#875 Camila Cabello “Camila” (2018)

Trudno mi to ukryć – z nieufnością podchodzę do wokalistek, które podbijają dziś listy przebojów po obu stronach Atlantyku. Zasłuchuję się w Madonnie, Kylie Minogue czy Christinie Aguilerze i po prostu ciężko mi uwierzyć, by któraś z tych młodych śpiewających pań doczekała się za kilkanaście lat statusu żywej (oby) legendy muzyki. Aż za często towarzyszy mi myśl, że to sensacje jednego sezonu. Tym bardziej w świecie, w którym konsumujemy muzykę bardzo szybko i mniej przywiązujemy się do poszczególnych artystów. Z recenzenckiego obowiązku postanowiłam jednak przywitać się z Camilą Cabello.

Historia urodzonej na Kubie wokalistki nie należy do najoryginalniejszych. Można powiedzieć, że Camila to taka żeńska odpowiedź na Zayna Malika z One Direction. Chciała spróbować swoich sił w “X Factorze”, gdzie wepchnięto ją do sztucznie utworzonego girlsbandu Fifth Harmony. Z czwórką innych (zapewne o małym potencjale na solowe kariery) dziewczyn nagrała dwie płyty i stwierdziła, że nic tu po niej. To była odważna i dobra decyzja, bo tej wydmuszki, którą wciskano nam pod szyldem “Fifth Harmony”, na dłuższą metę nie dało się słuchać. A tymczasem solowy debiut Cabello, “Camila”, całkiem przyjemnie sączy się z głośników.

Na kubańską wokalistkę trafiałam w ostatnich dwóch latach parokrotnie. Wydała kilka własnych singli i udzieliła się w paru featuringach (m.in. śpiewała u Cashmere Cata, Pitbulla i Major Lazer). Sławę przyniósł jej jednak numer “Havana”, który jest strzałem w dziesiątkę. Można mieć już dość latynoskich rytmów, ale tu podane zostały z gracją, sprawiając, że ciężko wyrzucić z pamięci ten gorący, zmysłowy hołd dla ojczyzny młodej artystki. Przebój jest moim ulubionym momentem albumu “Camila”. Takich niesionych hiszpańskim słońcem kompozycji na krążku jest jednak mało. A szkoda, bo chociaż Cabello Shakirą nie jest, wypada w takiej latino stylistyce bardzo naturalnie i dziewczęco. Oprócz “Havana” Kubanka proponuje nam jedynie dynamiczniejsze “She Loves Control”.

Zaskakująco dużo tu spokojnych utworów. Taka jest nawet otwierająca wydawnictwo kompozycja “Never Be the Same”, w której nie podoba mi się dość typowy refren, ale pozytywne wrażenie robią zwrotki, w których Camila obniża swój głos śpiewając na tle dark popowej melodii. Aranżacyjnie w openerze dzieje się sporo, co kontrastuje z kolejnym nagraniem – akustycznym, nostalgicznym “All These Years”. To nie jedyna piosenka, w której do minimum ograniczono liczbę instrumentów. Uwielbiam piano balladę “Consequences”, która jest utworem słodkim i uroczym, ale podszytym smutkiem (loving you was sunshine, but then it poured, and I lost so much more than my senses ’cause loving you had consequences). Lubię także akustyczne “Real Friends”, w którym Cabello zwierza się ze swojej samotności. Warto również sięgnąć po nowoczesne, rhythm’and’bluesowe “In the Dark” oraz z początku zaaranżowane jedynie na pianino a w dalszej części wzbogacone przestrzennym, elektronicznym bitem “Something’s Gotta Give”. Spragnieni żywszych, bardziej przebojowych brzmień? Camila proponuje nam ledwo dotykające reggae “Inside Out” oraz “Into It”, które sprawia wrażenie piosenki podebranej Arianie Grande z szuflady za czasów “Dangerous Woman”.

Jak już wspomniałam, drogi moje i Camili Cabello przecinały się co jakiś czas. Kubańska wokalistka kompletnie mnie wówczas nie przekonywała. Irytowała mnie jej barwa głosu i brak jakiegoś charakteru, osobowości. Wydawała mi się być kukiełką, za której sznurki ktoś pociąga bez większego pomysłu. Artystka trafiła jednak na dobrych współpracowników. Słuchając płyty “Camila” nie towarzyszy mi już uczucie, że wytwórnia stara się wepchnąć mi przeprodukowany produkt. Debiut Cabello, choć na pewno nie jest dziełem wiekopomnym, pozytywnie mnie zaskoczył. A przede wszystkim odczarował wizerunek samej Camili, która w tej największej próbie, jaką jest stworzenie pierwszego albumu, pokazała się z dojrzałej strony.

Warto: Havana & Consequences

7 Replies to “#875 Camila Cabello “Camila” (2018)”

  1. Słuchałam tej płyty w styczniu, bo wszędzie było o niej głośno. Pamiętam “She Loves Contol” (według mnie najlepsze), “Cosequences” i “In The Dark”, ale i te straszne “Inside Out” i “Havanę”. która sprawia, że mam ochotę wyrzucić radio przez okno. 😉
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam.

  2. Mam wrażenie, że starałem się dosłuchać tę płytę do końca jakiś czas temu, ale nie do końca mi wyszło. Te dwa kawałki powyżej też mnie nie przekonują, ale słyszałem “Havanę” wszędzie już tyle razy, że chyba wrócę do całego albumu jeszcze raz z czystej ciekawości, czy nie zmienię zdania 😉

    Pozdrowienia + nowy wpis, zapraszam.

Odpowiedz na „TomaszAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *