#762, 763, 764, 765, 766 Lata 80. w perspektywie Nick Cave and the Bad Seeds: “From Her to Eternity” (1984) & “The Firstborn Is Dead” (1985) & “Kicking Against the Pricks” (1986) & “Your Funeral… My Trial” (1986) & “Tender Prey” (1988)

Po rozpadzie The Birthday Party w 1983 roku Nick Cave długo nie szukał na siebie nowego pomysłu. Znalazł nowych kompanów i ruszył z kolejnym projektem, który przez krótką chwilę działał pod dwoma szyldami: Nick Cave – Man Or Myth? i Nick Cave and the Cavemen. Ostatecznie, jak dziś wiemy, stanęło na Nick Cave and the Bad Seeds. Drugi człon zapożyczony został od tytułu jednego z ostatnich wydawnictw The Birthday Party. Duch tego zespołu przez chwilę nawiedzał studio, w którym powstawała pierwsza płyta Nick Cave and the Bad Seeds.

Wspomnianym wydawnictwem jest “From Her to Eternity”. Premiera płyty odbyła się w czerwcu 1984 roku. Swoją nazwę album zaczerpnął od tytułu powieści Jamesa Jonesa, która na rynku ukazała się na początku lat 50. Niech nie zwiedzie was niewielka liczba utworów (siódemka). Zespół porozciągał je do granic możliwości, chętnie odchodząc od post punkowej stylistyki w stronę eksperymentalnego rocka i mrocznego bluesa.

Nick Cave nigdy nie ukrywał, że jednym z najbardziej podziwianych przez niego artystów jest nie kto inny jak Leonard Cohen. Jeśli ktoś jeszcze wątpi w prawdziwość moich słów, niech zerknie na utwór otwierający “From Her to Eternity”. Nie “Hallelujah”, nie “Suzanne” ani nawet nie “Bird on the Wire”. Grupa zmierzyła się z “Avalanche” – wspaniałą, folkową kompozycją o mrocznym wydźwięku, pięknie błyszczącą na “Songs of Love and Hate”. Zespół rozbudował linię melodyczną i zamienił spokojny głos Cohena na teatralne, nieco złowrogie wokalizy Cave’a, który wpakował w numer jeszcze więcej ponurości i posępności. Choć oryginał pozostaje niedoścignionym wzorem, cover jest moim ulubionym momentem “From Her to Eternity”. Inne warte polecenia kompozycje? Należą do nich pełne nerwowości, rozgorączkowane “Cabin Fever”; bluesowe, charakteryzujące się intrygującymi chórkami, powtarzającymi za Nickiem poszczególne wersy “Well of Misery”; niesamowicie wykonane (ponownie – bardzo aktorsko, teatralnie) “Saint Huck”, w którym dużą rolę odgrywa perkusja oraz oszczędne, zaaranżowane głównie na pianino “A Box for Black Paul”, dzierżące tytuł najbardziej niepokojącego utworu na płycie. Nie jestem natomiast fanką nagrania tytułowego i “Wings Off Flies”. W pierwszej z piosenek nieustannie zastanawiają mnie te pogodne klawisze. Druga zawsze przelatuje ledwie zauważona.

Niedługo po premierze “From Her to Eternity” z zespołu odeszło dwóch członków. Uszczuplona formacja przeniosła się z Londynu do Berlina Zachodniego i rzuciła w wir pracy nad nowym wydawnictwem. Słuchając “The Firstborn Is Dead” (tytuł nawiązuje do brata bliźniaka Elvisa Presley’a, który urodził się martwy) ciężko jednak nie zastanawiać się, czy Nick Cave and the Bad Seeds nie zamienili czasem dzielnicy Kreuzberg na jakieś małe miasteczko na południu Stanów Zjednoczonych. Ich drugi krążek aż ocieka bluesem. W jego najbardziej psychodelicznej i mrocznej postaci. Daje nam to płytę bardziej ułożoną i mniej dziką niż debiut, choć bardziej wymagającą.

Nie tylko tytuł płyty ma wiele wspólnego z postacią Elvisa Presley’a. O przyjściu na świat w czasie burzy (słyszycie te dźwięki na początku nagrania?) jednego z najważniejszych wokalistów w historii muzyki opowiada “Tupelo”. Ten długi utwór pełen jest kontrolowanej nerwowości, choć mi najbardziej podobają się w nim chórki co jakiś czas wyśpiewujące tytułowe słowo – nazwę miasta, w którym urodził się Elvis. Mało geografii i inspiracji legendarnymi muzykami? Te dwie rzeczy idealnie łączy “Wanted Man” – luźny cover kompozycji o tym samym tytule, którą dla Johnny’ego Casha napisał Bob Dylan. Lekką melodię country Cave zastąpił cięższym brzmieniem, stawiając przy okazji na agresywne wykonanie i znaczne modyfikacje warstwy lirycznej. Ostatnim – i zarazem moim ulubionym –  hołdem jest bluesowe “Blind Lemon Jefferson”, traktujące o ostatnich chwilach życia jednego z najpopularniejszych bluesmanów lat 20. XX wieku. Chętnie sięgam po spokojniejsze, kołyszące choć będące (a przynajmniej ja to tak odbieram) listem mężczyzny, który postanawia odebrać sobie życie, bo nie może znieść myśli, że dziewczyna, którą kocha, dorasta i może go już nie potrzebować “Say Goodbye to the Little Girl Tree”. Świetne wrażenie robi na mnie oszczędne, wzbogacone głosami członków kapeli “Black Crow King”. Pojawiają się one także w rozpędzonym “Train Long Suffering”, stając się najciekawszym elementem piosenki. Zwięzłość i dawkowanie z umiarem instrumentów jest także cechą balladowego, mrocznego “Knockin’ on Joe”.

Nieco ponad rok po premierze “The Firstborn Is Dead” Nick Cave and the Bad Seeds zaskoczyli fanów albumem “Kicking Against the Pricks”*. Ten okres oczekiwania z pewnością byłby dłuższy, gdyby prawnicy Dylana szybciej załatwili sprawy związane z możliwością wykorzystania wspomnianego “Wanted Man”. W oczekiwaniu na sposobność zaprezentowania światu drugiej płyty, Cave wrócił do pisania swojej pierwszej powieści “And the Ass Saw the Angel”. Ciągnęło go też do pracy w studiu nagraniowym. Brak własnych, nowych kompozycji sprawił, że zaczął z kolegami tworzyć interpretacje utworów innych artystów. Złożyły się one na ten oto album – moje ulubione dzieło spośród trzech pierwszych wydawnictw Australijczyków.

Chociaż na płytę weszło dwanaście piosenek (spora zmiana w porównaniu z siódemkami znanymi z poprzednich albumów), jej długość nie różni się zbytnio od “From Her to Eternity” i “The Firstborn Is Dead”. Chociaż dwa wspomniane krążki zdawały się odpowiadać na pytanie, kogo w branży muzycznej Nick ceni najbardziej, na “Kicking Against the Pricks” nie znajdziemy kompozycji Cohena, Dylana czy Presley’a. Trzykrotnie pojawia się za to Johnny Cash. Jego “Muddy Water”, “The Singer” i “Long Black Veil” niewiele mają wspólnego z oryginałami, choć również brzmią znakomicie. Szczególnie podoba mi się pierwsza propozycja, będąca eleganckim nagraniem. Ciężko w ogóle znaleźć na “Kicking Against the Pricks” piosenkę, która nie przypadłaby mi do gustu. Słuchając blues rockowego “I’m Gonna Kill That Woman” nie sposób nie pomyśleć, że tak zaaranżowałby swój numer John Lee Hooker, gdyby urodził się pięćdziesiąt lat później. Z kolei trafiając na “Sleeping Annaleah” jestem pod wrażeniem, jak łatwo w buty Toma Jonesa wszedł Cave. Warto zwrócić uwagę na każdą z pozostałych piosenek. Formacja przygotowała dla nas m.in. trzymające w napięciu (ilekroć tego słucham, czekam na jakiś wybuch) “Hey Joe”, chóralne “All Tomorrow’s Parties” i “The Carnival Is Over”, poruszającą balladę “By the Time I Get to Phoenix” i  w końcu może nieco przestylizowane, ale niezwykle klimatyczne i romantyczne, oraz każące spojrzeć nam na datę wydania “Something’s Gotten Hold of My Heart”, które – tak to sobie zawsze wyobrażam – Cave wykonuje z lekkim uśmiechem, kierując słowa utworu do miłości swojego życia. Jeśli w swoim życiu planujecie posłuchać tylko jednej płyty z przeróbkami, niech to będzie właśnie ta.

Kilka miesięcy po premierze różnorodnego, interesującego cover-krążka “Kicking Against the Pricks” zespół miał gotowy materiał na swój czwarty album. Tym razem (prawie) pełen autorskich nagrań. W czasie prac nad wydawnictwem “Your Funeral… My Trial” Nick Cave zmagał się z uzależnieniem od narkotyków. Nie przeszkodziły mu one jednak w stworzeniu udanej, spójnej płyty. Mniej mrocznej niż dwie pierwsze, lecz cechującej się bardzo melancholijnym, można nawet rzec depresyjnym klimatem. Sam Cave przestaje bawić się w aktora i pokazywać swoje złowrogie oblicze, a zaczyna brzmieć jak… wokalista.

Zaczyna się od rockowej, słodko-gorzkiej ballady “Sad Waters”, która niestety nie skradła mojego serca. Nie podoba mi się w niej zdublowanie wokali artysty. Sama już nie wiem, na której ścieżce powinnam się skupić. Zachwyca za to ciemne, pełne cyrkowych motywów “The Carny”. Dobrze słucha się także tytułowej kompozycji, która zaaranżowana została m.in. na organy, nadające jej lekko kościelnego wydźwięku, który jeszcze bardziej potęguje warstwa liryczna. Do gustu przypadły mi także powolne, na swój sposób zmysłowe “Stranger Than Kindness” oraz blues rockowe “Jack’s Shadow”. Warto także zwrócić uwagę na końcówkę płyty, gdzie Nick Cave and the Bad Seeds zostawili dla nas brudniejsze “Hard On For Love”; wykorzystujące dźwięki ksylofonu tworzące intrygujący kolaż z gitarowymi riffami i metaliczną perkusją, żonglujące tempem i nastrojami “She Fell Away”, oraz cover “Long Time Man” Tima Rose’a – Cave nie byłby sobą, gdyby zostawił oryginał w spokoju. W tym przypadku nie zafundował kompozycji totalnej metamorfozy, lecz jedynie pogłębił jej melodię, unowocześniając tym samym powstały w latach 60. kawałek.

Ciąg dalszy problemów Cave’a z narkotykami. Ciągłe przygotowywanie własnej książki. Przetasowania w składzie zespołu i nowe, poboczne projekty jego członków. Brak weny. Przestają dziwić słowa Nicka, który prace nad “Tender Prey” nazywał koszmarem. Słuchając dziś piątej płyty (i zarazem ostatniej, jaką formacja wydała w latach 80.), powiedzieć można tylko tyle: piękna sztuka rodzi się czasem w bólach. Wydaje mi się, że różne problemy sprawiły, że ten album jest tak szczery i konkretny. Nieprzeprodukowany. Nieprzekombinowany.

Przez długi czas moja znajomość z “Tender Prey” ograniczała się do jednej piosenki – ballady “Watching Alice”. Jest to jeden z tych utworów, które nie tyle powodują ciarki, co sprawiają, że robi mi się niesamowicie zimno. Ten stan utrzymuje się na długo po ostatnich sekundach nagrania. “Watching Alice” jest moim ulubionym kawałkiem spośród tych, które Nick Cave and the Bad Seeds popełnili w latach 80. Świetnych, choć nie tak zachwycających, utworów na “Tender Prey” jest sporo. Ciężko przejść obojętnie obok szalonego, pełnego negatywnych emocji “The Mercy Seat”, będącego opowieścią o mężczyźnie skazanym na śmierć na krześle elektrycznym. Intryguje bluesowe “Up Jumped the Devil”, w którym Cave wciela się w rolę faceta, którego życie nie oszczędzało. Zaskakuje skoczna “Deanna” – piosenka o gorączkowych, nieco opętanych wokalizach Cave’a, który wyrzuca z siebie takie wyznania jak. I ain’t down here for your love or money, I’m down here for your soul. Bardzo dobre wrażenie zostawiają po sobie tajemnicze “Mercy”; westernowe “Sunday’s Slave” i “City of Refuge”, oraz rozpędzone “Sugar Sugar Sugar”. Warto sięgnąć także po spokojniejsze, smutne “Slowly Goes the Night”, w którym zrezygnowanym głosem Nick śpiewa o utraconej miłości, dzieląc się z nami wyznaniami pokroju dark is my night, but darker is my day. Jeśli tytułami piosenek można by określać pory dnia, przedstawione utwory przypasowane zostałyby do nocy. Ciemnej, zimnej, bezgwiezdnej. “New Morning”, kompozycja zamykająca płytę i wykonywana w towarzystwie pozostałych członków kapeli, brzmi optymistyczniej i pogodniej. Po prostu: thank you for giving this bright new morning, so steeped seemed the evening in darkness and blood. There’ll be no sadness, there’ll be no sorrow.

__________________________________________

* Tytuły kilku piosenek na trackliście różnią się nieco od oryginalnych tytułów. Na potrzeby recenzji zostawiłam je tak, jak sobie to wymyślił zespół.

6 Replies to “#762, 763, 764, 765, 766 Lata 80. w perspektywie Nick Cave and the Bad Seeds: “From Her to Eternity” (1984) & “The Firstborn Is Dead” (1985) & “Kicking Against the Pricks” (1986) & “Your Funeral… My Trial” (1986) & “Tender Prey” (1988)”

  1. Ogólnie nie w moim stylu taka muzyka, więc raczej nie przebrnę przez przesłuchanie wszystkich albumów, które opisałaś, ale widać, że facet miał ciekawe życie

  2. Już chciałem napisać, że Cię podziwiam za pięć recenzji w jednym, ale przypominało mi się, że Ty jednak lubisz Nicka Cave’a bardziej ode mnie 🙂 Ja muszę na niego mieć nastrój, a to się zdarza niezbyt często. Poza tym, jego ostatnie płyty sa dużo lepiej wyprodukowane i jakoś lepiej do mnie przemawiają. Ale “Mercy”, któremu się właśnie przysłuchuję, robi na mnie wielkie wrażenie. Bardzo “morfinowate” – nie wiem, czy kojarzysz ten zespół, ale myślę, że bardzo by Ci się spodobał.

  3. A ja z Nickiem Cavem jestem daleko w tyle i będę musiała się zmusić, by przesłuchać przynajmniej jeden album. Przynajmniej wiem, który wybrać. 😉
    U mnie nowa notka, zapraszam i pozdrawiam.

  4. Cave pomimo swojej mrocznej liryczności okazuje się dość zabawnym gościem, co widać w 20000 Days on Earth. Drugi jego fil One Time With Feeling też warto zobaczyć – bardzo emocjonalny i do tego ta przeszyta bezradnością muzyka ze Skeleton Tree

Odpowiedz na „~AliceAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *