TOP75: najlepsze albumy 2018 roku (25-1)

25. THE GOOD, THE BAD & THE QUEEN MEERIE LAND

Z supergrupami jest tak, że mało która decyduje się wydać coś ponad jeden, nagrany w przypływie weny album. Mało kto więc wierzył, że The Good, the Bad & the Queen (formacja tworzona przez Damona Albarna, Paula Simonona, Simona Tonga i Tony’ego Allena) obdarzy nas następcą imiennego debiutu z 2007 roku. Tymczasem ekipa zebrała się ponownie by razem poddać się refleksjom na temat Brexitu. Swoje przemyślenia zamknęli w pięknych, melancholijnych melodiach z pogranicza folku, orkiestrowych inspiracji, bajkowych aranżacji. Sporo tu teatralności. O “Merrie Land” szybko się nie zapomina. Niby słuchaniu towarzyszy uczucie błogości, ale całość ma drugie, niepokojące dno.

24. MITSKI BE THE COWBOY

Nie miałam wcześniej do czynienia z twórczością japońsko-amerykańskiej wokalistki Mitski, ale jej album “Be the Cowboy” tak często migał mi podczas ubiegłego roku, że postanowiłam sprawdzić, o co ten cały szum. Podchodziłam z dystansem, bo podobnie hypowaną płytę Janelle Monaé odbieram jako wpadkę. Tymczasem w Mitski wsiąknęłam bardzo szybko i sądzę, że taka kobieta w świecie indie rocka to skarb. “Be the Cowboy”, chociaż trwa nieco ponad pół godziny, jest różnorodnym zbiorem utworów, które łączą refleksje Mitski na temat sławy i samotności. Czasem wokalistka pokazuje się z szalonej strony, innym razem serwuje wyciszoną balladę. Do tego wszystkiego dodaje delikatne elektroniczne ozdobniki lub folkowe brzmienia.

23. GEORGE EZRA STAYING AT TAMARA’S

“Staying at Tamara’s” nie jest wielkim skokiem do przodu. George Ezra kontynuuje to, co zaczął na swoim debiucie, dalej wyśpiewując tym swoim powalającym, niskim głosem kolejne mniej lub bardziej optymistyczne historie i tworząc melodie z pogranicza folku, bluesa i indie. Nie wiem jak on to robi, ale jego kompozycje nie chcą mi się zbyt szybko znudzić. Brytyjczyk z łatwością na “Staying at Tamara’s” połączył radiowe, przebojowe numery z dojrzalszymi, trudniejszymi do przyswojenia, ale naprawdę poruszającymi kompozycjami.

(#26 w 2014)

22. LINGUA IGNOTA ALL BITCHES DIE

Kiedy już wydawało mi się, że Chelsea Wolfe jest najmroczniejszą wokalistką Ameryki, w 2018 roku wpadłam na muzykę Linguy Ignoty. Artystka wyglądająca jakby całe życie spędziła w transylwańskim zamku zwróciła moją uwagę wydając album o zaczepnym tytule “All Bitches Die”. Krążek składa się z zaledwie pięciu kompozycji, które są rozbudowane i rozciągnięte do kilkunastu minut. Enigmatyczna Ignota zarówno przeraża (szczególnie jej rozdzierające krzyki), jak i porusza swymi wokalizami. Są one świetnym dopełnieniem samych surowych, industrialnych, złowrogich podkładów, które przyprawiają o gęsią skórkę bardziej niż niejedna ścieżka dźwiękowa do filmów grozy.

21. EZRA FURMAN TRANSANGELIC EXODUS

Ezra Furman nie stara się dopasowywać swojej muzyki do aktualnych trendów. On raczej zostaje gdzieś w przeszłości, robiąc to większe to mniejsze wycieczki w lata 60. czy 70. Współcześniej wypada warstwa liryczna “Transangelic Exodus”, bo mamy tu opowieść osoby, której społeczeństwo nie akceptuje i która często spotyka się z nietolerancją. Furman nagrał więc płytę o politycznym podłożu, ale stojącą kilka półek wyżej od innych anty-systemowych, które ukazały się przez ostatnie dwa lata. Nie czytam z kryształowej kuli, ale podejrzewam, że “Transangelic Exodus” może być kiedyś ważniejszą płytą niż nam się dziś wydaje.

20. PATRICK THE PAN TRZY.ZERO

Piotr Madej po trzech latach od premiery “…niczym jak liśćmi” powrócił z nowym, jeszcze lepszym, choć skromniejszym materiałem. Zmiana zaszła także jeśli chodzi o teksty – artysta zrezygnował tym razem ze śpiewania po angielsku na rzecz ojczystego języka. Często polskie teksty przesiąknięte są banałem, ale Patrick The Pan takich wpadek nie zalicza. To właśnie jego przemyślenia i refleksje są najmocniejszym elementem “trzy.zero”. Śpiewa szczerze o sobie i otaczającym go świecie, ludziach. To nie jest lekka i przyjemna płyta. Raczej jesienna, trochę nawet depresyjna. Zostawia w słuchaczu ślad.

(#6 w 2015)

19. COURTNEY BARNETT TELL ME HOW YOU REALLY FEEL

Słyszałam opinie, że nowość od Courtney Barnett nie jest tak udana jak poprzednie krążki firmowane jej nazwiskiem (debiut i wydawnictwo nagrane z Kurtem Vile). Sprawdzenie tej tezy dopiero przede mną, ale garażowo-rockowe “Tell Me How You Really Feel” spodobało mi się na tyle, że bez wahania umieściłam je w pierwszej dwudziestce swoich ulubionych płyt 2018 roku. Po album australijskiej artystki lubię sięgać, kiedy mam bojowy nastrój. Kompozycje odpowiednio nastrajają i sprawiają, że w głowie pojawiają myśli, że chciałabym mieć taką koleżankę jak Courtney. Dojrzałą, ale niebojącą się szaleństwa.

18. BEACH HOUSE 7

W 2017 roku duet Beach House podsumował swoją karierę albumem z B-side’ami i rarytasami zagubionymi podczas kompletowania studyjnych płyt. Rok później w sklepach znaleźć mogliśmy zupełnie nowy materiał zebrany pod szyldem “7”. Oj tak, to dla zespołu szczęśliwa siódemka. Nie przypominam sobie, bym którąś z ich poprzednich płyt chłonęła tak szybko jak nowe wydawnictwo. Mimo iż wielkiej rewolucji nie ma. Beach House od początku są wierni sennym, dream popowym klimatom o psychodelicznym, tajemniczym wydźwięku. Materiał jak zwykle trudny, bez refrenów, które nucić by można było pod prysznicem. Ale warto zagłębić się w ten świat.

(#33 w 2015)

17. DEVON WELSH DREAM SONGS

Drugi sezon “13 powodów” przyniósł mi piosenkę, którą pokochałam nie mniej niż wcześniejsze “The Night We Met”. “Downtown” zespołu Majical Cloudz niesie podobny emocjonalny ładunek. W zeszłym roku formacja się rozpadła, a jej lider, Devon Welsh, wydał solowy debiut. Wydany własnym sumptem krążek “Dream Songs” jest porcją grania podobną do tej, którą ze swym zespołem artysta nam proponował. Jest więc nostalgicznie, momentami przygnębiająco. Całość utrzymana jest w stylistyce chamber popu – wśród instrumentów przeważają gitary, pianino i smyczki.

16. ANJA GARBAREK THE ROAD IS JUST A SURFACE

Niech nie zmyli was to nazwisko. Anja Garbarek (jak sama na początku myślałam) nie jest polską wokalistką, której album gdzieś zagubił się podczas zachwycania się premierami The Dumplings czy Nosowskiej. Polskie korzenie ma, ale pochodzi z Norwegii. “The Road is Just a Surface” jest jej pierwszym od trzynastu lat albumem. Muzyka powstała z myślą o przedstawieniu teatralnym, ale bez obaw – to świetny, przemyślany alternatywny pop, który przybiera na jednym wydawnictwie kilka barw. Czasem Anja stawia na akustyczne aranżacje, innym razem zaprasza do współpracy orkiestrę. A chwilami pcha swoją twórczość w stronę trip hopu i jazzu.

15. CHRISTINA AGUILERA LIBERATION

Przesadą byłoby stwierdzenie, iż Christina Aguilera w ostatnich latach zawiesiła sobie poprzeczkę jakoś bardzo wysoko. Chociaż “Lotus” z początku podobał mi się, dziś uznaję go za wypadek przy pracy i płytę, która miała podreperować gasnącą popularność artystki. Na coś się jednak ten krążek zdał – wokalistka przekonała się, że nie ma co gonić się z młodszymi na listach przebojów i lepiej skupić się na tworzeniu muzyki, która faktycznie gra w jej sercu i duszy. I właśnie taką otrzymaliśmy na “Liberation”. Z oddaniem w nasze ręce tej płyty Xtina tak długo zwlekała, że niemalże do zera spadła moja ekscytacja przed premierą płyty. A potem wcisnęłam play i przypomniałam sobie, czemu lata temu Aguilera stała się moją ulubioną wokalistką.

14. ROSALIE FLASHBACK

“Flashback” jest albumem, na jaki czekałam, choć nie do końca byłam tego świadoma. Długi czas żyłam bowiem w przekonaniu, że mimo iż polska muzyka ma do zaoferowania wiele różnorodnych dźwięków, nie udźwignie próby zmierzenia się z wymagającym gatunkiem, jakim jest r&b. Ten styl albo się czuje, albo nie. Rosalie, chociaż jest filigranową blondynką o jasnej karnacji, udźwignęła temat ze sporym wdziękiem, tworząc materiał nowoczesny, lecz jednocześnie mocno zakorzeniony w latach 90. To jak przeglądanie zdjęć z przeszłości na nowoczesnym sprzęcie. Osobliwy, wspaniały flashback i album zasługujący na miano polskiej płyty 2018 roku.

13. YVES TUMOR SAFE IN THE HANDS OF LOVE

Po zapoznaniu się z “Safe in the Hands of Love” nie mogłam odmówić sobie lektury dwóch poprzednich płyt Yvesa Tumora. Dopiero po zapoznaniu się z nimi słuchacz zdaje sobie sprawę, jakie postępy Amerykanin poczynił. O ile “When Man Fails You” i “Serpent Music” brzmią jak soundtracki do jakiś futurystycznych młodzieżowych filmów, tak tegoroczna nowość jest albumem bardziej piosenkowym. A także, co od razu rzuca się w uszy, skończonym i nie sprawiającym wrażenia rozgrzebanego czy porzuconego w połowie. Trafiają się płyty, które robią za tło. “Safe in the Hands of Love” nie daje się tak łatwo zbywać. Te utwory faktycznie przyciągają uwagę. Pierwszy kontakt z twórczością Yvesa Tumora był ciężki, ale szybko doceniłam jego wizję muzyki.

12. CAT POWER WANDERER

Wydawca zasugerował mi, że powinnam posłuchać “25” Adele i nagrać coś podobnego – zdradziła po premierze “Wanderer”, swojej pierwszej od 2012 roku płyty, Cat Power. Wszystko to przez niespodziewany sukces krążka “Sun”, który przedstawił artystkę mainstreamowi. Ona jednak nie miała ochoty na robienie czegoś wbrew sobie (choć umieszczenie coveru “Stay” Rihanny i duetu z Laną Del Rey podpowiada, że Amerykanka nie do końca chciała być zapomniana przez szarego Kowalskiego) i zaprezentowała nam porcję emocjonalnego grania spod szyldu “folk & blues & country”. Jest swojsko, ale zarazem elegancko i bardzo kobieco.

11. MGMT LITTLE DARK AGE

MGMT płytą “Little Dark Age” zaliczyli jeden z najlepszych zeszłorocznych powrotów. Krążek jest dziełem skończonym, choć nieułożonym z dziesięciu identycznych elementów. Każda z piosenek odważnie inspiruje się latami 80. i czasem synthpopu, przez co czasem odnoszę wrażenie, jakbym wraz z Andrew VanWyngarden i Benem Goldwasserem odbyła podróż w czasie. MGMT udało się połączyć chwytliwe, chwilami nawet radiowe melodie z refleksyjnymi, smutnymi tekstami i psychodelicznym klimatem. Niesamowicie wypadają przedstawiane przez nich opowieści, które, choć pozbawione radości, układają się w historię przynoszącą na końcu ulgę.

10. ELIZA A REAL ROMANTIC

Osiem lat temu narobiła zamieszania ze swoim radosnym, słonecznym popem. Trzy lata później przynudzała na albumie “In Your Hands”. Dziś Eliza Doolittle działa po prostu jako Eliza, a wydawanie muzyki pod szyldem dużej wytwórni zamieniła na niezależność. Efekt? Przekraczający najśmielsze oczekiwania. Pod koniec 2018 roku Brytyjka wydała nową płytę “A Real Romantic”, która jest nie tylko przyjemnie krótka, ale przede wszystkim kołysząca i niezwykle nastrojowa. Nużący, mało zajmujący i pozbawiony jakiejkolwiek przebojowości pop Eliza zamieniła na r&b i neo soul, otrzymując brzmienie, które przyjemnie przywodzi na myśl lata 90. Świetna metamorfoza.

9. ROSALÍA EL MAL QUERER

Doceniam to, że w czasach galopującej globalizacji i zacierania się kultur Rosalía nie zrezygnowała z chyba najważniejszej rzeczy w muzyce – z pozostania sobą. Mimo wsparcia większej wytwórni i chęci wylansowania swej twórczości na całym świecie nadal mamy do czynienia z kochającą flamenco artystką. Będącą materiałem na globalną gwiazdę, ale mającą swój własny świat. Flamenco, w którym Rosalía się obraca, na tegorocznym albumie nabrało lżejszego, bardziej popowego wyrazu. “El mal querer” z powodzeniem łączy przystępniejsze melodie z bardziej wymagającymi dźwiękami. Bywają płyty, z których poszczególne kompozycje lepiej wypadają osobno niż w zestawie. W przypadku drugiego krążka Rosalí jest inaczej. Tu nie ma co wybierać singli i dzielić album na części. “El mal querer” to zamknięta historia, którą warto pochłonąć na raz.

8. ARCTIC MONKEYS TRANQUILITY BASE HOTEL & CASINO

Płyta brzmi jak pełne, skończone dzieło. Wielkim atutem albumu jest także jego atmosfera – bardzo filmowa, często niepokojąca, momentami nawet psychodeliczna. Niesamowitą pracę wykonał także sam Alex Turner, który brzmi na “Tranquility Base Hotel & Casino” lepiej niż na którejkolwiek z poprzednich płyt. Bliżej mu dziś do dystyngowanego Franka Sinatry aniżeli Juliana Casablancas z The Strokes, o fascynacji którym śpiewa w jednej z piosenek. Nowe Arktyczne Małpy wymagają cierpliwości. Gdyby “Tranquility Base Hotel & Casino” powstało w latach 70., mówilibyśmy dziś o legendarnym albumie.

7. JORJA SMITH LOST & FOUND

Jakiś czas temu straciłam zainteresowanie wokalistkami pretendującymi do zajęcia miejsca w szeregu nowych księżniczek rhythm’n’bluesa. Dzięki Jorji Smith na nowo je odnalazłam. Można więc powiedzieć, że to takie moje osobiste lost & found. Debiutanckie dzieło Brytyjki jest krążkiem bardzo równym i pozbawionym dynamiczniejszych punktów. Przede wszystkim zachwyca tu piękny, zasmucony głos Jorji. A także, co ma dla mnie zawsze dużą wartość, oddanie muzycznego hołdu latom 90. Choć w tym przypadku pojawiło się ziarenko niepewności. Na ile Smith jest sobą a na ile produktem stworzonym do grania na nostalgicznej naturze osób takich jak ja? O ile jednak otrzymuję materiał tak wysokiej jakości, nie chce mi się tego rozstrzygać. “Lost & Found” to świetny debiut. Już Jorji współczuję nagrywania kolejnej płyty. Poprzeczka zawisła wysoko.

6. KING DUDE MUSIC TO MAKE WAR TO

“Music to Make War To” jest próbą odkrycia, co życie w nieustannym stanie konfliktu oznacza dla ludzkości. Jest podejściem do odnalezienia wojny w mniej oczywistych miejscach za pomocą alegorii i rock & rolla – mówi o swoim tegorocznym albumie King Dude. Artysta nie stworzył płyty, która mogłaby wywołać wojnę. To raczej muzyka, która pomogłaby przetrwać trudny czas przekonując, iż nie jesteśmy w naszych problemach odosobnieni. “Music to Make War To” jest najciekawszym elementem dyskografii King Dude’a. Najbardziej przystępnym, lecz nie mniej mrocznym, nastrojowym. Dużo się tu dzieje, ale całości udało się zachować spójną formę.

(#36 w 2016; #4 w 2015)

5. KALI UCHIS ISOLATION

Życiorysy niektórych wykonawców bywają ciekawsze i bardziej pasjonujące niż tworzona przez nich muzyka. Kali Uchis udało się zainteresować mnie nie tylko swoją dziwaczną przeszłością, ale przede wszystkim piosenkami. Jej debiutancki album “Isolation” jest krążkiem utkanym z dźwiękowych pocztówek z kilku dekad, któremu w tym wszystkim udaje się zachować spójność i godnie reprezentować 2018 rok. Może i Uchis nie jest wybitną wokalistką, ale pomysłów na kompozycje jej nie brakuje. Chyba najlepszą rekomendacją dla jej longplay’a jest ta, że ciężko po ostatnich sekundach nie wcisnąć ponownie play. Więcej takich debiutów!

4. LILY ALLEN NO SHAME

Przygotowując “No Shame” Lily spiłowała pazurki, nie wyzbywając się charakterystycznego dla siebie poczucia humoru, choć przyznać trzeba, że tym razem mamy śmiech przez łzy. Nie tylko z lirycznego punktu widzenia mamy tu prawdziwy efekt katharsis. Także muzycznie Lily sobie odpuszcza, zdejmując kolejne warstwy i stawiając na minimalistyczne, popowo-elektroniczne melodie. Mimo wszystko czwarty krążek Allen nie należy do depresyjnych, smutnych wydawnictw. Wiele tu jasnych, wiosennych brzmień, które naprawdę mogą się podobać. “No Shame” słucha się zaskakująco przyjemnie. Lily Allen nie ma się czego wstydzić.

(#70 w 2014)

3. ANNA CALVI HUNTER

Anna Calvi znana jest z wrzucania na swoje płyty niewielkiej liczby piosenek. Także na “Hunter” ograniczyła się do wystarczającej dziesiątki. Na jej trzecim wydawnictwie nie ma ani jednej zbędnej kompozycji. Nie ma jednocześnie utworów, którym przykleić mogłabym łatkę “zapychaczy”. Każdy numer pełni jakąś rolę. Najczęściej jedną z dwóch – albo zachęca do potupania nóżką (już oczami wyobraźni widzę, jak wybrzmiewać będą na koncertach), albo skłania do zadumy. Powrót warty odnotowania.

2. U.S. GIRLS IN A POEM UNLIMITED

Meghan Remy udało się znaleźć ten złoty balans między lekkimi, łatwo przyswajalnymi, wręcz popowymi dźwiękami a popem w jego bardziej wyrafinowanej, alternatywnej formie. Niby nadaje się to do grania w komercyjnych stacjach radiowych (niektóre refreny to prawdziwe killery!), ale do innych prezentowanych w eterze utworów te z “In a Poem Unlimited” pasowałyby jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Tegoroczny krążek U.S. Girls jest dziełem wielobarwnym, choć wyważonym i zaskakująco spójnym. Nowe piosenki wokalistki dostarczają wiele przyjemności i są gwarancją udanej zabawy.

1. THOM YORKE SUSPIRIA (SOUNDTRACK)

Wysoka pozycja tej płyty jest dla mnie samej wielką niespodzianką. Nie należę do wyznawców Thoma Yorke’a, nie czekałam na ten album, a do tego on sam jest soundtrackiem i to do tego w dużej mierze instrumentalnym. Jednak klimat płyty z muzyką do odświeżonej wersji klasycznego horroru “Suspiria” oczarował mnie od pierwszych sekund. Jest nie tyle mrocznie, co bardzo niepokojąco. Brzmienie typowe dla ścieżek dźwiękowych z filmów grozy zastąpiły melodie chłodne, przestrzenne, zanurzone w świecie onirycznych, ambientowych dźwięków. W 2018 nie trafiło do moich rąk wydawnictwo bardziej hipnotyzujące. Jeśli z tego nie będzie Oscara, to naprawdę zwątpię w ludzkość.

5 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2018 roku (25-1)”

  1. Pierwsza dziesiątka bez zaskoczeń, no może oprócz nr 1 i aż tak wysokiej pozycji “Isolation”, bo wydawało mi się, że nie podobało Ci się ono aż tak…
    Pozdrawiam. 🙂

  2. Patrick The Pan pozytywnie mnie zaskoczył, zwłaszcza tekstami.
    Jorja, Rosalie i Arctic Monkeys znaleźli się i w moim podsumowaniu, na które zapraszam i pozdrawiam 🙂

  3. Cześć. Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałem podsumowanie. Zaskoczyłaś mnie trochę miejscem 1, chociaż wiadomo, że Yorke zawsze trzyma pewien poziom. Moimi faworytami z listy są U.S. GIRLS, Mitski i Beach House. Natomiast Arctic Monkeys to dla mnie duże rozczarowanie – liczyłem, że nowy materiał AM będzie lepszy, mocniejszy, bardziej fantazyjny. Niestety nie spełnili moich oczekiwań, chociaż ich koncert promujący nową płytę był dla mnie jednym z najlepszych ubiegłorocznych doświadczeń.

Odpowiedz na „AdrianAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *