#870 Lykke Li “So Sad So Sexy” (2018)

Szwedzka wokalistka Lykke Li chyba nie mogła lepiej uczcić dziesięciolecia swojej muzycznej kariery jak premierą nowego wydawnictwa. Tak, drodzy czytelnicy. Autorka przeboju “I Follow Rivers” na scenie pojawiła się w 2008 roku, szybko zdobywając sympatię osób, którzy od zwykłego, beztroskiego popu wolą pop chłodniejszy, grający na emocjach i chętnie wchodzący we współpracę z dream popem czy indie. Do tego grona zaliczam się i ja, co sprawiło, że z “So Sad So Sexy” mam niemały problem.

Przy okazji premiery czwartego krążka Szwedki wróciłam do jego poprzednika – “I Never Learn” – przypominając sobie nie tylko zawarte na nim kompozycje, ale i to, co o wydawnictwie tym mówiła sama zainteresowana. Cztery lata temu Lykke Li określiła swoją trzecią płytę zwieńczeniem pewnej trylogii. Nie były to słowa rzucone na wiatr. Albumem “So Sad So Sexy” artystka zdaje się opuszczać mroźną Skandynawię stając się pełnoprawną… amerykańską obywatelką. Takie przynajmniej towarzyszy mi wrażenie, gdyż zawarte na krążku piosenki są głównie mieszanką nowoczesnego popu, trapu i r&b. Gdyby jeszcze pozapraszano do współpracy topowych raperów, mówić bym mogła o próbie podbijania amerykańskiego Billboardu. Bye, bye Europe.

Już pierwsza kompozycja daje do zrozumienia, że Lykke Li postanowiła na nowo zdefiniować swą twórczość. W “Hard Rain” śmiało sięga po trap, balansując w tym niespiesznym utworze traktującym o minionej miłości na granicy śpiewu i melorecytacji. Nieco żywszym nagraniem jest wyposażone we wpadający w ucho refren “Deep End”, który sprawia, że numer ten szybko stał się moim ulubionym punktem wydawnictwa. Do gustu przypadły mi jeszcze dwie piosenki: przestrzenne, oparte na minimalistycznym, elektronicznym bicie “So Sad So Sexy” oraz niemniej skromne, bliższe dream popowym epizodom artystki “Bad Woman”. Reszta płyty to utwory świetnie wyprodukowane, dopracowane, ale przerażająco wręcz puste i nie zachwycające ani wokalami, ani warstwą tekstową. Mamy tu chociażby nudne, wzbogacone niepowalającą nawijką Aminé’a “Two Nights”; powolne “Last Piece”; dziwaczne, infantylne “Jaguars in the Air” czy “Better Alone”, w którym Lykke Li nawet nie stara się ładnie brzmieć.

“So Sad So Sexy” autentycznie zawodzi. Niby ten wyczuwalny smutek w głosie wokalistki i melancholijne teksty nie dają zapomnieć, że słuchamy albumu Lykke Li, ale brzmienie, na jakie tym razem postawiono, stawia niepowtarzalną niegdyś artystkę w gronie podobnych sobie wokalistek. Czwarta studyjna płyta Szwedki  jest krążkiem, którego da się posłuchać. A nawet wynieść dla siebie kilka fragmentów. Nie ma jednak tego małego trzęsienia ziemi, elementów zaskoczenia czy poczucia beznadziei i zagubienia, które na lirycznie nie mniej przygnębiającym poprzedniku potrafiły bardzo mnie poturbować. Nowe kompozycje Lykke Li są do bólu poprawne. Nie tego oczekuje się po wokalistce, która nagrała naprawdę mocne albumy “Wounded Rhymes” i (tak, kiedyś przeze mnie krytykowane) “I Never Learn”.

So sad, not too sexy, so boring, so disappointing.

Warto: Deep End & So Sad So Sexy

5 Replies to “#870 Lykke Li “So Sad So Sexy” (2018)”

  1. Jestem chyba jedynym człowiekiem na świecie, który nie cierpi “I Follow Rivers”, serio. Mam dość tego numeru, bo słyszę go niemalże na każdej imprezie, na której się pojawię 😀 😀

    Choć nie znam ani jednego albumu i kawałka – poza wyżej wspomnianym numerem – wstawione przez Ciebie utwory sprawiają, że mam ochotę sięgnąć po cały album. Podoba mi się brzmienie tych singli. Jest w nich coś takiego, jakby grane za mgłą…lubię to! 🙂

    Pozdrawiam!
    https://songarticles.wordpress.com/

Odpowiedz na „bartosz-po-prostuAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *