Colours of Ostrava 2017 – część druga

Dwa ostatnie dni czeskiego festiwalu Colours of Ostrava przypadły na piątek i sobotę – idealne dni na pochwalenie się swoimi tanecznymi (nie)umiejętnościami. Wtedy też okazji do niczym nieskrępowanych pląsów było najwięcej. A to wszystko m.in. dzięki grupom Moderat, Jamiroquai i Booka Shade.


Ci pierwsi zamykali główną scenę w trzeci dzień festiwalu. Podobnie jak wspomniany w poprzedniej części relacji Michael Kiwanuka, tak i niemiecka formacja Moderat gościła w Polsce na Open’erze. O ile jednak w Gdyni widziałam ich koncert w połowie, tak w Ostrawie znalazłam czas na całość. Ten łączący w swoich kompozycjach elektronikę, house, IDM i techno zespół udowodnił mi po raz drugi, że występy na żywo to jego specjalność. Był to bardzo spójny koncert, na który złożyły się zarówno śpiewane momenty, jak i instrumentalne partie. W takich piosenkach jak “Running”, “Rusty Nails”, “Reminder” i odśpiewanego przy pomocy publiczności “Bad Kingdom” nie zabrakło nutki dramatyzmu. Całość idealnie dopełniały niesamowite, głównie białe animacje i wizualizacje. Nie tylko się dobrze tego słuchało, ale i oglądało.

Wcześniej w imprezowy nastrój wprawił niemiecki wokalista, DJ i producent Roosevelt, tworzący piosenki w stylistyce elektronicznego, oldskulowego popu. Nieprzesadnie może przebojowe i zarażające wpadającymi w ucho refrenami, ale za to przyjemnie kołyszące. Z muzyki tego chłopaka może wyrosnąć coś naprawdę ciekawego. Kto wie, może za kilka lat to jego pseudonim będzie widniał na plakacie festiwalu największą czcionką? Tego mu życzę.

Piątek mógłby ubiegać się o miano najbardziej roztańczonego dnia festiwalu gdyby nie sety zaplanowane na sobotę – dzień, w którym pogoda nie dopisała, ale muzyka zrobiła swoje, odpowiednio rozgrzewając wszystkich chętnych poddania się jej urokowi. Ostatni dzień Colours of Ostrava miał jednego króla. Był nim Jay Kay z Jamiroquai – zespołu, który powrócił w tym roku z nową, pierwszą od 2010 roku płytą “Automaton”. Ich łączące elektronikę, funk, disco i acid jazz piosenki porwały tysiące festiwalowiczów do tańca. Zabrakło może wielkiego przeboju “Virtual Insanity” i mojej ulubionej nowości (nagrania “Automaton”), ale w zamian zaserwowano nam nie mniej imprezowe “Space Cowboy”, “Cloud 9”, “Emergency on Planet Earth” i “Supersonic”. Na taki koncert podczas Colours of Ostrava czekałam. Potrafię sobie wyobrazić Key’a w lepszej formie (i wokalnej, i ruchowej), ale mimo wszystko koncert Jamiroquai był dla mnie jednym z najmocniejszych punktów festiwalu. Dużo uśmiechu, dużo zabawy. Czego chcieć więcej?

Odpowiedź jest prosta – po takiej dawce tanecznych brzmień czegoś, co również nie pozwoli mi ustać w miejscu. Z pomocą przyszedł niemiecki duet Booka Shade, zapraszający na klubową imprezę pod gołym niebem. Po ich secie tłum udał się na pierwszy czeski występ elektronicznego kolektywu Justice. Nie jestem ich fanką a szybki przegląd ich twórczości przed wyjazdem na festiwal nie sprawił, bym od początku chciała uczestniczyć w tym występie. Postanowiłam więc podzielić swój czas między Thomasa Aziera (z powodu złej pogody jego koncert przełożono o kilka godzin) a Francuzów. Ten holenderski wokalista i multiinstrumentalista na płytach proponuje mroczny, przestrzenny electropop, który na koncertach wybrzmiewa w nieco bardziej rockowej i kameralnej odsłonie. Justice stawiają zaś na potężne basy, mocne komputerowe dźwięki i zmiany tempa. Odniosłam wrażenie, że ich występ był dość chłodny. W show duetu bardziej zaintrygowała mnie scenografia i gra świateł aniżeli sama muzyka, dla mnie na tę chwilę za trudna w odbiorze.

Dwa ostatnie dni festiwalu to nie tylko elektroniczne dźwięki. W piątek na łopatki rozłożył mnie amerykański zespół St. Paul & The Broken Bones, którego twórczość oscyluje wokół soulu i dźwięków amerykańskiego południa. Piosenki ośmioosobowej grupy są oldskulowe, niedzisiejsze. Można powiedzieć, że to taka męska odpowiedź na dowodzoną przez Brittany Howard formację Alabama Shakes. Zespół, który wystąpił w Ostrawie, stawia jednak na bardziej eleganckie melodie. Nie sposób przejść obojętnie obok Paula Janeway’a – wokalisty o aparycji księgowego lub bankowca, lecz obdarzonego takim głosem, że na usta ciśnie się tylko jedno “słowo”: wow. Ku uciesze licznej publiczności chętnie się nim chwalił. Aż chciałoby się zobaczyć St. Paul & The Broken Bones na jakimś kameralnym koncercie.

Duże sceny stworzone są zaś dla brytyjskiego wokalisty i gitarzysty Louisa Berry’ego – młodego chłopaka obdarzonego silnym, zachrypniętym głosem, którego kompozycje chętnie zerkają na rock & roll. Jego występ to jedno wielkie szaleństwo, za które odpowiedzialne są takie numery jak m.in. “45”, “Rebel”, “Nicole” i “She Wants Me”. Chociaż Louis jest dopiero u progu muzycznej kariery, charakteryzuje się dużą pewnością siebie, sprawiając wrażenie osoby urodzonej na scenie. Nic więc dziwnego, że publiczność szybko go pokochała, nie pozwalając mu zejść ze sceny i głośno domagając się bisów. Jego festiwalowy koncert był setem szorstkim, agresywnym i pełnym energii.

Wyczekiwanym przeze mnie występem był ten brytyjskiego muzyka i poety Benjamina Clementine’a, którego wydany w 2015 roku debiutancki album “At Least For Now” uwielbiam i bardzo szanuję. Za moment do sprzedaży trafi jego następca (“I Tell a Fly”), którego promocję artysta zaczął kilka tygodni temu, wykonując na koncertach wiele premierowych nagrań. To właśnie nowości (m.in. “By the Ports of Europe”, “Paris Cor Blimey” oraz opublikowane jakiś czas temu single “God Save the Jungle” i “Phantom of Aleppoville”) zdominowały występ Clementine’a. Już teraz mogę powiedzieć, że na drugie wydawnictwo Benjamina warto czekać. To może być jedna z najlepszych płyt 2017 roku. Nie dało się jednak nie zauważyć, iż zgromadzona pod sceną widownia bardziej niż nowości wolała usłyszeć sprawdzone kompozycje artysty. O ile przez większą część występu wokalista budował niewidzialną barierę między nami a sobą i swym zespołem, tworząc coś na kształt teatralnego, muzycznego przedstawienia, tak przy “Condolence” i “London” obudziła się w nim dusza showmana i… nauczyciela. Podczas pierwszego utworu wziął sobie za cel nauczenie nas fragmentu tekstu. Przy drugim zafundował nam lekcję wf-u, sprawiając, że kilka tysięcy ludzi przez kilka minut wykonywała przysiady, będące częścią wymyślonej przez Brytyjczyka choreografii do piosenki. Trochę śmiechu, sporo refleksji – taka była ta godzina z muzyką Benjamina Clementine’a.

Trzeciego i czwartego dnia festiwalu widziałam także: Walking on Cars, Midnight Oil, Katarzie, The Carny Villains i Laurę Mvulę.

Na zakończenie festiwalowych relacji postanowiłam dodać swoje przemyślenia po Colours of Ostrava. Przede wszystkim oczarował mnie teren, na którym odbywa się impreza. Ciekawy i ogromny, ale sceny wcale nie są od siebie jakoś bardzo oddalone, a program tak ułożony, że nie ma szans, by artyści się nawzajem zagłuszali. Mało trawiastych terenów sprawia, że nawet po deszczu kalosze nie stają się niezbędnym obuwiem festiwalowicza. Niewątpliwym plusem jest bliskość miasta, więc raz dwa można dojść na najbliższy przystanek autobusowy czy tramwajowy. I tu sprawa trochę się komplikuje, bo miasto sprawia wrażenie, jakby nie zauważyło, że na cztery dni przybyło mu mieszkańców. Jeden nocny tramwaj na godzinę? Serio? Małym mankamentem samego festiwalu jest krótki czas grania headlinerów – 70-75 minut. Mogliby dociągnąć do półtorej godziny. Colours of Ostrava ma jednak więcej plusów. W porównaniu do naszego Open’era jest tam tanio. Można nawet wnosić własne jedzenie. Napojów już nie, ale sporo na terenie festiwalu jest punktów, gdzie za darmo można napić się wody. Podobała mi się również atmosfera i ludzie, którzy na festiwal zjechali. Było kulturalnie, bez zadęcia i lansu. Nikt od rana nie trzymał barierek, więc można było przyjść 10 minut przed koncertem i zająć dobre miejsce niedaleko sceny. A jak ktoś jest podobnego wzrostu co ja (czyt. poniżej 1,6 m) to nawet zachęcany był przez wyższych uczestników festiwalu do stawania przed nimi. Mało kto spędzał cały występ z telefonem w górze, nagrywając każdy utwór. Dużo moglibyśmy się od Czechów nauczyć w kwestii zachowania na takich imprezach.

________________________________________

© Zdjęcia z występów Moderat, Jamiroquai i Benjamina Clementine’a pochodzą z oficjalnego fan page’a festiwalu na Facebooku.
© Pozostałe zdjęcia są mojego autorstwa.

4 Replies to “Colours of Ostrava 2017 – część druga”

  1. Zazdroszczę występu Thomasa Aziera, bo niedawno nie udało mi się pójśc na jego koncert.

    Louisa Berry słucham sobie właśnie na Spotify. Po jego niewinnym zdjęciu nie spodziewałem się, ani takiego stylu muzyki, ani takiego wokalu, więc ogólnie na plus.

    Z kolei, co do Twoich obserwacji okołofestiwalowych to oczywiście zgoda, chociaż raz, całkiem niedawno, na koncercie w Berlinie też była osoba, która nagrywała dosłownie wszystko komórką. Podobała mi się jednak reakcja niemieckiej publiczności, bo kilka osób odważnie zareagowało i delikwent dał sobie spokój ze swoim nachalnym zachowaniem.

    A moje pytanie dodatkowe dotyczy Laury Mvuli. Ma ciekawą barwę głosu i dosyć specyficzny styl, więc ciekawi mnie, jak to wypada na żywo. Chociaż być może brak Twojej relacji jest od razu odpowiedzią? 🙂

    1. Na Laurę bardzo czekałam, ale wokalistka miała pecha do pogody. Na kilka minut przed jej występem rozpętała się straszna burza, ludzie pouciekali do namiotów z piwem i pojawiła się informacja, że jej występ przełożony został o godzinę i trwać ma do tego tylko pół godziny. Jak wyszła to nadal padało choć było spokojniej. Stwierdziłam, że aż taką fanką nie jestem, by dla Laury moknąć więc obserwowałam ją siedząc pod dachem. Słabo było niestety słychać, stąd brak relacji we wpisie. Może kiedyś się uda ją zobaczyć w przyjemniejszych okolicznościach natury.

Odpowiedz na „Kinga K.Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *