TOP75: najlepsze albumy 2018 roku (50-26)

50. INTERPOL MARAUDER

Zespół Interpol zawsze miałam za amerykańską odpowiedź na moich ulubionych Editorsów z Wysp Brytyjskich, nawet wiedząc, iż ci pierwsi zadebiutowali kilka lat wcześniej. Przez długi czas twórczość Editors odpowiadała mi bardziej, ale w 2018 roku to Interpol wygrał ten pojedynek. Kiedy muzyka Brytyjczyków poszła w stronę mrocznego popu, Amerykanie po słabszych momentach wrócili do wysokiej formy, prezentując album równy, surowy i introwertyczny.

49. ELLE KING SHAKE THE SPIRIT

Powoli traciłam nadzieję, że jedna z najbardziej niepokornych wokalistek Ameryki sprezentuje nam następcę “Love Stuff” z 2015 roku. Nieco prze lata słuch o autorce przeboju “Ex’s & Oh’s” zaginął, ale najważniejsze, że nie zginął nigdzie jej talent do tworzenia piosenek prostych, ale jednocześnie ciekawych. No i szybko wpadających w ucho, bo “Shake the Spirit” jest kolejną płytą pełną potencjalnych hitów z pogranicza takich gatunków jak blues rock, country, alternatywny pop czy blue eyed soul. W nowych utworach Elle porusza tematykę m.in. spożywania nadmiernej ilości alkoholu, wątpienia we własne możliwości i rozwodu. Gdyby żyła w latach 60., byłaby popkulturowym fenomenem.

(#41 w 2015)

48. RHYE BLOOD

Ta sama intymna atmosfera. Ten sam androgeniczny, przywodzący na myśl legendarną Sade Adu głos Mike’a Milosha. Podobnie pościelowe, urzekające swą subtelnością brzmienie. Niby od premiery “Woman” minie zaraz pięć lat, lecz słuchając “Blood” odnieść można wrażenie, iż dla Rhye czas się zatrzymał. I chociaż wszyscy gdzieś pędzą, by rzeczywistość ich nie wyprzedziła, ja chętnie postoję w miejscu, zatapiając się w ciepłych dźwiękach powrotnego wydawnictwa Kanadyjczyka. I tylko opowieści kreślone charakterystycznym wokalem Milosha podpowiadają, że coś się zmieniło. Wizję romantycznej miłości zastąpiły teksty o ponownym jej odnajdywaniu. “Blood” jest godnym następcą “Woman”, choć przyznam, że odkrywanie debiutu Rhye potrafiło dostarczyć więcej emocji.

47. BLACK EYED PEAS MASTERS OF THE SUN VOL. 1

Ta pozycja to zaskoczenie do kwadratu. Nie sądziłam, że po tragicznych “The E.N.D.” i “The Beginning” będę w stanie posłuchać kolejnej płyty Black Eyed Peas. Drugą niespodzianką jest sam fakt, że jakiś następca tych wydawnictw w ogóle się ukazał. Will.i.am i spółka pożegnali się z Fergie i wrócili do czasów swojego debiutu. “Masters of the Sun Vol.1”, uwierzcie mi, takie właśnie jest – hip hopowe, oddające hołd ostatniej dekadzie minionego stulecia. Jest klasycznie, jest (momentami) naprawdę porywająco, jest (także chwilami) brutalnie i szczerze jak nigdy wcześniej. Warty odnotowania powrót zespołu marnotrwanego.

46. PUMA BLUE BLOOD LOSS

Pojawili się w 2017 roku z kilkoma klimatycznymi singlami. Na jesieni wydali płytę “Blood Loss”, która składa się z ośmiu kompozycji dających niecałe pół godziny muzyki. Puma Blue, a właściwie Jacob Allen, jest młodym Brytyjczykiem, który wychowywał się na muzyce Radiohead i D’Angelo. Od tych pierwszy zaczerpnął spore pokłady melancholii, od drugiego nieco zmysłowości, bez której nie wyobrażam sobie muzyki r&b-soul. Na “Blood Loss” gatunki te przybrały nowoczesną formę, łącząc się z przydymionym jazzem i delikatną psychodelią. Jest minimalistycznie, ponuro, jesiennie. Mało się z tego potem pamięta, ale wracanie do twórczości Puma Blue sprawia sporo przyjemności.

45. MØ FOREVER NEVERLAND

Nie powiem, bym nie obawiała się tej płyty. Kompletnie nie przekonywały mnie utwory, które po wydaniu debiutanckiego “No Mythologies to Follow” serwowała nam MØ. Z duńską artystką przeprosiłam się po ubiegłorocznej premierze epki “When I Was Young”, bo udowodniła mi, że po kilku nudniejszych singlach odnalazła nie tylko pokłady nowej energii, ale i inspiracji. Z “Forever Neverland” mam jednak ten sam problem co ze wspomnianym mini albumem – pojedynczo większość piosenek broni się świetnie, w zestawie ich blask nieco przygasa. MØ udało się jednak coś istotniejszego – wypracowała swój styl, dzięki czemu tak łatwo nie zniknie w nawale wokalistek zamieszkałych świat nowoczesnego popu.

(#52 w 2014)

44. SABRINA CLAUDIO NO RAIN, NO FLOWERS

Mimo iż nie należę do fanów Sabriny Claudio, chętnie sięgam po każdy kolejny projekt firmowany jej nazwiskiem. Debiutancka płyta “No Rain, No Flowers” mnie zaskoczyła, choć wydawałoby się, iż niespodzianki nie są domeną artystki. Mając w pamięci epkę “Confidently Lost” i mixtape “About Time” nie sposób nie zauważyć zmiany, jaka w Claudio i jej muzyce zaszła. Mniej w niej dziś alternatywnego r&b, więcej delikatnej, pastelowej elektroniki i neo soulu. Piosenki są spokojniejsze, nabrały bardziej intymnego, kameralnego charakteru. Nadal jednak mało w nich uśmiechu i słońca, więcej smutku. Ale może jest jak w tytule – z przypominających deszcz łez wyrósł piękny kwiatek. Oby zbyt szybko nie zwiądł.

43. THE DUMPLINGS RAJ

Często sięgając po nowe wydawnictwo danego wykonawcy pojawia się obawa, czy premierowy materiał nie będzie po prostu powtórzeniem tego, co już było i co dobrze przez lata poznaliśmy. Krótko mówiąc: osobliwym remixowaniem samego siebie. W przypadku The Dumplings za każdym razem mamy do czynienia z czymś innym. Nadal wprawdzie obracającym się w electropopowych klimatach, ale udowadniającym, że dużo jeszcze da się z tego tematu wycisnąć. Tym razem Justyna z Kubą zrobili kroczek w tył i wyszli z mroku trafiając wprost pod dyskotekową kulę. Grają intensywniej, bardziej tanecznie i rytmicznie. Chciałabym, by kluby pokochały ten album.

(#28 w 2015)

42. SUPERORGANISM SUPERORGANISM

To, co Superorganism prezentują na swym imiennym, debiutanckim wydawnictwie, ciężko określić mianem czyściutkiego popu. Raz ich muzyka przybiera bardziej elektroniczną formę. Innym razem wyraźniej swoją obecność zaznaczą gitary basowe. A jeszcze gdzie indzie przypomina o synth popie. Wisienką na torcie są wspominane nie raz sample, które przybliżają nam tematykę nagrań. To wszystko składa się na płytę, która od razu zwraca uwagę. Zespół odnalazł zloty środek – niby większość refrenów to radiowe pewniaki, ale grupie udało się pozostać poza głównym nurtem.

41. MACY GRAY RUBY

Nie da się ukryć, że Macy Gray jest właścicielką jednego z najbardziej rozpoznawalnych głosów we współczesnej muzyce. Zachrypnięty, lekko nawet skrzeczący wokal sprawia, że mimo braku przebojów na miarę “I Try” czy “Sweet Baby” ciężko o niej zapomnieć. “Ruby” jest najciekawszym wydawnictwem Amerykanki od czasów “Talking Book”. Jazzowe inspiracje i nagrywanie w towarzystwie niewielkiego zespołu (płyta “Stripped” w 2016 roku) zastąpione tu zostały aranżacjami wprawdzie opartymi na klasyce (r&b, soul), ale eksploatującymi te rejony przy pomocy świeżego spojrzenia i umysłu.

(#58 w 2014, #50 w 2016)

40. SHAME SONGS OF PRAISE

Lubię śmiać się z ludzi, którzy włączają stare nagrania U2 i powtarzają, że współcześnie nie nagrywa się już dobrego rocka. Kto szuka, ten znajdzie. Przed rokiem swój debiutancki album wydała brytyjska formacja Shame. Ich krążek “Shame of Praise” jest najgłośniejszą płytą, jaka wpadła mi w ucho podczas minionych dwunastu miesięcy. Dowodzony przez obdarzonego głosem o pięknej barwie Charliego Steena zespół rockowe brzmienia miesza z indie i punkiem. Pierwszy długograj kapeli jest krótkim, ale intensywnym dziełem pełnym piosenek szorstkich, chłodnych i bardzo żywiołowych.

39. THE INTERNET HIVE MIND

W 2017 roku dobre wrażenie zrobiła na mnie Syd, która sprezentowała nam swój debiutancki album “Fin” i jeszcze lepszą epkę “Always Never Home”. Rok później rozpływałam się nad produkcjami Stevego Lacy’ego dla Ravyn Lenae. Zarowno Syd, jak i Stave na co dzień stanowią trzon kolektywu The Internet, który kilka miesięcy temu wydał krążek “Hive Mind”. To płyta jak na dzisiejsze standardy dość długa, bo trwająca niemalże godzinę. Piosenki na niej zawarte są długie, ale nie nudzą się zbyt szybko. “Hive Mind” nie ma słabych momentów i pozytywnie zaskakuje swą spójnością. A nie było to takie oczywiste, gdyż muzyczne zainteresowania zespołu obejmują takie gatunki jak r&b, hip hop, funk elektronika i neo soul.

38. MOUNT EERIE NOW ONLY

2017 rok w muzyce zapamiętany zostanie dzięki takim wydawnictwom jak “Masseduction” St. Vincent, “Damn” Kendrick Lamar czy “Reputation” Taylor Swift. Wśród najszerzej komentowanych płyt pojawiła się jedna kompletnie odstająca do reszty – “A Crow Looked at Me” Mount Eerie. Skromne, akustyczne melodie towarzyszyły przesiąkniętym smutkiem wokalom kreślącym opowieści o zmarłej ukochanej. Rok później jej autor zaserwował część drugą. “Now Only” jest potwierdzeniem powiedzenia, że czas leczy rany. Phil Elverum nadal rozpacza po stracie żony, ale jego nowy album nie jest już tak przygnębiający i przepełniony rozpaczą. Artysta pozwala sobie nawet na wplecenie w teksty kilku zabawnych anegdotek. O ile przy “A Crow Looked at Me” płakaliśmy razem z nim, tak po lekturze “Now Only” zostaje myśl, że warto spojrzeć optymistycznie w przyszłość.

(#10 w 2017)

37. CLOVES ONE BIG NOTHING

CLOVES, a właściwie Kaity Dunstan, dojrzale podeszła do swojej muzycznej kariery. Nie pchała się do show biznesu na siłę, dała sobie czas na odkrycie i poznanie samej siebie. A miała szansę zaistnieć wcześniej, bo kilka lat temu zwróciła uwagę w australijskiej edycji talent show “The Voice”. Debiutancki krążek “One Big Nothing” przygotowywała powoli i dokładnie. Cieszy fakt, że mimo wsparcia dużej wytwórni z artystki nie zrobiono kolejnej uroczej pop-wokalistki. Pozwolono jej na pokazanie się z prawdziwej strony. Dzięki temu my mamy okazję obcować z emocjonalnym wydawnictwem utrzymanym w stylistyce indie i szlachetnego popu o (czasami) lekko retro wydźwięku.

36. AGAINST ALL LOGIC 2012 – 2017

To było jedno z największych zaskoczeń ubiegłego roku. Nicolas Jaar przybrał pseudonim Against All Logic i wbrew wszelkiej logice, bez wcześniejszego zapowiadania udostępnił album “2012 – 2017”. Nie siedziałam nigdy zbyt głęboko w twórczości Jaara, ale kojarzył mi się z mroczniejszym, elektronicznym graniem. Tymczasem wydana pod nowym szyldem płyta jest lżejsza, jaśniejsza i bardziej zapraszająca do zabawy, będąc mieszanką takich gatunków jak house, disco czy funk i łącząc ducha minionych dekad ze współczesnością. “2012 – 2017” jest idealnym imprezowym soundtrackiem. Niby kawałki zlewają się w jedną całość, ale żaden nie jest kalką drugiego.

35. YOUNG FATHERS COCOA SUGAR

Wielka Brytania nie może pochwalić się lepszym hip hopowym kolektywem od Young Fathers. Sporo w ubiegłym roku spędziłam czasu z muzyką zespołu (przygotowując się do ich szalonego koncertu na Open’erze), szczególną uwagą obdarzając właśnie tę nowość – “Cocoa Sugar”. Jest to pierwsza płyta Młodych Ojców, którą ci nagrali po transferze do wytwórni Ninja Tune. Wydawnictwo mogło zaskoczyć starych fanów grupy. O ile na pierwszych krążkach Young Fathers kładli większy nacisk na nowoczesny hip hop, tak na “Cocoa Sugar” chętniej niż wcześniej wymieszali go z rockiem, niebanalnym popem i elektroniką. Całość dudni aż miło.

34. THE MEN DRIFT

Gdybym widziała, jak w mediach amerykańskiemu zespołowi The Men przykleja się łapki formacji punk rockowej i hardcore’owej, pewnie nie miałabym chęci sprawdzania jego nowego wydawnictwa. Nie są to moje klimaty. Zanim jednak czegoś więcej się o grupie dowiedziałam, w ucho wpadł mi świetny singiel zapowiadający album “Drift”. Cały krążek niewiele ma wspólnego z mocnym graniem, choć gitarowy rock jest stabilną podstawą całości. Płyta mimo wszystko jest różnorodna. Mało miejsca faktycznie zajmują zahaczające o ostre brzmienia kawałki (jak np. agresywne “Killed Someone”), ale większość nagrań dryfuje w kierunku balladowego rocka czy… alternatywnego country.

33. KASIA LINS WIERSZ OSTATNI

Czy można zadebiutować dwa razy? Przykład Kasi Lins z naszego polskiego podwórka pokazuje, że jak najbardziej. W 2013 roku wokalistka wydała (jedynie na zagranicznym rynku) popowo-soulowo-jazzowy krążek “Take My Tears”. Jednak ten z ubiegłego roku nazywa swym właściwym debiutem. Co się w takim razie zmieniło? Album spodoba się osobom, które cenią kompozycje nagrywane w języku polskim. Pojawiają się jednak i anglojęzyczne utwory. W obu Lins wypada świetnie i nie potrafiłabym na ten moment stwierdzić, w którym z tych języków widziałabym Kasię w przyszłości. Metamorfozie uległa sama muzyka, która nie jest już tak delikatna, choć wrażliwości w niej wciąż wiele. Tym razem jednak Polka dała się poznać jako nowa reprezentantka polskiej sceny alternatywnej, oddając w nasze ręce płytę w alt popowym klimacie z domieszką brzmień z Dzikiego Zachodu

32. MICHELLE GUREVICH EXCITING TIMES

Michelle Gurevich, urodzona w Kanadzie córka rosyjskich imigrantów, świetnie wstrzeliła się z premierą swojego nowego, pierwszego od 2016 roku, wydawnictwa. Początek listopada jest u mnie czasem, kiedy lubię sięgać po ciepłe, ale niekoniecznie wakacyjne numery. Raczej takie… otulające. Właśnie taką właściwość ma niezwykły, dojrzały głos rosyjskiej artystki, której twórczość od lat ładnie kręci się w okół retro klimatów, inspiracji francuskimi chantes czy folkowymi naleciałościami. Rewolucji nie przynosi krótkie “Exciting Times”. Trudno Michelle Gurevich z kimkolwiek pomylić, choć jeśli miałabym polecać jej nagrania, w pierwszej kolejności zwróciłabym się do fanów takich legend jak Leonard Cohen i Grace Jones.

31. ROLLING BLACKOUTS COASTAL FEVER HOPE DOWNS

Z australijską formacją mam pewien problem. Nie mogę zapamiętać jej nazwy. I na tym w sumie moje uwagi się kończą, gdyż sam zespół Rolling Blackouts Coastal Fever należy do najlepszych ubiegłorocznych debiutantów. Nudzi wam się słuchanie w kółko tych samych wykonawców z nurtu muzyki indie rock? Warto wziąć na celownik ten zespół o długiej-trudnej-dziwnej nazwie. Nie usiłujemy wynaleźć na nowo koła. Naszym celem jest wyprodukowanie jednego, które byłoby naprawdę dobre – mówią członkowie kapeli, a ich debiutancki krążek “Hope Down” jest potwierdzeniem tych słów. Bez eksperymentowania, ale z porządnymi, szorstkimi melodiami, które wydaje szanowany label Sub Pop. Warto ich obserwować.

30. FATHER JOHN MISTY GOD’S FAVORITE CUSTOMER

W 2017 roku wydał album “Pure Comedy”, a kilka miesięcy po jego premierze ogłosił, że w 2018 dołoży kolejną cegiełkę budującą dyskografię. Josh Tillman nie próżnuje. Można nawet odnieść wrażenie, że pisząc teksty piosenek i nagrywając walczy z własnymi demonami i problemami tkwiącymi w jego głowie. O ile na nieco przesadzonym i przydługim poprzedniku stał się komentatorem współczesnego świata, tak na “God’s Favorite Customer” skupia się na sobie, swoich (niekoniecznie miłych) przeżyciach i doświadczeniach. Sporo w tym typowego dla niego sarkazmu, ale całość ma refleksyjny, smutny wydźwięk. A muzyka? To już tillmanowy klasyk – wokalista wciąż pozostaje wierny brzmieniu inspirowanym latami 70.

(#12 w 2015, #47 w 2017)

29. GORILLAZ THE NOW NOW

Któż by przypuszczał, że prezentujący dość rzadko nowe albumu najsłynniejszy animowany zespół świata  nieco ponad rok po premierze “Humanz” uraczy nas nowym dziełem. Grupa przyzwyczaiła do długich przerw a tu płyta rok po roku. Należę do osób, które były zawiedzione poprzednim wydawnictwem Damona Albarna i spółki. Niby dużo się tam dzieje, niby pojawia się wielu gości, ale całość jest jakaś taka… pusta. Błędu poprzednika nie popełnia “The Now Now”. Krążek jest spokojniejszy, skromniejszy. Muzycznie ciekawszy (muzyka Gorillaz stała się mniej hip hopowo-elektropopowa a bardziej funkowa i new wave’owa) i składniejszy. Sporo w nowych nagraniach melancholii kojarzącej się z solowym dziełem Albarna sprzed pięciu lat.

28. SOPHIE OIL OF EVERY PEARL’S UN-INSIDES

Chociaż “Oil of Every Pearl’s Un-Insides” nie trwa nawet czterdziestu minut, SOPHIE sporo pomysłów udało się do tych dziewięciu nagrań tworzących wydawnictwo przemycić. Pokazała się zarówno ze spokojniej, jak i nieco wyuzdanej, zadziornej strony. Bez trudu odnajduje się w różnych klimatach, będąc gotowa na podbijanie nie tylko klubowych parkietów, ale i stacji radiowych. Krążek “Oil of Every Pearl’s Un-Insides” na pewno nie jest moim “album of the year”, ale sprawił, że jestem ciekawa kolejnych kroków jego autorki. SOPHIE to taka zeszłoroczna… perełka.

27. TEYANA TAYLOR K.T.S.E.

“VII”, poprzednia płyta Teyany Taylor, była po prostu poprawnym, kobiecym wydawnictwem spod szyldu “pościelowe r&b”. W kontekście takiej muzyki lubię używać określenia “ładna”. Ale, jak wiadomo, nie wszystko co ładne jest zaraz interesujące. Kanye West wiele od siebie dał twórczości Amerykanki. Chwilami odnieść można wrażenie, że chyba za wiele. Podobnie jak na własnych albumach, tak i na “K.T.S.E.” ogarnął temat wielu sampli, wśród których dzielnie odnaleźć się próbowała Taylor. Z całkiem dobrym skutkiem. Jej powrotna płyta wypada ciekawiej i mniej banalnie na tle świeżych wydawnictw innych wokalistek z nurtu r&b.

26. JMSN VELVET

Mam pewien problem z facetami w muzyce r&b. Większość z nich wydaje mi się w pościelowych lub kołyszących kompozycjach za bardzo zniewieściała. Szczególnie na myśli mam wykonawców, którzy przedstawili się nam stosunkowo niedawno. Wyjątkiem jest JMSN, na którego twórczość narzekać nie umiem. Pochodzący z USA artysta w swoich piosenkach nie zatraca męskiego pierwiastka, czarując wokalami i osobowością. “Velvet”, chociaż nie odbiega zbytnio od poprzednich płyt JMSN, wypada najlepiej spośród wszystkich jego krążków. W czym tkwi sekret? Produkcje nie są przesadzone, ale bardzo przemyślane i jeszcze chętniej zerkające na moje ukochane lata 90. O tym facecie zdecydowanie powinno być głośniej.

(#50 w 2017)

3 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2018 roku (50-26)”

  1. Twoje zestawienie uświadamiło mi, że chociaż starałam się jak mogłam to i tak dużo mnie ominęło w 2018. Na pewno przesłucham albumy The Dumplings, MØ i Young Fathers w wolnym czasie.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *