#958 David Bowie “Aladdin Sane” (1973)

Jest druga połowa 1972 roku. Brytyjski wokalista David Bowie jest już ważnym graczem na europejskiej scenie, a jego ostatnie albumy “Hunky Dory” i (a może raczej przede wszystkim) “The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” cieszą się sporym uznaniem. Na drugim z nich artysta przedstawił swoje alter ego, Ziggy’ego Stardusta, przybysza z odległej galaktyki. We wrześniu Bowie zabrał Ziggy’ego do Ameryki. I zainspirowany tym miejscem napisał nowy rozdział swojej kariery.

“The Rise and Fall…” jest albumem znakomitym. I naprawdę ciężko to zdanie zakwestionować, bo opowieść o kosmicznym rockmanie porywa mnie od pierwszej do ostatniej kompozycji. Na wydanym rok później “Aladdin Sane” (tytuł zaczerpnięto od słów a lad insane) Bowie dał sobie więcej luzu i przestał skupiać się na opowiadaniu jednej historii. Zamiast muzycznego komiksu mamy do czynienia ze szczerymi, nieraz brutalnymi pocztówkami z amerykańskiej ziemi.

Otwierające album nagranie sporo mówi nam o kierunku, w którym podążyła muzyka Davida tym razem. Jest głośniej i jakoś tak melodyjniej. I jeszcze bardziej przebojowo. Glam rockowe, przybrudzone “Watch That Man” z radosnym, ukrytym pianinem szybko wpada w ucho. Cięższym, ale nie mniej chwytliwym kawałkiem jest niegrzeczne “Cracked Actor”. Ciężko z pamięci wyrzucić świetny cover “Let’s Spend the Night Together” The Rolling Stones oraz jeszcze lepsze. bluesujące “The Jean Genie”. Sporo przebojowego potencjału ma także nerwowe, wzbogacone chórkami “Panic in Detroit”, do napisania którego zainspirowały Bowiego zamieszki na tle rasowym z 1967 roku w położonym w stanie Michigan mieście.

Rockowe kompozycje przecinane są utworami, które artysta osadził na lżejszych melodiach. Zaskakuje tytułowe, jazzujące nagranie, któremu niezwykłego smaczku nadaje solówka zagrana na pianinie przez Mike’a Garsona. Całość nabrała awangardowego wydźwięku. W podobnie nietypowym tonie utrzymane jest podniosłe “Time”, którego subtelne wycieczki w stronę kabaretowych motywów przypominają o starszych płytach Bowiego. Prawdziwym majstersztykiem jest jednak wrzucone na sam koniec krążka “Lady Grinning Soul” – utwór tajemniczy, łączący gitarowe riffy z pianinem. Natknęłam się kiedyś na opinię, iż piosenka ta mogłaby robić za muzyczny motyw jednego z filmów o Bondzie. Trafny komentarz. Na zakończenie warto zwrócić uwagę na dwie lżejsze kompozycje – nieco kiczowate, pozostawione w latach 50. “Drive-In Saturday”, oraz bezpretensjonalne “The Prettiest Star”.

“Aladdin Sane” jest albumem prostszym w odbiorze od wspominanego “The Rise and Fall…” czy “Space Oddity”. Piosenki nie szokują budową, długością czy muzycznymi rozwiązaniami. Są prostsze, często bardziej przebojowe od swoich poprzedników. I chętniej miksują glam rockowe granie z dźwiękami, które kojarzyć się mogą z amerykańskim brzmieniem – odrobinka bluesa, gdzieniegdzie jazzowe naleciałości, aranżacja podbita przez rhythm’and’bluesa. Wprawdzie poprzednik bardziej mnie zahipnotyzował, ale Davidowi Bowiemu znów udało się stworzyć płytę, z której nie wypada wyrzucić choćby minuty.

Warto: Aladdin Sane & Lady Grinning Soul

3 Replies to “#958 David Bowie “Aladdin Sane” (1973)”

  1. W takim razie “Aladdin Sane” powinno mi się spodobać, bo “The Rise and Fall” mi nie weszło, a “Space Oddity” trochę wymęczyło. 😉
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam.

Odpowiedz na „RblfleurAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *