Open’er Festival 2018 – część pierwsza


No i kolejna edycja Open’er Festival dobiegła końca. A wydawać by się mogło, iż jeszcze nie opadł kurz po ubiegłorocznych show The Weeknd i M.I.A., nie zmalało rozczarowanie brakiem “Creep” na setliście Radiohead, nie minął zachwyt nad precyzyjnie przygotowanym (ostatnim w naszym kraju) wizualnym i muzycznym spektaklem Moderat. Z Gdyni ponownie wróciłam z wieloma wspomnieniami i myślami pełnymi świetnej muzyki. Jaka była tegoroczna edycja festiwalu? W dzisiejszym wpisie przybliżam swoje tegoroczne top5.

INTO MY ARMS

Nie potrafię tego ukryć – Nick Cave and the Bad Seeds byli dla mnie nie tylko headlinerami pierwszego dnia wydarzenia, ale i całego Open’era. Ich twórczość uwielbiam, szanuję. Czasem nawet się utożsamiam z niektórymi tekstami. Przedstawiane przez zespół historie wymagają specjalnej oprawy. Od początku wiadomym było, iż z tym będzie trudno – grupa występowała bowiem w pełnym słońcu, a nie – co bardziej by pasowało do klimatu wszystkich kompozycji – o zmierzchu. Jednak już podczas pierwszej piosenki (ponurego “Jesus Alone”) przestało to przeszkadzać. Cave’owi udało się sprawić, że zapomniałam o całym świecie. Skupił na sobie całą uwagę, więcej czasu spędzając w towarzystwie publiczności (z paroma szczęśliwcami nawiązał nawet bliższy kontakt) niż kolegów na scenie. I chociaż zaprezentowane utwory pochodziły z różnych etapów kariery australijskiej formacji (długa, ostra wersja “From Her to Eternity” przy demonicznym “Loverman”; wzruszające “Into My Arms” przy natchnionym “Push the Sky Away”; hipnotyczne “Magneto” przy agresywnym “Stagger Lee”), nad każdą unosił się ten sam mistyczny nastrój. Niezapomniane przeżycie i koncert, który zapamiętam do końca życia.

ONCE IN A LIFETIME

Tego koncertu nie miałam w planach, gdyż kolidował z występem żywiołowej MØ. Dunka przyjeżdża do nas jednak regularnie, a kto wie, kiedy ponownie Polska gościć będzie Davida Byrne’a – wokalistę, który lata temu rozkręcił zespół Talking Heads, dziś działający solo. Dużo przesady w moich słowach nie będzie: przedstawienie (zwykłym koncertem tego nazwać nie wypada) artysty zapisze się w historii Open’era. Byrne udowodnił, że aby zszokować widza nie potrzeba wymyślnych efektów specjalnych czy pirotechniki. Wystarczy… pusta scena, która (w zależności od potrzeby) wypełniała się muzykami i tancerzami, niebywale wręcz zsynchronizowanymi z gwiazdą wieczoru. Każdy ruch, mniej lub bardziej teatralny, był przemyślany. Początek mógł zmylać. Byrne siedział przy stoliku, trzymając w rękach replikę ludzkiego mózgu i wykonując refleksyjne “Here”. Szybko jednak podkręcił tempo swego przedstawienia, przenosząc nas w rozbujane lata 80., mieszając nowe kompozycje (m.in. “Every Day Is a Miracle”, “I Dance Like This”) z klasykami swojej macierzystej formacji (m.in. “Burning Down the House”, “Slippery People”). Występ, któremu z ogromnym uśmiechem wręczam srebrny medal. A najbardziej chyba podoba mi się to, iż wokalista wciąż ma duże ambicje i pokłady wyobraźni, choć mógłby już odcinać kupony i myśleć o spokojnej emeryturze.

to już movement a nie muzyka

Wręczyłam złoto, wręczyłam srebro. Wypadałoby wskazać koncert, który zamyka moje tegoroczne podium najlepszych momentów Open’era. Zdaję sobie sprawę, że posypią się hejty – w końcu mieszanie Taco Hemingway’a i Quebonafide (Taconafide) z błotem stało się nową olimpijską konkurencją. Festiwalowym występem rozeszły się drogi dwójki polskich raperów. Przyznam szczerze, że wieść o ich pojawieniu się w Gdyni zrobiła na mnie nieco tylko mniejsze wrażenie niż ogłoszenie Nicka Cave’a i spółki. Dzięki chłopakom znów poczułam się jakieś dziesięć lat młodziej, skacząc, piszcząc czy zwyczajnie nawijając wszystkie kompozycje. Bo te, co przyzna chyba każdy, w ucho wpadają bardzo szybko. I nie mówię tu jedynie o “Tamagotchi”, ale i o “Wiem” (refren!), “8 kobietach” (stokrotne dzięki za wstawkę Bedoesa), “Ekodieslu” czy “Kryptowalutach”. Koncert, co nie odbiegało od wiosennych występów chłopaków, dopełniły ich solowe nagrania – “Half Dead”, “Madagaskar”, “C’est la Vie” od Quebo, “Chodź” i “Dele” od Taco. Nad całością ponownie królowała charyzma Kuby, który w pewnym momencie wskoczył w tłum, gubiąc przy okazji buty, lecz nie tracąc dobrego humoru. Warto dodać, iż raper tego dnia obchodził urodziny, a wyśpiewane “Sto lat” przez fanów było najlepszym prezentem, jaki mógł sobie wymarzyć. Ciężko powiedzieć, by muzycznie koncert Taconafide przebijał występy np. Gorillaz czy Massive Attack, ale dla mnie liczy się też dobra zabawa. Ponownie wyszłam ze spotkania z nimi mokra i ze zdartym gardłem. To kolejny punkt tegorocznej edycji Open’era, który przejdzie do historii. Żaden polski wykonawca nie zgromadził jeszcze taaaakiej publiki. Szkoda, że Taconafide to już przeszłość, bo w ich koncertach mogłabym brać udział codziennie. Idealny sposób na podreperowanie kondycji i spalenie kalorii.

FEEL GOOD INC.

Niezbyt przeżywałam fakt, że nie mogłam uczestniczyć w żadnym z ubiegłorocznych koncertów Gorillaz w Polsce. Ich nowa wówczas płyta “Humanz” kompletnie mi nie podeszła. Mimo wszystko z ogromną radością przyjęłam wieść o powrocie animowanej grupy do Polski, bo to mimo wszystko niezła okazja, by usłyszeć nagrania z pierwszych krążków. A przede wszystkim by zobaczyć ponownie samego Damona Albarna, którego uznaję za jednego z najbardziej błyskotliwych i najciekawszych muzyków ostatnich parunastu lat. Ostatni raz na koncercie spotkałam się z nim cztery lata temu, gdy promował solową płytę. Nic a nic się przez te lata nie zmienił. Nadal jest melancholijnym (ten głos!), ale skorym do zabawy i wygłupów facetem, który chętnie (ku rozpaczy techników) zbiegał do publiczności. Koncert inaczej niż “M1A1” rozpocząć się nie mógł. Padające w utworze słowa Hello, is anyone there? brzmiało jak pytanie retoryczne. Gorillaz przyciągnęły tłumy, sprawnie w dalszej części występu żonglując sprawdzonymi hitami (m.in. “Stylo”, kołyszącym “On Melancholy Hill”, “Kids With Guns” czy moim ulubionym “Clint Eastwood”) i nowościami, których było całkiem sporo. Kilkanaście dni wcześniej kapela wydała nowy album “The Now Now” i chętnie sprawdzała, jak takie numery jak “Lake Zurich”, “Humility” czy “Tranz” działają na publiczność. Na razie, z tego co zauważyłam, większość podchodzi do nich nieufnie, ale myślę, że kilka z nich pewnie wkroczy do stałego koncertowego zestawu Gorillaz. Są lżejsze, ale posiadają spory taneczny potencjał.

YEAH RIGHT

Piąte miejsce przyznałam ex aequo dwójce artystów, którzy obracają się w podobnych brzmieniach: Little Simz i Vince’owi Staplesowi. Co ciekawe łączy ich nie tylko muzyczny kierunek, ale i ten sam dzień koncertowania na Open’erze (środa) i współpraca z Gorillaz (jednak tylko raperka dołączyła do Albarna na scenie). Little Simz na scenie pojawiła się w towarzystwie paru kolegów, którzy pomagali jej (ze świetnym skutkiem) podkręcać jeszcze bardziej tę wczesną imprezę. Wystarczyła jedna piosenka, by setki osób zgromadzonych przy Alter Stage spijało każde słowo z ust raperki i podrygiwało w rytm jej wyrazistych, miksujących hip hop, elektronikę czy funk podkładów. Na żywo Little Simz to ogromny, uśmiechnięty wulkan energii. Nie mniejszy ogień rozpalił w Tent Stage Vince Staples. Raper, w przeciwieństwie do brytyjskiej koleżanki po fachu, na scenie był sam, ale to wystarczyło, by sprawnie dyrygować całym tłumem. Nie było to trudne, bo już same kompozycje Staplesa są ogromną imprezową, niebanalną bombą. Począwszy od zagranego na początku “Get the Fuck Off My Dick”, przez “Big Fish” i “Norf Norf” aż po chóralnie odśpiewane “Yeah Right”.

4 Replies to “Open’er Festival 2018 – część pierwsza”

  1. Bardzo ciekawy wpis. Twój nr 1 mnie zupełnie nie dziwi, chociaż nie spodziewałabym się, że Cave wystąpi tak wcześnie. Najciekawiej brzmi jednak opis koncertu Byrne’a.
    Pozdrawiam.

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *