Relacja z koncertu Pixies

Są zespoły, które zajmują się dziś głównie odcinaniem kuponów od swoich sukcesów sprzed parudziesięciu lat. Są jednak i takie, którym wciąż się chce tworzyć nową muzykę. Nawet, gdy po drodze zrobiły sobie niemałą przerwę. Czasy się zmieniły. Pojawili się nowi, zajmujący myśli publiczności wykonawcy. Dotychczasowi fani się postarzeli. A u grupy Pixies bez zawrotnych zmian.

Pochodząca z Bostonu alternatywno-rockowa kapela świętuje w tym roku 30-lecie swojej działalności, choć nie funkcjonowała przez wszystkie te lata. W 1993 roku formacja przestała nagrywać, by powrócić do koncertowania w 2004 roku, a w 2014 wydać come back album “Indie Cindy”. Na jego następcę długo nie musieliśmy wyglądać, bo “Head Carrier” już czeka na nas w sklepach i serwisach streamingowych. O tym, jak ważnymi dziełami były wydawane na przełomie lat 80. i 90. płyty Pixies, świadczyć może ilość ważnych, czołowych zespołów i solistów, którzy wśród swoich inspiracji wymieniają amerykańską kapelę. Do grupki tej należą m.in. Radiohead, PJ Harvey, The Strokes, Arcade Fire i Blur. Smaczku dodają takie historie jak ta Kurta Cobaina, bez którego fascynacji muzyką bostońskiego zespołu nie byłoby “Smells Like Teen Spirit”, czy wypowiedzi Thoma Yorke’a, który przyznał, że Pixies zmieniło jego życie.

Wydawać by się więc mogło, że po ogłoszeniu jedynego polskiego koncertu grupy, bilety szybko znajdą swoich właścicieli. Wprawdzie Pixies gościli w Polsce przed dwoma laty (na Orange Warsaw Festival), ale nie ma to jak osobne wydarzenie. To odbywało się w poznańskiej Arenie. Obiekt nie należy do największych i swoje lata już ma, ale cieszy, że postanowiono właśnie do niego zaprosić fanów Pixies z całej Polski. Tych jednak dużo nie było. Trybuny świeciły pustkami i nawet po przybyciu kwadrans przez gwiazdą wieczoru z łatwością można było znaleźć wygodne miejsce pod sceną. Wydaje mi się, że gdyby zespół odwiedził nas pod koniec lat 80., zdobycie wejściówki graniczyłoby z cudem. Wydarzenie przyciągnęło jednak sporo osób, które z sentymentem wspominają czasy świetności “Monkey Gone to Heaven” czy “Here Comes Your Man”.

Pixies słyną z tego, że na każdym koncercie skłonni są do wykonania prawie trzydziestu kompozycji. Warto jednak zaznaczyć, że często ich utwory nie przekraczają trzech minut. Podczas występów to się nie zmienia. Grupa nie rozciąga swoich kompozycji oraz niepotrzebnie ich nie przedłuża, sprawiając, że stają się one małymi kapsułkami pełnymi energii, ognia i dynamizmu. I to mimo upływających lat, wraz z którymi człowieka opuszczają siły. Czas się jednak członków Pixies nie ima, którzy może niezbyt chętnie ruszają się po scenie, lecz potrafią załomocić. Spokojnych, balladowych momentów podczas ich koncertu nie zarejestrowałam, choć obok oczywistych piosenek do poskakania pojawiły się i te do najzwyklejszego pobujania się w miejscu.

No właśnie, co ze swojej (nieprzesadnie) bogatej dyskografii grupa nam zaserwowała? Nie powinno być zaskoczeniem, że przeważały kompozycje z najnowszego albumu “Head Carrier”. Takie utwory jak “Oona”, “Tenement Song” czy “Baal’s Back” świetnie współgrały ze starszymi nagraniami, udowadniając, że forma kapeli nie spadła. Najmocniejszą nowością było jednak mocne, żywiołowe “Um Chagga Lagga”. Sporo uwagi Pixies poświęcili płycie “Doolittle”, przypominając z niej m.in. “Debaser”, “Mr. Grieves” i “Gouge Away”. Nie zabrakło i pojedynczych piosenek z pozostałych wydawnictw. Wyróżnić tu można moje ulubione “Caribou”, “Cactus”, “I’ve Been Tried” oraz “Rock Music”. Bywa, że po kilkudziesięciu latach zespół jest znużony odgrywaniem na każdym koncercie jakiegoś swojego największego (czasem i jedynego) przeboju. Pixies na szczęście do takich kapel nie należy i ku uciesze publiczności ciągle wykonuje klasyk “Where Is My Mind?”.

Amerykańska formacja nie słynie z przesadnej integracji ze swoimi słuchaczami. Podczas koncertu Black Francis nie rzuca poduczonymi kilka minut przed wyjściem na scenę polskimi słówkami, nie dziękuje po każdym zagranym utworze, nie zachęca do wspólnej zabawy hasłami typu “ręce do góry”. Jest w pełni skupiony na swojej robocie. Dużo uwagi ściągała na siebie basistka zespołu i robiąca chórki Paz Lenchantin. To właśnie ona była bohaterką fragmentu koncertu, który najmocniej utkwił mi w pamięci. Wielkie, gęste kłęby białego dymu zaczęły szybko przykrywać całą scenę, a Lenchantin wzięła na siebie rolę głównego głosu i wykonała “Into the White”. Może niezbyt wyraźnie ją widzieliśmy, ale za to dobrze słyszeliśmy. Po tej kompozycji Pixies niestety opuścili estradę, jakby wykorzystując wspomniany dym i ulatniając się niczym jakiś cyrkowy magik.

9 Replies to “Relacja z koncertu Pixies”

  1. Nie wiem dlaczego, ale byłem przez chwilę zaskoczony, że poszłaś na Pixies 🙂 Co w ogóle jest bez sensu, bo dlaczego miałabyś nie iść. Ale pytanie, które mi się nasuwa, to czy jest ktoś taki, na czyj koncert zdecydowanie byś nie chciała iść? Możesz też wyjaśnić dlaczego 🙂

    Pozdrowienia,
    Bartek

    1. Widziałam Pixies na OWF w 2014 i całkiem mi się spodobali. A jak była teraz okazja i koncert na miejscu, to postanowiłam skorzystać. Tym bardziej, że nie płaciłam za bilet.

      Nie byłabym zainteresowana koncertami gwiazd disco polo. Na występy polskich raperów też mnie nie nosi (no chyba, że na Taco Hemingway’a). Nie odnalazłabym się także na koncertach grupy grających metal (i jego odmiany). Zginęłabym w tym tłumie, przygnieciona przez aż za bardzo dającą się porwać muzyce publice. 😀

      1. Ha ha, żeby nie było, że jestem jakoś specjalnie wysokich lotów, to przyznam się, że byłem kiedyś na koncercie Dody (z ciekawości) i Ozzy’ego Osborna (też nie płaciłem na bilet). Ale jeśli miałbym wybrać tylko jednego artystę, to chyba byłby to ktoś, kto już wcześniej zawiódł mnie na “żywo”. I w tym przypadku stawiam na Madonnę 😀

        1. Ooo Madonny się nie spodziewałam. Nie widziałam jej na żywo, ale zawsze mi się wydawało, że jej koncert to w 200% przygotowane show, które spodobać się może i osobom krzywiącym się na dźwięk piosenek M.

          1. Przygotowane, tak. Tak doskonałe, że wręcz automatyczne. I to wcale nie jest komplement. Ale moje nieszczęście polegało na tym, że byłem w takim miejscu widowni (baaardzo daleko), w którym osobno słychać było i wcześniej nagraną taśmę, i jej wokalne popisy na żywo 😉 Nie polecam 🙂

Odpowiedz na „~bartosz-po-prostuAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *