#937 Grace Jones “Muse” (1979)

12 lipiec 1979 roku znany jest jako dzień, w którym umarło disco. Tego dnia kilku miłośników rockowych brzmień, którym nie podobało się, że na listach przebojów ich ulubieńcy wciąż przegrywają z wykonawcami z nurtu disco, postanowiło wykorzystać wydarzenie, jakim był mecz baseballu, i zaoferowało tańsze wejściówki w zamian za przyniesienie płyt z muzyką taneczną, które w przerwie zostały wysadzone w powietrze. Informacja o zdemolowaniu winyli obiegła Amerykę, a popularność disco zaczęła systematycznie spadać. W nosie miała to Grace Jones, która dwa miesiące później wydała album “Muse”.

Podobnie jak  w przypadku dwóch poprzednich krążków (“Portfolio” i “Fame”) pochodząca z Jamajki wokalistka spędzała w studiu czas z Tomem Moultonem. Z poprzednimi albumami płytę “Muse” łączy także pełna żywych barw okładkowa grafika oraz pomysł, by pierwszych parę piosenek tworzyło disco suitę. “Sinning”, “Suffer”, “Repentance (Forgive Me)” i “Saved” płynnie przechodzą jedno w drugie, nie będąc jednak kalką samych siebie. Łączą się w opowieść o grzeszniku, który zdaje sobie sprawę, że nie zawsze jego postępowanie było właściwe (I didn’t know I was only having fun, I didn’t think I was hurting anyone). Z tego całego zbioru moim faworytem jest wpadające w ucho “Suffer” z gościnnymi wokalami niejakiego Thora Baldurssona, niemalże musicalowymi partiami Jones oraz podszytą lekkim dramatyzmem aranżacją. Nie jestem zaś fanką przydługiego (siedem minut!), przaśnego “Saved”. Druga część “Muse” zaczyna się rewelacyjnie. “Atlantic City Gambler” jest mroczne i tajemnicze, a całości smaczku jeszcze bardziej dodaje wiele przegadanych przez artystkę wersów. Mamy tu także brzmiące poważniej, ale jednocześnie nowocześniej (mimo zarejestrowania w 1976 roku na potrzeby pewnego włoskiego filmu) “I’ll Find My Way to You”; jaku ulał pasujące do silnej osobowości Grace “Don’t Mess with the Messer” oraz wzbogacone chórkami, taneczne “On Your Knees”.

Do trzech razy sztuka, chciałoby się powiedzieć po lekturze “Muse”, albumu wieńczącego erę disco w twórczości Grace Jones. Ostatnia część dyskotekowej trylogii podoba mi się najbardziej, lecz nadal nie jest to płyta, do której jakoś szczególnie chętnie bym wracała. Potrzebowałam znajomości z “Portfolio”, “Fame” i przybliżanym dziś “Muse” by stwierdzić, że do zabawy pasują mi bardziej lżejsze kawałki. Grace wiele swych patentów powiela, ale przyciąga uwagę wokalami (z płyty na płytę coraz lepszymi) i niebanalnymi tekstami.

Warto: Suffer & Atlantic City Gambler

2 Replies to “#937 Grace Jones “Muse” (1979)”

  1. Te disco-początki Grace Jones nigdy nie należały do moich ulubionych. Poza głosem oczywiście, bo ten jest nie do podrobienia. Natomiast wolę panią Jones z trochę późniejszych okresów i tak jakoś, im dalej w las, tym dla mnie lepiej. Na “Hurricane” kończąc, bo to dla mnie płyta-gigant i fajnie, gdyby przyszedł następca, choć na to raczej się nie zanosi…

    Pozdrowienia + zapraszam na nowy wpis 🙂

  2. Nie śpieszy mi się do dokładnego zapoznania się z twórczością Grace Jones, wolę pozostać przy jej największych przebojach.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „bartosz-po-prostuAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *