#657 Rhye “Woman” (2013)

Duński zespół Quadron, którego członkiem jest Robin Hannibal, nagrywał nową płytę, kiedy wytwórnia (w barwach której działali) podsunęła im pomysł stworzenia co nieco z innym artystą, który do niej przynależał – Mikem Miloshem. Hannibal szybko dogadał się z nowym kolegą i kilka dni po pierwszym spotkaniu wpadli na pomysł, że warto byłoby razem pobawić się w studiu. Efektem ich współpracy jest duet Rhye, który z początku wrzucał pojedyncze kompozycje do Internetu, badając, jak reagują na nie słuchacze. Odbiór był bardzo pozytywny, i niedługo potem do sprzedaży trafiła ich debiutancka płyta “Woman”.

Na Rhye trafiłam chwilę po premierze tego albumu. Od czasu do czasu, gdy nużą mnie dobrze już znane piosenki, szukam “świeżynek”. W przypadku duńsko-amerykańskiego kolektywu do sięgnięcia po krążek zachęciła mnie działająca na zmysły i wyobraźnię okładka. Przyznam nawet, że płytę “Woman” zdobi jeden z moich ulubionych artworków. Jak broni się zawartość?

Robin Hannibal i Mike Milosh nagrali materiał, który pięknie komponuje się z innymi albumami, które ukazały się w tamtym czasie, chętnie udowadniając niedowiarkom, iż elektronika może mieć swoje artystyczne oblicze. “Woman” poleciłabym więc osobom, które szybko pokochały twórczość Jessie Ware, The xx czy Jamiego Woona. A także tym, którzy tęsknią za… Sade. Być może teraz niektórym zapaliła się w głowie czerwona lampka: “Sade i elektronika? Coś tu nie gra…”. A jednak. Rhye inspirują się muzyką soul i r&b. Nie stronią też od “żywych” instrumentów (dęciaki, pianino, smyczki), nakładając na nie nieagresywną elektronikę. Barwa głosu Mike’a przypomina o wspaniałym, niskim wokalu Sade Adu, przez co momentami mam wrażenie, że słucham nowego, eksperymentalnego krążka brytyjskiej legendy.

Album rozpoczyna się zaskakująco. W piosence “Open”, którą duet nas wita, delikatne elektroniczne melodie przeplatają się z dźwiękami skrzypiec i trąbek. To utwór, przy którym można się rozmarzyć. Przyjemnie słucha się go na zakończenie męczącego dnia. Następująca po “Open” kompozycja “The Fall” wyróżnia się pogrywającymi na tle nowofalowego podkładu skrzypcami i pianinem. Świetnie słucha się “Let’s Dance” – wysmakowanego, wysublimowanego disco. Jest to mój ulubiony numer na “Woman”. Podium dopełniają z pozoru oszczędne, skręcające w stronę r&b “Verse” oraz przesiąknięte melancholią “One of Those Summer Days”. Warto także sięgnąć po pozostałe propozycje duetu, bo złych piosenek na albumie po prostu nie ma. Rhye raczą nas za to pulsującym delikatną elektroniką “Shed Some Blood”; utworami “3 Days” i “Hunger” o subtelnie tanecznych połyskach; pościelowym, będącym oazą spokoju nagraniem “Major Minor Love” oraz pozbawioną tekstu kompozycją tytułową.

Gdyby album Rhye “Woman” utożsamić z jakąś kobietą, osoba ta emanowałaby naturalnym pięknem. Stroniłaby od ciężkiego makijażu, krzykliwych kreacji i wymyślnych fryzur. Prezentowałaby nam się niemalże sauté, z twarzą tylko lekko muśniętą różem, bo krążek mimo swojej surowości potrafi sprawić, że zrobi nam się cieplej. “Woman” za każdym razem urzeka mnie swoją kameralną, intymną atmosferą. Powinni go przepisywać jako lek na zszargane nerwy. Jeden z najlepszych debiutów ostatnich lat!

 

7 Replies to “#657 Rhye “Woman” (2013)”

Odpowiedz na „~ScarlettAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *