#737 Nick Cave and the Bad Seeds “Murder Ballads” (1996)

Jak można gloryfikować morderstwo?, takie reakcje towarzyszyły pojawieniu się w połowie lat 90. albumu “Murder Ballads” australijskiej formacji Nick Cave and the Bad Seeds. Już na samym wstępie warto zaznaczyć – to nie jest płyta dla wrażliwych. Trup ściele się gęsto. Opowieści obudowane są w gęste, ciemne melodie, którym towarzyszą teatralne, często surowe, złowieszcze wokalizy Nicka Cave’a. Będąc osobą od dziecka zaczytaną w kryminałach, z łatwością zaprzyjaźniłam się z tymi napisanymi krwią historiami, zaprezentowanymi tu – co oczywiste – w innej niż moje ulubione książki formie. Cave nie skupia się na mozolnych, policyjnych dochodzeniach. W centrum jego zainteresowań znajdują się ofiary poszczególnych przestępstw oraz ich oprawcy. Chętniej filmowo przybliża całe zdarzenie, aniżeli wnika w motywy zbrodni.

Zazwyczaj w recenzjach rzadko wspominam coś o stronie lirycznej poszczególnych kompozycji. Nie jestem najlepsza w interpretowaniu i zastanawianiu się, co autor miał na myśli. Na “Murder Ballads” nie ma w co wnikać. Te teksty są aż nadto jasne i czytelne. Chętnie będę te historie przybliżać, więc jeśli nie chcecie, by wasz pogodny nastrój szybko prysł, znajdźcie sobie do czytania coś lżejszego i weselszego. Żeby nie było – ostrzegałam.

Dziesięciotrackowe wydawnictwo rozpoczyna się jedną z najmocniejszych piosenek albumu. “Song of Joy” jest niesamowicie mrocznym, wywołującym ciarki nagraniem, w którym podmiot liryczny przedstawia smutną historię – jego żona i trójka dzieci zostały brutalnie zamordowane we własnym domu. Kompozycja zasiewa w słuchaczu ziarno niepokoju, jednocześnie budząc podejrzenia co do postaci sprawcy. Czy to możliwe, by mordercą był sam narrator? Takich wątpliwości nie zostawia po sobie następny utwór, jakim jest przepełnione złością i agresją “Stagger Lee” o tytułowym facecie zabijającym bez konkretnych pobudek. Piosenka podnosi ciśnienie, którego nie obniża jednak powolniejsze, leniwie sunące “Henry Lee”. Cave i towarzysząca mu PJ Harvey z wręcz podejrzanym spokojem wyśpiewują historię o krwawej zemście zranionej kobiety. To nie jedyny duet na płycie. W przepięknym “Where the Wild Roses Grow” śpiewa Kylie Minogue. O efekcie jej kolaboracji z zespołem pisałam już sporo.* O ile wymienione przed chwilą piosenki polubiłam od razu, tak dłużej przekonywałam się do pełnego nerwowości, wykonywanego chwilami jakby od niechcenia “Lovely Creature”.

Druga część wydawnictwa przynosi dwie kompozycje znakomite i trzy bardzo dobre. Do pierwszej grupy zaliczam “The Curse of Millheaven” i “The Kindness of Strangers” – utwory tak różne, że tylko Nick Cave mógł wpaść na pomysł zestawienia ich obok siebie. “The Curse of Millheaven”, wyznanie 15-letniej seryjnej morderczyni (nie kopiującej jednak swych zbrodni, lecz za każdym razem wymyślającej inny sposób na pozbycie się poszczególnych mieszkańców tytułowego miasteczka), to rytmiczna, porywcza podróż trwająca niemalże siedem minut. Ciekawi postać nastolatki (której opowieściom towarzyszą groteskowe przyśpiewki lalala), określającej się mianem klątwy i potwora. Całość sprowadza się do wielokrotnego podkreślenia, że wszyscy (sooner or later; young ones, old ones; god’s little creatures; god’s children) i tak umrą. Gorzka ballada “The Kindness of Strangers”, zostawiająca po sobie tylko jedną ofiarę, niesie morał – lepiej nie ufać dopiero co poznanym osobom, bo można skończyć jak bohaterka nagrania, która przemierzyła pół kraju by po raz pierwszy zobaczyć ocean, a skończyła z dziurą w głowie wepchnięta pod łóżko. Warto zwrócić uwagę na głos Cave’a, z którego po raz pierwszy płynie współczucie do postaci, której śmierć nam przybliżył. Zero emocji w głosie wokalisty słychać w knajpianym, dusznym nagraniu “Crow Jane”, którego centralną postacią jest kobieta, zabijająca mężczyzn, którzy ją zgwałcili. Piosenka jest niezłym wstępem do 14-minutowego “O’Molley’s Bar”, którego bohater odwiedza z bronią tytułowy bar, strzelając po kolei do każdej znajdującej się w nim osoby (Fear me! Fear me! Fear me! But no one did cause they were dead). Muzycznie niewiele się tu dzieje. Cały utwór tak naprawdę tworzy historia i teatralny Cave, który swoimi wokalizami świetnie oddał podniecenie, pobudzenie i obłąkanie mordercy, który po wszystkim spokojnie oddaje się w ręce policji.

“Murder Ballads” wieńczy wspaniały cover “Death Is Not the End” Boba Dylana, do nagrania którego Nick Cave and the Bad Seeds zaprosili m.in. PJ Harvey, Kylie i Shane’a MacGowana. Piosenka stoi w opozycji do swoich albumowych kolegów, pełniąc rolę utworu, który pomaga nam otrząsnąć się z wstrząsu, jaki zafundowały wcześniejsze kawałki. Lubię myśleć sobie, że “Death Is Not the End” jest jak ten moment w kinie, kiedy ponownie zapalają się światła, a widz zdaje sobie sprawę, że to, co przed chwilą widział, było tylko wymysłem. Niesamowitym, zostawiającym ślad, uderzającym. Nie potrafię sobie wyobrazić, by taki krążek jak “Murder Ballads” mógł nagrać inny zespół. Mądre aranżacje stanowią tylko tło do krwistych historii, które odpowiednio interpretuje mroczny, chwilami przerażający Nick Cave.

________________________________________________

* Zainteresowanych odsyłam m.in.  tutaj

11 Replies to “#737 Nick Cave and the Bad Seeds “Murder Ballads” (1996)”

  1. Chociaż jestem osobą, która za wszelką cenę stara się unikać takich mrocznych historii, to zachęciłaś mnie do przesłuchania. Sam koncept wydaje mi się być szczytem pomysłowości.
    Pozdrawiam. 🙂

  2. Widzę, że konsekwentnie podróżujesz przez lata 90te, bardzo fajnie 🙂

    Po “Murder Ballads” sięgnąłem już tak dawno temu, że niewiele pamiętam. Sięgnąłem oczywiście ze względu na duet z PJ Harvey, chociaż “Henry Lee” nie spodobał mi się aż tak bardzo, jak “Where The Wild Roses Grow”.

  3. Zaciekawił mnie sam koncept. Ciekawe jak będzie z muzyką. Jeśli ty dajesz 6/6, to u mnie powinno być minimum 4,5 😉

    Pozdrawiam, Namuzowani

    Ps: Przy okazji zapraszam na now… nie, jednak nie

  4. “jeśli nie chcecie, by wasz pogodny nastrój szybko prysł, znajdźcie sobie do czytania coś lżejszego i weselszego.” ten uczuć, gdy czytałeś “Serię niefortunnych zdarzeń” i dostrzegasz to mrugnięcie okiem w kierunku czytelników 🙂

  5. “Where the wild roses grow” to jedyna piosenka w której jestem w stanie znieść Minogue i jedyna w której znoszę Cave’a. Może i pod względem tekstowym jest to wszystko całkiem składne, sensowne i opowiada jakąś historię, ale wokalnie gość mnie nigdy nie zachwycał.

  6. Nie moje klimaty, dość specyficzna muzyka, płyta rzeczywiście mroczna i Nick świetnie tutaj swoim głosem podkreśla dramaturgię historii, ale i tak po jednym przesłuchaniu płyty wiem, że raczej do niej nie powrócę.

Odpowiedz na „~AniaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *