#818 Hurts “Desire” (2017)

Jeden z najbardziej lubianych duetów w Polsce kontynuuje swoją młodą tradycję i nową płytę prezentuje nam dwa lata po poprzedniej. Nie obyło się bez szumnych zapowiedzi i dużych obietnic. Theo Hutchcraft i Adam Anderson chętnie opowiadali o swoim najnowszym projekcie, zdradzając, że “Desire” jest albumem pełnym nie tylko namiętności czy pożądania, ale i bólu. Otrzymaliśmy także deklarację, że to porcja najlepszych piosenek, jakie udało im się kiedykolwiek stworzyć. Dodajmy do tego słowa o big pop record oraz najbardziej osobistych tekstach. Zachęcająco, co nie?

Co jak co, ale panowie z Hurts potrafią się zareklamować. Jeśli nie wyszłoby im w muzyce, postarać by się mogli o pracę w pijarze. Na razie jednak wciąż nagrywają, choć ich twórczość dostarcza coraz mniej emocji i wrażeń. Sporą zmianą było już “Surrender” (2015 rok), na którym Theo i Adam postanowili pobawić się jaśniejszymi, bardziej radiowymi melodiami. Wyszło całkiem zgrabnie, a takie kompozycje jak “Lights”, “Slow” czy “Some Kind of Heaven” nadal są przeze mnie chętnie słuchane. “Desire” kontynuuje pomysł poprzedniczki, będąc krążkiem jeszcze bardziej popowym, ale i… pustym, banalnym.

Ta płyta broni się tylko momentami. Do gustu przypadło mi nagranie “Chaperone”, będące przykładem minimalistycznego, wycofanego popowego grania. Może i za dużo w tym inspiracji Edem Sheeranem, ale warto przymknąć na to oko, bo na “Desire” naprawdę ciężko znaleźć świetne kompozycje. Ciekawie i przyzwoicie wypada podszyte disco-funkowym bitem “Boyfriend”, które w zamierzeniu miało być hołdem złożonym Prince’owi. Warto także sięgnąć po ciemniejsze “Wait Up”, które wzbogacają dźwięki pogrywającej w tle elektrycznej gitary, i któremu smaczku dodają wysokie wokalizy Theo; oldskulowo-klubowe “Spotlights” (nieco w końcówce popsute przez te dziecinne obróbki głosu) oraz balladę “Magnificent”, która jednak nie dorównuje takim wcześniejszym podobnym nagraniom Hurts jak “Help” czy “Guilt”. Cała reszta to mniej lub bardziej żywiołowe numery z pogranicza popu, muzyki tanecznej i delikatnej elektroniki, obdarzone raz mniej raz bardziej przebojowym, bombastycznym refrenem, nad którymi naprawdę nie warto długo się rozwodzić. Ani to interesujące, ani nowatorskie czy chociażby przyjemne.

Popowy album? Jak najbardziej. Osobiste historie? Pewnie. Obiecywane emocje? Ze świecą ich tu szukać. “Desire” jest krążkiem, który ni ziębi ni grzeje. Raczej irytuje i sprawia, że słuchając go mam ochotę zgrzytać zębami. Theo i Adam przyzwyczaili mnie do rozrywki wyższych lotów, choć szczerze mówiąc żadna z ich studyjnych płyt nie zachwyca mnie od początku do końca. Kiedyś narzekałam na “Happiness”, a dziś tęsknię za tym chłodnym romantyzmem, minimalizmem i bardziej intrygującym elektronicznym graniem dwójki facetów z Wysp Brytyjskich. 

Warto: Boyfriend & Wait Up

4 Replies to “#818 Hurts “Desire” (2017)”

  1. Ciekawa recenzja, ale albumu raczej nie przesłucham, bo moja przygoda z Hurts skończyła się na “Wonderful Life” i “Better Than Love”.
    Pozdrawiam. 🙂

  2. Lubię ich posłuchać, nie są w moim zestawieniu ulubionych artystów, ale czasami słucham ich w podróży

Odpowiedz na „~http://sin-nancy.blog.pl/Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *