#727 David Bowie “The Man Who Sold the World” (1970)


Patrzę na okładkę trzeciej płyty Davida Bowiego i myślę sobie, że dziś ludzie przeszliby koło niej obojętnie, nie wysilając się na zwykłe wzruszenie ramionami. Facet w sukience? Przecież mamy równouprawnienie. Michał Szpak maluje paznokcie, a na Eurowizji kilka lat temu królowała niejaka (niejaki?) Conchita. Cofnijmy się jednak do początku lat 70. i nie dziwmy, że początkowo wydawnictwo sprzedawane było z inną grafiką. Wybrałam jednak tę dla podkreślenia, że od początku kariery dla Bowiego ważna była nie tylko muzyka, ale i jej odpowiednia otoczka, którą później mogła stać się popkulturowym fenomenem.

Słuchając “The Man Who Sold the World” uświadamiam sobie, że dwanaście miesięcy to tak naprawdę kupa czasu. Właśnie tyle dzieli ten krążek od poprzedniego – “Space Oddity”. Recenzję tej prowadzonej niezapomnianym tytułowym numerem płyty zakończyłam spostrzeżeniem, iż zawarty na niej materiał przedstawia nam Davida jako obiecującego rockmana. Na “The Man Who Sold the World” nie jest już “obiecującym” twórcą, lecz muzykiem, który z dumą może obnosić się przydomkiem rock star. Mimo wszystko rock to tylko baza piosenek na trzecim wydawnictwie Brytyjczyka. Niemało tu odniesień do hard rocka, folku, bluesa czy nawet metalu.

Już na samym początku natknęłam się na małą przeszkodę, jaką było ponad ośmiominutowe “The Width Of a Circle”. Ostatnio słabo toleruję długie kompozycje, lecz Bowie potrafi tak je wykonać, że nie zauważam, kiedy ten czas zleciał. Utwór składa się z dwóch części – w pierwszej dominują gitary i progresywno-rockowe klimaty, w drugiej następuje złagodzenie i rozbujanie melodii. Nie mniej ciekawie wygląda następna propozycja, “All the Madmen”, w której gitary tworzą niezły kolaż z syntezatorami, a sprawiająca wrażenie improwizowanej końcówka mogła być koncertowym pewniakiem. Dwie pierwsze piosenki w ucho nie wpadają, czego powiedzieć nie mogę o przebojowym, nawiązującym do glam rocka “Black Country Rock”, po którym otrzymujemy “After All”, będące moim ulubionym momentem trzeciego krążka Davida. To niesamowita, niepokojąco spokojna kompozycja, której balladowy klimat przypomina o “Space Oddity”, a cyrkowa wstawka kojarzy się z debiutanckim imiennym wydawnictwem Brytyjczyka.

W połowie płyty artysta serwuje nam mało porywające “Running Gun Blues”. Wzrost formy ponownie widać w aktorsko wykonanym, zawierającym świetne gitarowe partie “Saviour Machine”. Jeszcze lepiej wypada “She Shook Me Cold” – utwór wolniejszy, ale cięższy i ostrzejszy od wcześniej przybliżanych numerów. Nie dorównują jej także dwie ostatnie piosenki – będące pogodniejszym kawałkiem o rozdwojeniu jaźni “The Man Who Sold the World” oraz robiące dobre wrażenie aranżacją, lecz nieco irytujące dziwacznymi wokalizami Bowiego “The Supermen”.

“The Man Who Sold the World” nie przynosi mi piosenki, która mogłaby być nazwana jedną z najważniejszych w moim życiu (tak już określić mogę singiel “Space Oddity”), ale jako album wypada najlepiej spośród trzech pierwszych studyjnych dzieł Davida Bowiego. Atutem wydawnictwa jest jego spójność i śmiałe zanurkowanie wokalisty w świat mocniejszych, rockowych brzmień.

8 Replies to “#727 David Bowie “The Man Who Sold the World” (1970)”

  1. Dawno nie widziałam takiej brzydkiej kobiety, jak Bowie – to po pierwsze, patrząc na okładkę. Dzisiaj to by nikogo nie szokowało? Ja bym zaryzykowała stwierdzenie, że w latach 80’tych to by nikogo nie szokowało. Boy George, Pete Burns, Steve Strange… 😀
    Nadal za cholerę nie czaję fenomenu Bowiego i w jego wokalu nie dostrzegam absolutnie nic genialnego, no bo jest dość zwyczajny. I po raz kolejny zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie stylizacje, cała otoczka i dziwactwo, to jego pięć minut trwałoby dosłownie pięć minut.

  2. “The Man Who Sold The World” to jednak jeden z ważniejszych dla mnie utworów Bowiego.

    A jak Ci się podoba “No Plan”? Dziś u mnie wpis na ten temat 🙂

    A odnośnie “nie czajenia fenomenu Bowiego” – no comment 😉

    Pozdrowienia!
    Bartek

    1. Nie osłuchałam się jeszcze z epką, choć otwierającego ją Lazarusa znam na pamięć. Planuję jednak niebawem zrobić wpis z krótkimi recenzjami kilku epek i ta jest jedną z propozycji.

  3. Muszę się przyznać, że mało słuchałam Davida Bowie, sama nie wiem dlaczego, bo w końcu gra muzykę, której słucham z przyjemnością. A okładka rzeczywiście jak na tamte lata dość kontrowersyjna i wzbudzająca ciekawość, a w dzisiejszych czasach to chyba nawet zaprezentowanie na okładce gołej d… nie zrobiłoby na nikim większego wrażenia 🙂

Odpowiedz na „RblfleurAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *