TOP75: najlepsze albumy 2016 roku (50-26)

50. MACY GRAY STRIPPED

Jej wydana w 2014 roku płyta „The Way” chwilami nudzi. Daleko jej do albumów, którymi artystka podbiła nasze serca kilkanaście lat temu. Macy nie miała nic do stracenia i swoje najnowsze wydawnictwo poświęciła gatunkowi, który dotychczas rzadziej pojawiał się w jej myślach – jazzowi. Na „Stripped” możemy delektować się jego kameralnym, wręcz intymnym obliczem. Warto nawet zapomnieć o oryginalnych wersjach „I Try” czy „She Ain’t Right For You”, by dać oczarować się im w nowych aranżach.

49. JULIA MARCELL PROXY

Chociaż często chwalę odchodzenie popowych gwiazd od prostych melodii w stronę czegoś trudniejszego i mniej oczywistego, zrobię wyjątek dla Julii Marcell. Polska wokalistka postąpiła w 2016 roku na odwrót. Nie tylko nagrała całą płytę w języku polskim, ale i alternatywne, często miksujące rock z elektroniką brzmienie zastąpiła awangardowym popem, majstrując kilka refrenów, które z łatwością zostają w głowie. Przy tym wszystkim “Proxy” nie jest produktem dla mas. To porcja bardzo przemyślanych utworów, których największymi atutami są słodki, kobiecy głos ich autorki oraz teksty – pełne dwuznaczności, odwołań i zawiłości opowieści o tym, co dzieje się tu i teraz.

48. JAMES BLAKE THE COLOUR IN ANYTHING

O brytyjskim wokaliście i producencie Jamesie Blake’u mówi się – jak zauważyłam – albo dobrze, albo wcale. No cóż, zdolna z niego bestia. Nie do końca jednak potrafię zachwycać się jego studyjnymi albumami. Niby są to płyty przemyślane i starannie wykonane, ale lekko nużące i niczym nowym nie zaskakujące. Najnowsza, “The Colour in Anything”, dodatkowo przeraża sporą liczbą tracków. Gdyby tak odjąć choć siedem… Od razu chętniej by się do niej wracało. A tak to (z przerwami w trakcie samego słuchania) robię to  co kilka miesięcy, za każdym razem myśląc sobie, że Blake należy do najwrażliwszych muzyków.

47. ARCHIVE THE FALSE FOUNDATION

W posiadanie najnowszej płyty zespołu Archive weszłam przez moją skłonność do brania udziału we wszystkich możliwych muzycznych konkursach. Ba, nie tyle mam “The False Foundation”. Mam egzemplarz podpisany przez członków formacji. Z szacunku do nich postanowiłam sprawdzić, co za muzykę majstrują. Brzmienie przedstawianego albumu jest chłodne, sterylne i zbudowane przy pomocy lśniących komputerowych zabawek. Nie brakuje jednak i odniesień do progresywnego rocka. Ciekawy mix, dający nam trudne do zapamiętania (i równie niełatwe w samym odbiorze) piosenki.

46. HONNE WARM ON A  COLD NIGHT

Japońskie napisy na okładce. Nazwa, która w języku Kraju Kwitnącej Wiśni oznacza nic innego jak „prawdziwe uczucia”. Za tym odległym geograficznie projektem stoi dwójka Brytyjczyków, którzy postanowili podpiąć się pod modną od dobrych paru lat stylistykę nowoczesnego, elektronicznego r&b spotykającego taneczny pop i soulowe zagrywki. „Warm On a Cold Night” może chwilami kojarzyć się np. z takim Chetem Fakerem, i sprawiać wrażenie płyty, którą już nie raz słyszeliśmy, ale co szkodzi posłuchać jej raz jeszcze? Tym bardziej, że muzyka HONNE to nie tylko zgrabne produkcje, ale i ładny wokal Andy’ego Clutterbucka i zachęta do tańców-przytulańców.

45. FANTASIA THE DEFINITION OF…

Fantasia ponownie zaskoczyła mnie tym, jak chętnie wychodzi poza ramy tradycyjnego r&b. Czasem więc sięga po gitary nadając piosence rockowego sznytu. Innym razem puka do serca miłośników soulu. A chwilami zerka uważniej na elektronikę czy gospel. Przypatrywanie się innym gatunkom na pewno wpłynęło na to, że „The Definition of…” jest niespójnym wydawnictwem, ale nie należy mieć wokalistce tego za złe, gdyż przygotowane kompozycje trzymają wysoki poziom i nie nużą słuchacza.

44. WOODKID DESIERTO (SOUNDTRACK)

Na nowy album tego francuskiego reżysera i wokalisty czekam od trzech lat. „The Golden Age” to dzieło wybitne i wciąż tak samo mnie zachwycające. Woodkid zajęty jest jednak nowymi projektami. W ramach jednego z nich (thrillera „Desierto”) skomponował soundtrack, który składa się z jednego śpiewanego utworu i jedenastu stricte instrumentalnych. Nad całością unosi się nastrój czyhającego zagrożenia/ Jest mrocznie. Kompozycje są przemyślane, choć brakuje mi w nich niepowtarzalnego głosu Woodkida. OST „Desierto” byłby wtedy mocniejszą, intensywniejszą wersją debiutu.

43. CRUEL YOUTH +30MG EP

Nie jestem fanką solowej twórczości Natalii, dlatego też nie do końca wierzyłam w stworzony przez nią duet. Co więcej, początkowo odbierałam go jedynie jako przykrywkę po x-factorowym skandalu i próbę schowania się przed bezwzględnym światem. Muzyka okazała się być pozytywnym zaskoczeniem. Wprawdzie trochę razi mnie brak konkretnej wizji i takie latanie po stylistykach, ale może Cruel Youth dopiero sprawdzają, w czym najlepiej i najbardziej komfortowo się czują? Liczę na ciąg dalszy.

42. TACO HEMINGWAY WOSK

Miała znaleźć się tu płyta, na którą czekała każda osoba zakochana w minialbumach „Umowie o dzieło” i „Trójkącie warszawskim”. „Marmur”, choć – co już typowe dla Filipa Szcześniaka – zawiera świetnie napisane teksty, niezbyt przypadł mi do gustu. Bardziej podoba mi się epka, którą Taco niespodziewanie przekazał w lipcu w nasze ręce. „Wosk” to porcja starannie przygotowanych, różnorodnych piosenek, trafiających w mój gust muzycznymi podkładami i jeszcze lepszymi tekstami, z których wykroić można porcję genialnych cytatów, z moim ulubionym jestem głosem pokolenia, które nie ma nic do powiedzenia na czele.

41. DOUGLAS DARE AFORGER

Zdaję sobie sprawę, że w moich zestawieniach ulubionych płyt pojawiają się nazwiska, przy których to słynne pytanie “who the fuck is…?” jak najbardziej ma prawo wyjść z waszych ust. O nie wszystkich da się napisać w ciągu dwunastu miesięcy. Więc warto wspomnieć o nich przy okazji takich artykułów. Douglas Dare jest bodajże najmniej popularną postacią w moim topie. I tak pewnie pozostanie, bo jego muzyki do mainstreamu nie ciągnie. “Aforger”, następca “Whelm”, jest albumem ciemniejszym i bogatszym w instrumenty. Choć do takich twórców jak ulał pasuje słowo naturalność, w przypadku Dare’a zmieniłabym je na szczerość, bo w swoich piosenkach otwarcie (i odważnie) śpiewa o tym, co mu leży na sercu.

40. CORINNE BAILEY RAE THE HEART SPEAKS IN WHISPERS

Powoli zaczynałam wątpić, czy kiedykolwiek usłyszymy od Corinne Bailey Rae nową muzykę. Wokalistka jednak tłumaczy swoją długą nieobecność w przekonywujący sposób. Po prostu chciała nagrać płytę, z której będzie mogła być dumna. Myślę, że nie musi się „The Heart Speaks in Whispers” wstydzić. Wyczuła trendy, lecz za nimi nie podążyła, nieco tylko wzbogacając swoje soulowo-rhythm’and’bluesowe melodie o elektronikę. Podoba mi się, że piosenki są weselsze, choć nieprzesadnie promienne i roześmiane.

39. MODERAT III

To jest po prostu przyzwoita płyta. Tak najkrócej podsumować można trzeci studyjny album niemieckiego tria Moderat. „III” to porcja przystępnego grania okraszonego soulującym głosem wokalisty, Saschy Ringa. Czasem otrzymamy melodyjną elektronikę. Gdzieniegdzie przemknie alternatywne r&b. A chwilami poczęstowani zostaniemy housem. Na najnowszym albumie grupy pozornie dzieje się niewiele. I w sumie nie ma co bardziej wsłuchiwać się w kompozycje, bo całość jako nieco melancholijny, elektroniczny soundtrack sprawdza się dobrze. „III” jest bardziej sprawdzi się na after party, niż jako rozkręcacz imprezy.

38. SHURA NOTHING’S REAL

Co ma zrobić wokalistka, która kreowana jest na nową gwiazdę muzyki pop? Ambicje Shury, przedstawicielki brytyjskiej sceny muzycznej, sięgały dalej. Udało się pójść na kompromis (choć trochę to trwało – w końcu pierwsze piosenki dostaliśmy już w 2014 roku) i stworzyć popowo-elektroniczno-taneczny materiał, na którym zderzają się dwa światy – popu sprzed trzech dekad (Shura lubi wspominać, że porównana raz została do Kylie Minogue) z nowoczesną, wielkomiejską elektroniką. „Nothing’s Real” słucha się świetnie, choć muzyka specjalnie nie absorbuje. Perełkami są dwie długie, zamykające krążek kompozycje.

37. NAO FOR ALL WE KNOW

Brytyjska debiutantka NAO lubi patrzeć wstecz. Tytuł jej pierwszego longplay’a jest tak naprawdę tytułem… jazzowej kompozycji „For All We Know” z połowy lat 30. ubiegłego stulecia. W samych piosenkach artystka dalekich podróży w czasie nie odbywa, czerpiąc inspiracje z brzmienia r&b z lat 90. i wpatrując się w takie sławy jak Janet Jackson, Erykah Badu czy Aaliyah. Zapożyczenia przepuszcza jednak przez swój własny elektroniczno-funkowo-synthpopowy filtr, otrzymując bujającą, zachęcającą do zabawy mieszankę. Równa płyta.

36. KING DUDE SEX

Rok temu wydał „Songs of Flesh & Blood – in the Key of Light”, które uplasowało się na 4. miejscu mojego zestawienia najlepszych płyt 2015 roku. Nie sądziłam, że tak szybko otrzymamy jego następcę. Prowokująco zatytułowany album „Sex” mniej ma w sobie z dark folku i gothic country. Wciąż nie jest pastelowo i wesoło, lecz miejsce wspomnianych gatunków zajęły bardziej rockowe dźwięki, przez co nowa płyta King Dude’a sprawia wrażenie wydawnictwa cięższego. „Sex” nie zachwyca tak jak poprzednik, ale umacnia pozycję swego autora w gronie najbardziej intrygujących mężczyzn w muzycznym światku.

35. THE LUMINEERS CLEOPATRA

Cztery lata musieliśmy czekać na nowy album zespołu, który w 2012 roku wylansował przebój “Ho Hey”. Na “Cleopatrze”, płycie ozdobionej zdjęciem aktorki Thedy Bary z 1917 roku, takich hitów nie znajdziemy, choć materiał nie odbiega od tego, co The Lumineers serwowali nam wcześniej. Wciąż grupa pozostaje wierna folkowym brzmieniom, które nie wymagają żadnych ulepszaczy czy eksperymentalnych dźwięków. W ich przypadku ta prostota zawsze sprawdza się idealnie.

34. SOPHIE ELLIS-BEXTOR FAMILIA

Przeszło piętnaście lat na scenie. Sophie nie mogła przypuszczać, jak z biegiem lat zmieni się jej muzyka. Wciąż lubi piosenki, do których potupać da się nóżką, choć teraz ubiera je w mniej dyskotekowe dźwięki, dbając przy okazji o klimat nagrań. Z moim ulubionym (i to się przy okazji premiery nowego wydawnictwa nie zmieniło) „Wanderlust” krążek „Familia” łączy nie tylko śmiałe czerpanie z brzmień indie i folk, ale i uważny dobór współpracowników. Ellis-Bextor nie potrzebuje już rzeszy songwriterów i producentów. Mniej znaczy więcej. Nowa płyta tylko to potwierdza.

33. BAT FOR LASHES THE BRIDE

W 2012 roku wydała wymęczony, pełen mało pomysłowych piosenek album “The Haunted Man”. Rok temu zaskoczyła krótkim projektem SEXWITCH, na który złożyła się mała porcja psychodelicznych numerów. Dobra passa Bat For Lashes trwa więc w najlepsze. “The Bride” jest ambitnym dziełem brytyjskiej artystki. Mamy tu do czynienia z koncepcyjnym wydawnictwem, opowiadającym smutną historię: tytułowa panna młoda w dniu ślubu traci ukochanego, i prowadzona żałobą i niewyobrażalnym bólem udaje się sama w “podróż poślubną”. Nietrudno więc zgadnąć, że nowe kompozycje Natashy nie należą do najweselszych.

32. KANYE WEST THE LIFE OF PABLO

Ameryki nie odkryję pisząc, że amerykański raper i producent Kanye West należy do najdziwniejszych osób w muzycznym biznesie. O jego ubiegłorocznych wybrykach jeszcze co nieco wspomnę, ale przy okazji zestawienia płyt skupię się na rzeczy ważniejszej – muzyce. “The Life of Pablo” to nie tylko płyta-chaos, co album naładowany po brzegi. Będący jednym wielkim samplem (korzystanie z cudzych piosenek West opanował do perfekcji) i zrzeszający nie mniej innych nazwisk (m.in. Sampha, Rihanna i Frank Ocean), ile występuje w książce telefonicznej. A jednak… W tym bałaganie jest metoda.

31. CASS MCCOMBS MANGY LOVE

Ciekawie spotkać taką osobę, jak Cass McCombs. Myślisz sobie, że to kolejny debiutant, a tu okazuje się, że koleś na koncie ma już osiem studyjnych płyt. Ciągle jednak z wielką sławą mu nie po drodze. “Mangy Love” jest jego pierwszym albumem nagranym pod skrzydłami wytwórni Anti-. Na krążku królują akustyczno-indie rockowe dźwięki, zbudowane pod niebanalne, często doprawione sporą dozą ironii teksty.

30. THE PRETTY RECKLESS WHO YOU SELLING FOR

The Pretty Reckless spokornieli i się wyszumieli. Taki wniosek wysnuć można słuchając utworów z ich trzeciej studyjnej płyty. Ciężkie, bezkompromisowe granie i prowokacje znane z „Going to Hell” ustąpiły miejsca łagodniejszym kompozycjom. Piosenki z „Who You Selling For” nie wzniecają już takiego niepokoju i nie sieją zamętu. Są grzeczniejsze. Nie czerpią też tylu elementów z hard rocka. Brzmią za to dojrzalej, a ich rockowe, przemyślane aranżacje stawiają The Pretty Reckless na wysokim miejscu spośród wszystkich podobnych zespołów, które pojawiły się na scenie w ostatnich kilku latach.

29. ONEREPUBLIC OH MY MY

O ile na poprzednich płytach OneRepublic bardziej lub mniej chętnie odwoływali się do rockowej stylistyki, tak na „Oh My My” przestają udawać, że chodzi o coś więcej niż dobrą zabawę, chwytliwe melodie czy refreny, których odśpiewywanie mogą pozostawić fanom na koncertach. OneRepublic konsekwencją w budowaniu swojej twierdzy w świecie popowych brzmień przypominają o Coldplay i Maroon 5. Jednak te dwie grupy mogłyby się od formacji Teddera uczyć, jak zrobić to dobrze. Nie spodziewałam się, że OneRepublic będą w stanie na tak długo zainteresować mnie swoją premierową twórczością.

28. FRANK OCEAN BLONDE

Z Frankiem Oceanem mam tak, że zaprzyjaźniam się z nim, kiedy każdy go opuszcza i wymienia jego albumy na nowsze modele. Zaraz po premierze “Blonde” (i wydanego kilkanaście godzin wcześniej “Endless”) wolałam się trzymać z daleka od tego szumu. Do płyty wróciłam po kilku miesiącach. Jest czymś nowym i innym. O ile “channel ORANGE” łatwiej dało się przypiąć łatkę albumu r&b, tak z “Blonde” sprawa nie jest oczywista. Frank bawi się gatunkami (m.in. psychodelicznym popem i elektroniką), otrzymując równą i nadzwyczaj minimalistyczną miksturę. Dodatkowym atutem płyty są liczni goście (m.in. Pharrell, Beyonce, James Blake), którzy w żadnym momencie nie przysłonili głównego bohatera.

27. KILO KISH REFLECTIONS IN REAL TIME

Amerykańska wokalistka do drzwi muzycznej kariery pukała już w 2010 roku. Chętnie wyśpiewywała swoje partie w cudzych kompozycjach (tak ją poznałam – dzięki “Melt” Cheta Fakera) i tworzyła własne epki. Aż w końcu przyszła pora na debiutancki longplay. I to nie byle jaki, bo zawierający aż dwadzieścia piosenek. “Reflections in Real Time”, jak sam tytuł podpowiada, zawiera porcję utworów będących opisem współczesnego (często internetowego) społeczeństwa z punktu widzenia dwudziestoparoletniej dziewczyny. Muzycznie otrzymujemy jeszcze intensywniejsze piosenki. Bardziej eksperymentalne, choć co i raz wracające do brzmienia alternatywnego r&b.

26. KAYTRANADA 99,9%

Wielu osobom wydaje się, że skoro krytykuję kilka numerów Lady Gagi z “Artpop” czy hit “We Found Love” Rihanny, to muszę być wielką przeciwniczką używania komputerów w muzyce. B-z-d-u-r-a. Jak to mówię: dobra elektronika nie jest zła. A takową tworzy Louis Kevin Celestin, który zaczynał w 2012 roku robiąc remixy m.in. dla M.I.A., Missy Elliott czy TLC. Wybór artystów sporo mówi o jego własnej muzyce. Kołyszące, podane w doskonałej dawce elektroniczne dźwięki nakłada na soulujące, rhythm’and’bluesowe numery, otrzymując coś więcej niż ostatnio wyeksploatowane PBR&B. Zmieniłabym tylko tytuł z “99,9%” na “100%”, bo właśnie tyle dał z siebie KAYTRANADA na debiutanckim krążku.

7 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2016 roku (50-26)”

  1. Tu już jest trochę więcej dla mnie, chociaż mam wrażenie, że o tej nowej Macy Gray chyba nie wiedziałem. Zaraz spróbuję sobie przypomnieć 🙂 Co do reszty, najbardziej cieszy Moderat, natomiast to, co mnie osobiście rozczarowało to płyta Nao. Bardzo na nią czekałem i chyba niepotrzebnie, bo prawie wcale do mnie nie przemawia.

  2. Za Blonde brałam się chyba 3 razy, ale po paru piosenkach, za każdym razem wyłączałam ten album. Jakoś do mnie nie trafił. Familia – not my style. Wolę jej poprzedni krążek. Problem mam niestety też z Who You Selling For i Oh My My, ale chyba muszę jeszcze raz się wziąć za nie.

  3. Wow, po takich postach widać, że muzyka jest Twoją pasją 🙂 Jeśli jeszcze gdzieś nie piszesz recenzji poza blogiem, tzn. zarobkowo, to może się rozejrzyj, bo naprawdę robisz to wg mnie świetnie, skupiasz się na różnych gatunkach muzycznych, ja sama dzięki odwiedzaniu tego bloga niejednokrotnie skusiłam się po Twoich recenzjach na przesłuchanie jakiejś płyty, a po tym wpisie widzę, że mam sporo do nadrobienia 🙂 pozdrawiam

  4. Pod jednyn z albumów napisałaś, że w 12 miesięcy nie da się napisać o wszystkich albumach… Ja się zastanawiam, jak Ty dajesz radę tyle przesłuchać w tym czasie? Ja, nawet w moich “najlepszych” latach jeśli chodzi o ilość przesłuchanych albumów nie byłam w stanie przesłuchać ich aż tylu! 🙂

Odpowiedz na „AnonimAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *