Relacja z koncertu CocoRosie

Nie miałam jeszcze tak intensywnego – jeśli chodzi o koncerty – roku jak ten bieżący. Jak człowiek już wpadnie w ten koncertowy szał, to ciężko jest mu się z tego wyplątać. Maj prezentował się dotąd w moim kalendarzu dość ubogo, ale postanowiłam wśród poznańskich wydarzeń wyłapać coś dla siebie. Zainteresował mnie koncert amerykańskiego siostrzanego duetu CocoRosie. Pogrzebałam, posłuchałam i stwierdziłam, że szkoda byłoby to przegapić.

Ciekawa jest historia sióstr Casady. Sierra (nazywana w dzieciństwie Rosie) i Bianca (nosząca pseudonim Coco) zostały rozdzielone na dziesięć lat. Jedna z nich zamieszkała w Paryżu, gdzie uczyła się śpiewu operowego. Druga zaś związała swoje życie z Brooklynem. W 2003 roku siostry spotkały się ponownie i postanowiły tworzyć razem muzykę. Piosenki nagrywane w łazience paryskiego mieszkania Sierry początkowo miały być prezentem dla rodziny i znajomych. Szybko jednak poszły w świat, i dziś zamiast na rodzinnych spotkaniach, Coco i Rosie występują przed publicznością z całego świata, prezentując swoją twórczość, która natychmiast wyskakuje z szufladek, do których próbuje się ją sklasyfikować, bo jak tu uogólnić mieszankę wyrafinowanego popu, opery, hip hopu i elektroniki?

Ekscentryczny duet znany jest polskiej publiczności. Pierwszy raz CocoRosie zaprezentowały się w 2006 roku w Poznaniu, zaliczając później występy m.in. w Warszawie, Wrocławiu i na Open’erze. Wraz z nową trasą koncertową zapowiedzianych zostało w Polsce aż pięć – nie bójmy się użyć tego słowa – ich przedstawień. Poznańskim koncertem, który obył się 11 maja w klubie Eskulap, Sierra i Bianca zainaugurowały serię kilku występów w naszym kraju.

“Witam” temu niezwykłemu duetowi powiedziałam zaledwie trzy tygodnie temu. Czas, jaki minął od jego debiutu w moim odtwarzaczu, nie wystarczał, bym odpowiednio zapoznała się z bogatą dyskografią CocoRosie. Przed koncertem udało mi się poznać najnowsze wydawnictwo sióstr (album “Heartache City”) i kilka pojedynczych numerów z poprzednich płyt. Na szczęście te braki nie przeszkodziły mi w odpowiednim odbiorze koncertu.

Sierra i Bianca dużą wagę przywiązują nie tylko do swojej muzyki, lecz także do oprawy występu. Za tło robią lustra, a na scenie towarzyszą artystkom trębacz (obsługujący także klawisze) oraz… beatboxer. Pojawia się i harfa, do której co jakiś czas podchodziła Sierra. Sam duet uwagę od razu zwraca barwnymi strojami, które niejednej blogerce modowej stanęłyby ością w gardle.

Koncert CocoRosie trwał nieco ponad półtorej godziny. Pięknie wypadł jego początek, kiedy na scenie pojawiła się sama Sierra, zaczynając śpiewać “Heartache City” do… słuchawki telefonu stacjonarnego. Po chwili dołączyła do niej reszta ekipy, i usłyszeć mogliśmy nie tylko sporo piosenek z najnowszej płyty (m.in. “Lucky Clover”, “Un Beso”, “Forget Me Not”, “Lost Girls”), ale i starsze nagrania, na które publiczność reagowała nadzwyczaj żywo, co kazało mi przypuszczać, że na koncert CocoRosie nie trafiły osoby przypadkowe. Nie zabrakło więc “Lemonade”, “Tears for Animals”, “R.I.P. Burn Face” i “Terrible Angels”. Wartym odnotowania momentami koncertu były solowy popis Rosie “God Has a Voice, She Speaks Through Me” i “Turn Me On”, w którym do sióstr dołączyła ukryta za maską postać (od razu przypomniał mi się hiszpański horror “Sierociniec”), która była nikim innym jak wokalistą Sorne, występującym wcześniej jako support (na który niestety się spóźniłam). CocoRosie świetnie dawkowały emocje. Raz zaskoczyły melancholijną balladą trafiającą do każdej komórki mojego ciała, innym razem podszytym elektroniką utworem, który zachęcał do pląsów. Podczas koncertu przekonałam się, jaki wpływ na człowieka może mieć miejsce, w którym dorasta. Mieszkające po dwóch stronach Atlantyku siostry są niczym ogień i woda – Sierra z powodzeniem wyśpiewywać by mogła operowe arie, a Bianca odnalazłaby się w hip hopie. Obie jednak znane są z jednego – muzycznej wrażliwości i skłonności do eksperymentowania nie tyle z instrumentami, co zabawkami i sprzętami. Do jednej z kompozycji dodały… dźwięki dzwonka do roweru.

Przed CocoRosie jeszcze trzy koncerty na polskiej ziemi (Warszawa, Lublin, Wrocław) i jeśli tylko miałabym możliwość w którymś z nich uczestniczyć, nie wahałabym się ani chwili. Sierra i Bianca potrafią zjednać sobie publiczność, choć nie przesadzają z integrowaniem się z nią. Cały czas pozostają w swoim bajkowym świecie, przelewając przy tym swoje nastroje na widzów. Byłam już na kilku koncertach w Eskulapie, ale na żadnym brawa dla występujących artystów nie były tak długie i gorące.

6 Replies to “Relacja z koncertu CocoRosie”

  1. Wow, ale dużo opublikowałaś (albo to ja tak zamulam z dodawaniem newsów 🙂 Muszę nadrobić zaległości. A koncertowania szczerzę zazdroszczę, sama muszę w końcu rozpocząć sezon, a Trójmiasto mam pod nosem, więc coś fajnego powinno się znaleźć 🙂

Odpowiedz na „~http://sin-nancy.blog.pl/Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *