#752 Nelly Furtado “The Ride” (2017)

Chyba nawet najwierniejszych fanów kanadyjskiej wokalistki Nelly Furtado dopadły wątpliwości, czy jeszcze kiedyś będą mogli wziąć do ręki nowe, długogrające wydawnictwo ich idolki. W marcu powrót artystki po prawie pięciu latach od premiery poprzedniego krążka – “The Spirit Indestructible” – stał się faktem. Tamta płyta, choć mająca swoje dobre i złe strony, pokazała, jak bardzo grono słuchaczy Furtado zmalało. Pytanie, czy sytuację jest w stanie uratować album “The Ride”. Zabieramy się na przejażdżkę z wokalistką? Siadamy wygodnie, zapinamy pasy. I dajemy się prowadzić, bo tym razem to Nelly wybiera trasę i muzykę, która będzie nam towarzyszyć.

Dokąd artystka zmierza? To pytanie towarzyszy mi od dawna, gdyż Furtado rzadko kiedy odcinała kupony i odświeżała sprawdzone pomysły. Pamiętacie jeszcze, co było? Leciutki jak piórko, popowo folkowy debiut “Whoa, Nelly!”. Mroczniejsze “Folklore”, będące moim ulubionym dziełem Kanadyjki. Różnorodny, produkcyjny popis “Loose”, który sprawił, iż w latach 2006-2007 nie było gorętszej kobiecej pop gwiazdy. Hiszpańskojęzyczny “Mi Plan”, którym mało kto się przejął. No i popowe, bogate w inspiracje muzyką r&b i hip hop “The Spirit Indestructible”. Albumem “The Ride” Nelly kieruje swoje zainteresowanie na scenę indie, nie do końca jednak wiedząc, o co jej właściwie chodzi.

It’s been a long time. Takimi słowami zaczyna swoją najnowszą płytę artystka, serwując nam utwór “Cold Hard Truth”. Syntezatorowy kawałek wnosi do twórczości Nelly nieco świeżości, choć nie jestem przekonana do ostatecznego efektu. Cieplej odbieram nowoczesne “Flatline” o mocniejszym refrenie i niezłej warstwie tekstowej, w której wokalistka porównuje stratę ukochanego do ustania czynności serca. Podmiot liryczny potrzebuje resuscytacji, a ja piosenki, która udowodniłaby mi, że na “The Ride” warto było czekać. Znajduję ją pod numerem pięć, mijając po drodze nudne, spokojne “Carnival Games” i “Live” – numer o refrenie tak irytującym, że mojego zdania o nim nie poprawia nawet pogrywająca w tle akustyczna gitara, kojarząca mi się z czasami “Whoa, Nelly!”. Pierwszą naprawdę udaną kompozycją Furtado jest “Paris Sun”, będące pociągającą piosenką inspirowaną elektroniką i alternatywnym rockiem, pasującą jak ulał do St. Vincent. Chwilami nawet barwa głosu artystki przypomina o Annie Clark. Inne utwory, dzięki którym nie warto od razu skreślać szóstej płyty Nelly? Są jeszcze trzy. Jednym z nich jest wytypowane na pierwszy singiel marzycielskie, słodkie “Pipe Dreams”. Pozostała dwójka to celujące w (mimo wszystko nie za bardzo) psychodeliczne klimaty “Right Road”, przywołujące echa “Loose” i czasy zapatrzenia Furtado w muzykę r&b; oraz bezpretensjonalna, subtelna ballada “Phoenix”, zamykająca cały zestaw i pozwalająca się wyciszyć. Sam tytuł kompozycji sporo nam mówi o jej tematyce – uporamy się z przeciwnościami losu, powstaniemy niczym ten feniks z popiołów i wszystko będzie dobrze. Proste, czytelne. Może i “Phoenix” nie należy do najbardziej odkrywczych numerów czy najlepszych ballad w twórczości Kanadyjki, ale przynosi emocje, których na “The Ride” jest jak na lekarstwo.

Miejsce na albumie wypełniają cztery dodatkowe kawałki – “Stick and Stones”, “Magic”, “Tap Dancing” i “Palaces”. Pierwszy z nich jest jakimś niedorzecznym, mało dojrzałym popowym nagraniem, w którym wokalistka zdradza nam, że słowa mogą ranić. Podobnie, jak moje uszy ta piosenka, czy jednak bardziej? “Magic” w tłumie ginie, będąc piosenką, którą nie warto się przejmować. “Palaces” ma coś, czego zazdrościć mu mogą inne numery na “The Ride” – wpadających w ucho refren. Ciekawie wypada spokojne “Tap Dancing”, które Nelly stworzyła we współpracy z muzykami country.

W jednym z wywiadów artystka nazwała swoje nowe dzieło “albumem na kaca”. Nie rozumiem tylko, czym ona się tak spiła, gdyż po spędzeniu kilku dłuższych chwil z “The Ride” sądzę, iż dziś bardziej podoba mi się każda jej poprzednia płyta (no może za wyjątkiem “Mi Plan”). Może zamiast przyjmować witaminki Nelly Furtado powinna zastosować się do złotej rady “czym się strułaś, tym się lecz”? Jej szósty studyjny krążek sprawia wrażenie płyty, którą wokalistka sobie spokojnie przygotowywała, rejestrując już takie numery jak “Paris Sun” czy “Pipe Dreams”. Lecz nagle odwaga ją opuściła, a wyobraźnia podpowiedziała, że nie warto się tak wysilać, bo kto to doceni? Trochę szkoda, bo miałam spore oczekiwania w stosunku do “The Ride”. Nie jest to wydawnictwo tragiczne i banalne, ale rozczarowujące. A ja nie lubię być rozczarowywana.

10 Replies to “#752 Nelly Furtado “The Ride” (2017)”

  1. A wiesz, że zupełnie się poddałem. Ta płyta nie ma w sobie niczego zachęcającego. “Cold Hard Truth” jeszcze jako tako, ale reszty nie byłem w stanie wysłuchać w całości i w którymś momencie dałem sobie spokój. Wyszło ostatnio tyle ciekawych płyt (nie wiem, czy czytałaś moją recenzję Ninet), że po prostu szkoda czasu na zmuszanie się do słuchania czegoś, co brzmi, jakby ktoś chciał się wywiązać z kontraktu płytowego i dać sobie spokój. Całe szczęście zostanie z nami “Folklore” 🙂

  2. Jeśli chodzi o Nelly to ja dalej zatrzymałam się na etapie “Loose”, natomiast piszę komentarz bo muszę pochwalić ten przepiękny nagłówek <3 //Namuzowani

  3. Czekałam na nowy krążek od Nelly i miałam nadzieję, że po takim czasie otrzymamy coś równie dobrego jak ,,Loose”. Nie słuchałam jeszcze ,,The Ride”, ale po Twojej recenzji już jestem zawiedziona… Widocznie jej czas już się skończył.

    Nowa recenzja: Ewelina Lisowska ,,Ponad Wszystko”. Zapraszam, http://www.Music-Rocket.blogspot.com

Odpowiedz na „~bartosz-po-prostuAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *