#804 Halsey “Badlands” (2015)

Historia dwudziestodwuletniej Ashley Frangipane to gotowy scenariusz na film. W roli głównej osoba, która z grzecznej, grającej m.in. na skrzypcach i akustycznej gitarze dziewczynki przeistoczyła się w nastolatkę, mającą za sobą próbę samobójczą i pobyt w klinice psychiatrycznej. Dodając do tego przerwanie studiów (i będące tego następstwem wyrzucenie z domu przez rodziców) oraz wpadnięcie w nieciekawe towarzystwo, otrzymujemy obraz kobiety, która albo mogła pogodzić się ze swoim smutnym losem, albo próbować zawalczyć o lepszą przyszłość. Szczęśliwie Ashley wybrała drugą opcję.

Jak to często w takich biografiach bywa, pomogła muzyczna pasja. Początkowo Amerykanka występowała z gitarą na ulicy. Niedługo potem przeniosła się do Internetu, gdzie założyła konto na SoundCloud i przyjęła pseudonim Halsey, będący nie tylko anagramem imienia, ale i nazwą ulicy w Nowym Jorku, na której artystka spędzała czas. Machina ruszyła i w krótkim czasie wokalistka stała się jedną z ulubienic alternatywnej młodzieży.

Album zaczyna się rewelacyjnie. Elektroniczne, mroczne i powolne “Castle” udowadnia nam, że mamy do czynienia z osobą, która nie zgadza się na bycie marionetką w czyichś rękach. Halsey śpiewa o tym, że bycie tylko delikatną księżniczką jej nie interesuje (there’s an old man sitting on the throne that’s saying I should probably keep my pretty mouth shut), bo ma większe ambicje. W podobnym tonie utrzymane jest “Hold Me Down”. Ponownie mamy tu manifest kobiecej siły. Tym razem podany w lżejszej, popowej stylistyce kojarzącej mi się z debiutanckim albumem Melanie Martinez. Podobieństwa do innej gwiazdy i jej piosenki (“National Anthem” Lany Del Rey) przewijają się w irytującym, podniosłym “New Americana” – nagraniu kreowanym na  hymn młodego, dopiero dojrzewającego pokolenia. Nie jestem także fanką rozlazłego, balladowego “Drive”. Niezbyt chętnie wracam również do mało ciekawych, electropopowych “Roman Holiday”, “Colors” i “Ghost”. Utwory te lepiej wypadają swoją liryczną stroną, proponując nam opowieści m.in. o trudach bycia z osobą niezaangażowaną emocjonalnie w związek.

Lepsze numery? Jeszcze kilka ich na “Badlands” znalazłam. Warto jednak podskoczyć do drugiej połowy wydawnictwa. Do gustu przypadło mi sympatyczne “Coming Down” z wyraźniej pogrywającą gitarą akustyczną. Lubię także eksplorujące rejony ciemnej, klubowej elektroniki “Haunting”, w którym głos Halsey w niektórych momentach robi się smakowicie mocny i zdecydowany. Ciekawie wypada zmieniające tempo “Young God”. Wartym uwagi nagraniem jest również tajemnicze “Control”, w którym artystka zmierzyła się ze swoją chorobą dwubiegunową, szczerze przyznając, że bywają chwile, kiedy traci nad sobą kontrolę, a umysł przejmują mieszkające w jej głowie demony. Intrygujące, ale i przerażające.

Płyta “Badlands” jest pamiętnikiem, do którego dostęp chętnie daje nam sama Halsey. Mimo młodego wieku wokalistka sporo przeszła, wielu rzeczy doświadczyła i często zmagać się musiała z przeciwnościami losu. O swoim niełatwym życiu śpiewa w piosenkach, które może nie są utworami niesamowicie oryginalnymi, trafiającymi w mój gust czy wyśmienicie zaśpiewanymi (Halsey niestety nie dysponuje głosem, którego można by było jej pozazdrościć), ale nadrabiają tekstami, z których wyłania się obraz młodej kobiety, która nikogo nie próbuje udawać, i która mimo całej swojej pewności siebie i wewnętrznej siły umie pozwolić sobie na chwile słabości.

Warto: Castle & Control

3 Replies to “#804 Halsey “Badlands” (2015)”

  1. Od niej kojarzę jedynie Castle. Pewnie dlatego, że należy do soundtracku tego filmu o złej królowej. Hmmm… jej głos wokal przypomina mi czyjś inny., ale nie potrafię przypomnieć sb czyj xd.

  2. Kiedyś był niezły hype na Halsey i to mnie nieco odpychało, by zapoznać się z tą płytą. Ale może kiedyś przyjdzie i na nią czas.

    Zapraszam na nowy wpis – goodsoundsvibes.blogspot.com 🙂

Odpowiedz na „~ScarlettAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *