#800 Leonard Cohen “Death Of a Ladies’ Man” (1977)

Wydane w 1974 roku “New Skin for the Old Ceremony” było pierwszą płytą, z nagrywania której Leonard Cohen czerpał przyjemność. Szybko zaprzyjaźnił się z jej producentem, Johnem Lissauerem, z którym kontakt utrzymywał także po premierze wydawnictwa. Obydwaj zaczęli nawet wspólnie pracować nad kolejnymi kompozycjami, które trafić miały na album Cohena zatytułowany roboczo “Songs for Rebecca”. Niestety. Wmieszał się biznes.

Popularność Kanadyjczyka w latach 70. przygasła. Z podobnym problemem zmagał się Phil Spector, amerykański producent mający na koncie pracę przy takich przebojach jak “Be My Baby” The Ronettes, “Unchained Melody” The Righteous Brothers i “Imagine” Johna Lennona. Współpraca największego ekstrawertyka spośród muzycznych producentów z jednym z największych introwertyków spośród wokalistów miała pobudzić karierę obydwóch. Nie wyszło, lecz powstała najdziwniejsza płyta w dyskografii poety.

“Death Of a Ladies’ Man” jest śmiercią Cohena – wokalisty folkowego. Jest także chwilowym pożegnaniem się artysty z kontrolą nad własną muzyką. Stery w studiu przejął Spector, który w skromne dotąd brzmienie Kanadyjczyka tchnął więcej życia, barw, instrumentów. Jeśli muzyką określałoby się kierunki w kulturze i sztuce, o “Death Of a Ladies’ Man” powiedzieć można, że jest albumem barokowym. Piosenki zawarte na krążku charakteryzuje przepych, dynamizm i masa ozdobników.

Zmianę sygnalizuje już pierwsza pozycja. W wykonywanym równolegle z kobiecym głosem “True Loves Leaves No Traces” Cohen śpiewa na tle orkiestrowej, lekkiej melodii. Ta romantyczna opowieść nie jest jednak zbyt przekonywująca. Niezbyt dobre wrażenie robi także kolejna piosenka – “Iodine”. Podoba mi się w niej śmiałe zanurkowanie w jazzowe klimaty, lecz żałuję, że nie zostały one potraktowane subtelniej. W efekcie skądinąd niezłe saksofonowe solówki gubią się w natłoku innych dźwięków. Pierwszym lepszym utworem jest eleganckie, soft rockowe “Paper Thin Hotel”, w którym wokal artysty został ładnie wyeksponowany. Świetnie brzmi także kolejna kompozycja, jaką jest podniosłe “Memories”. Do lepszych numerów zaliczam również skoczne, nawiązujące do country “Fingerprints” (szybko wpada w ucho!). Album dopełniają przydługie “Death of a Ladies’ Man”; przesłodzone “I Left a Woman Waiting”, które najwięcej ma wspólnego z pierwszymi folkowymi płytami Leonarda; oraz zwariowane, warte uwagi “Don’t Go Home With Your Hard-On”, w nagraniu którego udział wziął m.in. Bob Dylan.

Krążek “Death Of a Ladies’ Man” szokuje od pierwszych sekund. Jest głośno i jakoś tak… biesiadnie. Aż do przesady, przez co chwilami mam wrażenie, że na własnej płycie Leonard Cohen jest tylko gościem, który próbuje przekrzyczeć rozbawione towarzystwo. Nieźle jednak brzmi. Szczególnie, że jego głos przez lata się obniżył. Razi jednak ten muzyczny chaos, nad którym ktoś bez przekonania próbował zapanować. Ponoć sam artysta po latach zaczął cieplej patrzeć na swój piąty studyjny krążek. Może i ja potrzebuję więcej czasu? Na razie niestety uznaję “Death Of a Ladies’ Man” za najsłabsze dzieło Kanadyjczyka spośród jego pierwszych albumów.

Warto: Paper Thin Hotel & Memories

2 Replies to “#800 Leonard Cohen “Death Of a Ladies’ Man” (1977)”

  1. “Paper Thin Hotel” brzmi, jak żywcem wzięty z którejś z płyt Pink Floyd, ale niestety cała reszta… Szukałem właściwego słowa słuchając dwóch pierwszych piosenek, zanim doczytałem do końca Twojego wpisu i przyszło mi do głowy słowo “kwiecisty” 😉
    “Biesiadny” opisuje to dziwne doświadczenie dużo lepiej.
    No, i te chóry… masakra, ha ha 😀

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *