#688, 689 Lata 60. w perspektywie Davida Bowiego: “David Bowie” (1967) & “Space Oddity” (1969)

David Bowie na świat przyszedł jako David Rober Jones. Kiedy rozpoczynał muzyczną karierę, zmienił nazwisko, by ludzie nie mylili go z Davy’m Jonesem, wokalistą kapeli The Monkees. Sława nie przyszła od razu. Nastoletni Bowie grał na gitarze w klubach i na weselach a także śpiewał w różnych zespołach bluesowych. Szybko znudziło mu się występowanie w grupach i zamarzył o solowej karierze. Łatwo nie było, ale wiedział, że każda podróż zaczyna się od małego kroku.

David Bowie nie miał szczęścia co do daty wydania swojego debiutanckiego albumu. W ten sam dzień ukazało się bowiem “Sgt. Pepper’s Lonely Heart Club Band” najpopularniejszego zespołu w historii muzyki – The Beatles. Płyta kapeli poszybowała na szczyty list przebojów i ściągnęła na siebie oczy całego świata. David musiał zadowolić się pozostaniem  cieniu, co w kontekście tak nieperfekcyjnego wydawnictwa, jakim jest “David Bowie”, wyszło mu na dobre.

Album, nagrany przez zaledwie dwudziestoletniego wokalistę, nie jest tak rewolucyjnym materiałem, jak kolejne pozycje w jego dyskografii. To po prostu popowa płyta z wpływami gatunku, który określić można mianem piosenki aktorskiej. David Bowie wciela się w aktora, który serwuje nam ciekawe, choć nieraz oderwane od rzeczywistości historie. Opowiada o mężczyźnie uzależnionym od swojej matki (“Uncle Arthur”) (czyżby inspiracją była postać Normana Batesa?). Śpiewa o dziewczynie, która wolała być mężczyzną (“She’s Got Medals”). Chwali świat, w którym żyłyby tylko dzieci (“There Is a Happy Land”) oraz obserwuje samotną, młodą kobietę (“Maid of Bond Street”).

Otwierające album “Uncle Arthur” jest utworem z wyczuwalnymi wpływami muzyki country. To utrzymany w szybszym tempie, bez problemu wpadający w ucho kawałek. Spokojniej robi się za sprawą “Sell Me a Coat”. Do wolniejszych piosenek należą także sielskie “There Is a Happy Land”; charakteryzujące się sekcją smyczkową “When I Live My Dream”; musicalowe, posiadające porywającą aranżację “Silly Boy Blue” oraz proste, oparte głównie na gitarze akustycznej “Come and Buy My Toys”. Miłośników żywszych nagrań z pewnością zainteresują takie kompozycje jak zwracające uwagę wykorzystaniem instrumentów dętych “Rubber Band” (mój numer jeden z tej płyty!); pozytywne “Love You Till Tuesday” oraz zachęcające do tańca “Join the Gang”. Świetnie prezentuje się utwór zamykający album – “Please Mr. Gravedigger”, które jest najbardziej teatralną kompozycją na debiutanckim krążku Bowiego.  To nawet nie piosenka. To monolog, któremu towarzysza odgłosy deszczu i burzy.

Druga studyjna płyta Davida Bowiego przez wiele osób chętnie określana jest mianem właściwego debiutu Brytyjczyka. Nawet mnie to nie dziwi – ciężko dziś wyobrazić sobie, że Bowie zaczynał karierę od śpiewania popowych kawałków. Nie powinno się jednak lekceważyć wydawnictwa z 1967, bo było krokiem w stronę poszukiwania brzmienia, w którym David spodobałby się słuchaczom. Podróż ta trwała do śmierci muzyka, a jednym z pierwszych jej przystanków był krążek “Space Oddity”, znany też pod tytułami “David Bowie” i “Man of Words/Man of Music”.

Niemałą rolę w popularyzacji muzyki artysty z końca lat 60. miało… lądowanie człowieka na księżycu. O podróży w kosmos opowiada wydana na chwilę przed tym historycznym wydarzeniem kompozycja “Space Oddity”. Jest to moja ulubiona piosenka sygnowana nazwiskiem Bowiego. Nie skupiam się w niej na melodii, lecz wykonaniu i warstwie lirycznej. „Space Oddity” interpretować można na różne sposoby. Ja postrzegam ten utwór jako opowieść o śmierci, która czasem przychodzi niespodziewanie i sprawia, że „tracimy zasięg”. Najbardziej przejmującym momentem utworu jest rozpaczliwe wołanie ze stacji kontroli naziemnej:

Can you hear me, major Tom?

Nie należy jednak lekceważyć pozostałych piosenek wchodzących w skład tego wydawnictwa. Do grona moich ulubionych nagrań należy blues rockowe “Unwashed and Somewhat Slightly Dazed”, które upodobać sobie mogą fani Boba Dylana. Lubię także wracać do akustycznej ballady “Letter to Hermione”; nieco żywszego, również zagranego na gitarze “Janine” oraz teatralnego (nawet nieco pretensjonalnego), nagranego z udziałem orkiestry “Wild Eyed Boy From Freecloud”. Wartą uwagi kompozycją jest trwające niemalże dziesięć minut, utrzymane w stylistyce psychodelicznego folku “Cygnet Committee”, w którym Bowie zwiastuje zmierzch epoki hippisów. Przyjemnie słucha się folkowego, niezwykle prostego “An Occasional Dream”. Mniej do gustu przypadły mi dwie piosenki zamykające album “Space Oddity” – akustyczna, sprawiająca wrażenie improwizowanego utworu historia o kobiecie okradającej sklep (“God Knows I’m Good”) oraz siedmiominutowe “Memory of a Free Festival”, oddające wprawdzie atmosferę lat 60., ale będące kompozycją o kilka minut za długą.

Kiedy dziś mówi się o twórczości Davida Bowiego, jako najważniejsze jego dzieła wymienia się m.in. “The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars”, “Low” czy “Let’s Dance”. Natomiast gdy ktoś wraca do czasów lat 60., najczęściej przypomina singiel “Space Oddity”. Warto jednak pamiętać o tym, co było wcześniej. Debiutancki krążek Bowiego brzmi momentami dość zabawnie i budzić może politowanie, ale jego niewątpliwym atutem jest naturalność i szczerość. Wydane dwa lata później “Space Oddity” przedstawia nam Davida tak samo bezpretensjonalnego, ale mającego więcej pomysłów na swoją muzykę i odważniej bawiącego się dźwiękiem. Nie bojącego się ponadto śpiewać o istotnych dla siebie sprawach. Druga płyta artysty świetnie przedstawia go jako obiecującego rockmana.

7 Replies to “#688, 689 Lata 60. w perspektywie Davida Bowiego: “David Bowie” (1967) & “Space Oddity” (1969)”

  1. Nareszcie się doczekałam. 😛
    Słuchałam debiutu, pomysł był świetny, ale cały czas czułam się “awkward”. Lata 60. naprawdę były dziwnymi czasami i dlatego je uwielbiam. 😉
    Pozdrawiam.

Odpowiedz na „EOAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *