią i podejściem do publiczności. Gdyby tylko mogła, z pewnością wskoczyłaby w roztańczony tłum. W planach miałam zostanie tylko na kilku jej piosenkach, ale takie kawałki jak “Love Me Badder”, “Revolusion” (porywający występ!) czy “Down on Life” tak mnie wciągnęły, że z przyjemnością przedłużyłam swoją wizytę na imprezie Elliphant do samego końca.

Kosztem dłuższego bawienia się na szwedzkiej wokalistce było opuszczenie sporej części koncertu Patricka the Pana. Polski artysta zgromadził nie małą publiczność na Alter Stage. Przyjemnie było posłuchać jego muzyki siedząc na trawie pod zadaszeniem. Trafiłam na kilka piosenek z jego najnowszej płyty “…niczym jak liśćmi”, która już jest jednym z moich ulubionych polskich wydawnictw. Świetnie wypadła ballada “The Ballad of an Elephant”, kompozycja “Pikselove” czy pełna emocji “Lewiwa”. Jednak najbardziej do gustu przypadła mi koncertowa wersja “Lunatique”. Niespodzianką był singiel “Niedopowieści”, podczas którego do Patricka the Pana dołączył Dawid Podsiadło. Chociaż muzyce krakowskiego wokalisty nic zarzucić nie mogę, lepiej sprawdziłaby się podczas kameralnego koncertu. Mam nadzieję, że Piotrek ma już takie w planach. Z chęcią się na jakiś wybiorę.

Po występie Patricka the Pana przyszła pora na mały odpoczynek, po którym udałam się pod Main Stage, gdzie swój koncert zacząć miał Hozier. Irlandzki wykonawca zasłynął za sprawą przeboju “Take Me to Church”, który przezornie trzymał na sam koniec swojego show. Na scenie pojawił się w towarzystwie damsko-męskiego zespołu. Wyraźnie był zaskoczony ilością osób, które przyszły posłuchać jego muzyki. Jego koncert był przeze mnie tym najbardziej oczekiwanym. I się nie zawiodłam. Występ Hoziera rozpoczęła rytmiczna kompozycja “Angel of Small Death and the Codeine Scene”. W dalszej części koncertu muzyk wykonał single promujące swój debiutancki album “Hozier” (“Someone New”, “From Eden”) oraz kilka piosenek, które śmiało zaliczyć mogę do swoich ulubionych z jego repertuaru (“To Be Alone”, “Work Song”, “It Will Come Back”). Zaskoczył mnie zaśpiewaniem mocnego, nie mniej udanego niż “Take Me to Church” utworu “Arsonist’s Lullaby”, który trafił na rozszerzoną edycję płyty, oraz coveru popowego banału Ariany Grande “Problem”, przerobionego na rockowy, smaczny kawałek. Publiczność ciepło przyjmowała każdą kolejną kompozycję Hoziera, klaszcząc i śpiewając refreny razem z wokalistą. Najgorętszym momentem jego polskiego koncertu było jednak “Take Me to Church”. Artysty równie dobrze mogło nie być na scenie. Nie zdołał przebić się przez nasze chóralne wykonanie. Kilka tysięcy osób z pasją śpiewających refren jednego z największych (i najlepszych!) hitów ostatnich lat – magia!

Po Hozierze tłum ruszył na koncert brytyjskiego tria Years & Years. Wprawdzie miałam ich w planach, ale stwierdziłam, że pora coś przekąsić. Poza tym nie udało im się jeszcze nagrać piosenki, która faktycznie by mi się podobała, więc nawet nie żałuję, że ich nie widziałam. Mogłam za to zająć sobie miejsce na Kasabian, którzy w sobotę pełnili rolę headlinerów. Miejsce które, co warto dodać, oddałam już po pierwszej piosence, którą było żywiołowe “Bumblebeee”. Kiedy rozszalały tłum prawie mnie zmiażdżył, postanowiłam odejść kawałek dalej, gdzie nie tyle lepiej się bawiłam, co więcej widziałam. Kasabian drugi raz z rzędu wrócili do nas z trasą promującą płytę “48:13”. Nic więc dziwnego, że kawałki z tego albumu przeważały. Usłyszeliśmy więc m.in. “Eez-eh”, “Bow” oraz “Stevie”. Świetnie sprawdziły się także starsze przeboje zespołu z “Fire” i “Days Are Forgotten” na czele. Nie zabrakło także coverów: “People Are Strange” The Doors oraz “Praise You” Fatboy Slim. Ja jednak najmilej wspominać będę wysmakowane “Thick as Thieves” oraz “Bow” wykonane przez Sergio Pizzorno, drugiego wokalistę Kasabian. Chyba wiele osób się ze mną zgodzi, że był on najfajniejszym reprezentantem kapeli. Nie tylko świetnie śpiewał i grał na gitarze, ale i utrzymywał kontakt z publiką. Trochę gorzej radził sobie z tym główny głos Kasabian – Tom Meighan. Miałam wrażenie, że momentami muzyk jest nieco nadąsany. Zgromadzona przy głównej scenie publiczność była jednak zachwycona i bawiła się wyśmienicie. Nic dziwnego, Kasabian to koncertowa petarda. Zespół, który nie daje nam ani na chwilę odsapnąć.

Na popularności brytyjskiej grupy trochę ucierpiała St. Vincent. A szkoda, bo jest to artystka, którą zdecydowanie trzeba zobaczyć na żywo. Do Tent Stage dotarłam dopiero w połowie jej koncertu. Załapałam się na dwie kompozycje z ubiegłorocznego “St. Vincent” (“Every Tear Disappears”, “Huey Newton”) i garść wcześniejszych nagrań (m.in. “Krokodil” i “Your Lips Are Red”). Ubrana w obcisły, czarny kostium artystka zgotowała nieziemski koncert. Raz była subtelna, innym razem ostra jak papryczka chili. Jej występ to przemyślane show, w którym obok muzyki ważna jest także choreografia. A wspominając o samej muzyce… ostra, bezkompromisowa, głośna. St. Vincent rewelacyjnie gra na gitarze elektrycznej, co udowodniła w Gdyni. Będę zawiedziona, jeśli następnym razem wcisną ją na małą scenę. Na początku nieco byłam zaskoczona brakiem kontaktu wokalistki z publicznością. Jednak tę powściągliwość artystka odbiła sobie na sam koniec, wskakując ochroniarzowi na plecy, przybijając sobie z nami piątki i dając podotykać gitarę, na której chwilę wcześniej wygrywała swoje piosenki.

Ostatnim koncertem na jaki udałam się sobotniego wieczoru, był występ brytyjskiego rodzinnego duetu Disclosure. Występowali już w Polsce ze trzy razy (w tym raz, co ciekawe, podczas Open’era dwa lata temu), o czym chętnie nam przypominali. Chociaż tak wielka scena wydawać by się mogła dla duetu za duża (zabawek trochę mają, ale zbyt wiele miejsca nie zajmują), spora ilość miejsca przed nią pozwoliła każdemu na swobodą zabawę. A chętnych do tańca przy kawałkach Disclosure nie brakowało. Duet rozpoczął koncert utworem “White Noise”. Dalej bracia Lawrence zaserwowali nam porcję sprawdzonych utworów z debiutanckiej płyty “Settle”: “F For You”, “Grab Her”, “You & Me” i moje ulubione “When a Fire Starts to Burn”. Nie zabrakło także piosenek z nadchodzącego wydawnictwa “Caracal”, chociaż odniosłam wrażenie, że ludzie nie bawią się przy nich tak chętnie jak przy starszych kompozycjach. Jest jednak czas, by takie nagrania jak “Holding On”, “Bang That” czy “Hourglass” wkręciły się publiczności. Na każdą piosenkę przyjdzie pora, o czym najlepiej chyba świadczy dzisiejszy wielki szał na “Latch”. Mimo iż podobała mi się oprawa koncertu Kasabian (szczególnie lasery), ciekawiej na tym polu wypadli Disclosure. Wizualizacje przyciągały wzrok i współgrały z energetyczną muzyką. Chociaż chwilę po swojej premierze “Settle” było płytą, którą chętnie wyrzuciłabym przez okno, udało mi się docenić te brzmienia. Naprawdę porywają do tańca. Koncert Disclosure był udanym zakończeniem open’erowych występów na Main Stage.

W zeszłym roku nad Open’erem zawisły czarne chmury. Wycofał się główny sponsor imprezy, a słuchacze kręcili nosem na artystów, którzy mieli wystąpić w Gdyni. Sytuacja została jednak odczarowana. Podczas tegorocznego festiwalu na niebie nie było ani jednej chmurki i tylko maruda przyczepić mógłby się do zestawu ściągniętych do Polski wykonawców. Jestem bardzo usatysfakcjonowana sobotnimi koncertami. Gdybym miała przyznawać im nagrody…

Najlepszy występ: Hozier do spółki z St. Vincent
Największe (pozytywne) zaskoczenie: Elliphant
Najlepszy polski reprezentant: Skubas
Najlepsza impreza: Disclosure
Najbardziej żywiołowy koncert: Kasabian

7 Replies to “Open’er Festival 2015”

  1. Fajnie, że byłaś na Openerze i ci się podobało. W sumie z tych artystów, o których napisałaś najbardziej pociąga mnie Disclosure, ale mimo to ich muzyka nie jest do końca tym czym lubię, gdyż tylko nieliczne kawałki od nich mi się podobają. Wystąpiło też wiele wykonawców, których znam albo o których chociażby słyszałem. 🙂
    http://zyciejestmuzykaaa.blogspot.com

  2. Świetny opis. Za rok na pewno też się wybiorę. Chociaż przeraża mnie to, że będę musiała wybierać. 🙁 U mnie nowy felieton. Zapraszam 😉
    songnevergrewold.blogspot.com

  3. też byłam na opku w tym (w zeszłym również) roku! było super mega ale koncert Disclosure był totalną klapą, a szkoda 🙁 chłopaki trochę olali sprawę, coś tam podgadali do mikrofonu ale ostatecznie zdążyli tylko przypomnieć nam że (wiadomo) jesteśmy super publicznością i że dwa lata temu ich koncert odbył się w tencie a teraz są na mainie i jaki to jest sukces. dla lepszych wrażeń udałam się na koniec pierwszej strefy dla widzów czyli stosunkowo bardzo blisko sceny ale nie okazało się to dobrym pomysłem, ludzie stali, gadali i ledwo co bujali się na kawałkach typu fire start to burn, no kurde, ludzie! 🙁

  4. Podoba mi się ta relacja.Też zawsze mówię,że może następnym razem się wybiorę,ale podobnie jak Ty w następnym roku planuję pojechać ( może na parę dni,bo nie opłaca mi się jechać na krócej -mieszkam w woj.śląskim,więc trochę daleko na jednodniową wycieczkę.Lepiej od razu zostać na całości …)Najbardziej chyba zainteresowałby mnie występ Hoziera i St.Vincent. :))

  5. Szczerze, to nie potrafiłabym wybrać przynajmniej jednego artysty, dla którego warto by było ruszyć się z domu. Nie trafili z moim gustem. 😉
    U mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam.

Odpowiedz na „~adixAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *