Relacja z koncertu Low Roar

Amerykański wokalista i muzyk Ryan Karazija kilka lat temu postawił wszystko na jedną kartę. Rzucił szkołę i wyjechał. Może nie w Bieszczady, ale w równie intrygujące i odległe miejsce – na mroźną, odrealnioną Islandię. Bez przyjaciół, bez znajomości języka, bez pracy. Dni mijały mu na pisaniu piosenek, które w 2011 roku złożyły się na jego debiutancki album, wydany pod szyldem Low Roar.

Wymieniający wśród swoich muzycznych inspiracji zespół Sigur Rós i Thoma Yorke’a artysta w ciągu tych paru lat zdobył wielu fanów, wydał dwie kolejne płyty i zaprosił do współpracy dwójkę muzyków, którzy towarzyszą mu w trasie. Do Poznania (a także Warszawy i Sopotu) Ryan przyjechał z jeszcze ciepłym wydawnictwem “Once in a Long, Long While…”. To płyta nie odstająca od poprzednich. Wciąż królują melancholijne, zimne, dream popowo-elektroniczne melodie, łagodzone ciepłym, głębokim głosem Amerykanina.

Poznański koncert wokalisty odbył się w tym samym miejscu, w którym przed miesiącem zaprezentowała się islandzka formacja Vök. Były to jednak wydarzenia kompletnie różne. Zachęcające do pokołysania się kompozycje grupy zastąpione zostały przez piosenki spokojniejsze, których w swojej dyskografii Low Roar ma bardzo dużo. Set artysty był bardzo spójny i niemalże równą uwagą obdarzający każdą z trzech płyt. Ryan nastawiony był na prezentowanie premierowych kompozycji (m.in. “Bones”, “Give Me an Answer” i “St. Eriksplan”), lecz bez znużenia i z nie mniejszym zaangażowaniem odegrał nam starocie postaci m.in. “Nobody Else”, “Friends Make Garbage, Good Friends Take It Out”, “Breathe In”, “Vampire on My Fridge” czy “Easy Way Out”.

Przez pierwsze czterdzieści minut występu Low Roar zastanawiała mnie postawa wokalisty. To, że stał bokiem do publiczności (chwilami się nawet od niej odwracając) z łatwością sobie wytłumaczyłam – mała scena, niewiele miejsca, no po prostu (dziwna) logistyka. Zaskoczyło mnie jego uporczywe milczenie. Nie usłyszeliśmy z jego ust żadnych tak typowych dla koncertów zwrotów typu dziękuję, jak się macie, miło tu być itp. Nic. Zero. Nie wiem jak inni słuchacze, ale ja momentami czułam się tak, jakbym swoimi brawami mu przeszkadzała i wyrywała z transu. Ryan niestety sprawiał wrażenie osoby zapatrzonej w siebie. Taka… narcystyczna osobowość. Patrzcie, słuchajcie, podziwiajcie. Ale nie liczcie na nic więcej. Low Roar zauważył nas po wspomnianych czterdziestu minutach, kiedy zacząć miał swój krótki, emocjonalny set wykonywany na gitarze akustycznej. Zapewnił parokrotnie, że cieszy go duża frekwencja. Wyjaśnił, że milczenie podczas koncertu weszło mu w krew podczas niedawnego supportowania jakiegoś zespołu w USA, kiedy trzeba było pilnować ram czasowych. Coś w tym chyba jest, bo jak już się rozgadał, to nie mógł przestać, opowiadając nam połowę swojego życia. Wystarczyło kilka słów, by atmosfera na sali się poprawiła, a brawa po kolejnych piosenkach stały się gorętsze i dłuższe. Szkoda tylko, że nie odczekaliśmy się bisów, bo słuchanie Ryana na żywo to duża przyjemność.

Ciekawostka. Swoje życie Ryan Karazija dzieli pomiędzy USA, Islandię i… Polskę. Wokalista od jakiegoś czasu jest posiadaczem mieszkania w Warszawie. Na jego najnowszym albumie można nawet znaleźć piosenki jednoznacznie kojarzące się z naszym krajem: “Gosia” i “Poznań”.

6 Replies to “Relacja z koncertu Low Roar”

  1. Słucham sobie właśnie jego płyty, bardzo przyjemna, całkiem islandzka. Z kolei “Poznań” mocno nawiedzony.

    Co to się zresztą porobiło – stałaś się bardziej “niszowa” ode mnie 😉 Muszę nas sobą popracować 😉

    1. Co więcej – najbliższe recenzje to Bishop Briggs, Dan Auerbach i 3x The xx. Dobrze, że potem będzie Katy Perry, to równowaga zostania zachowana i wszystko będzie po staremu 😀

      1. Ha ha, jestem w szoku! 😀

        Fajnie, że piszesz o Bishop Briggs, bo ta dziewczyna naprawdę tego potrzebuje. Włączyłem sobie też przed chwilą Dana Auerbacha. Chyba trochę zbyt folkowe, jak dla mnie, ale się jeszcze przysłucham.

        1. Na początku niezbyt mi ta płyta przypadła do gustu, ale po kilku podejściach mogę powiedzieć, że to będzie płyta moich wakacji.
          Jest zupełnie inna od jego poprzedniej solowej i albumów, które robił z The Black Keys

Odpowiedz na „~bartosz-po-prostuAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *