Open’er 2019 – tak zapamiętam tę edycję

Nie minął tydzień, kiedy z niepokojem spoglądałam na prognozy pogody, a już powiedzieć mogę to, co tysiące melomanów z całej Polski: Open’er, Open’er i po Open’erze. Kolejna edycja gdyńskiej imprezy dobiegła końca. Czy była udana? Już teraz mogę zdradzić, że tak, bo jeśli macie głowę otwartą na różnorodne dźwięki, na bank znajdziecie coś dla siebie w gąszczu nazw zespołów i nazwisk solistów. Oto mój pamiętnik z minionych czterech dni.

TEENAGE FANTASY


© zdjęcie pochodzi z fan page’a Open’era na FB.

Wspominałam o tym nie raz, ale warto się powtórzyć. Open’er w tym roku pochwalić się mógł silną kobiecą reprezentacją. O Lanie Del Rey i Kylie Minogue jeszcze przeczytacie, ale na początek warto wrócić myślami do występów Mariny, Jorji Smith, Rosalíi i Anny Calvi. Czwórka intrygujących, ale kompletnie różnych osobowości. Cztery różne muzyczne bajki. Marina obraca się w tej najbardziej popowej. Brytyjska artystka wróciła niedawno z nowym albumem i to właśnie piosenki z “Love + Fear” dominowały tego pochmurnego popołudnia. Marina postawiła na żywiołowy repertuar (i równie energetyzujące, neonowe barwy kostiumów – swojego, tancerzy i chórku), wybierając m.in. “Orange Trees”, “Karma” i “Enjoy Your Life”. Większą niż przewidziałam uwagą obdarzyła swój zjawiskowy debiut. Szczególnie ucieszyło mnie wykonanie delikatnego “I Am Not a Robot”. Dobrze bawiłam się także przy “Froot” i “How to Be a Heartbreaker”, które odkryłam na nowo. Inne show zaserwowała nam Jorja Smith, która przed rokiem zadebiutowała albumem “Lost & Found”. Wypełniła po brzegi namiot Tent Stage, jednocześnie tak przedstawiając swoją twórczość (mieszankę r&b, neo soulu i nu jazzu), iż z miejsca przenieśliśmy się do niewielkiego klubu, by w kameralnej atmosferze wysłuchać takich utworów jak “Where Did I Go?”, “Blue Lights” i “Teenage Fantasy”. Na zakończenie przygotowała coś do potupania nóżką – podbite klubowymi bitami “On My Mind” i cover “Do You Mind” Kyla. Wciąż sporo w Jorji tej nieśmiałości, ale wierzę, że czeka ją świetlana przyszłość. Zasługuje.


© zdjęcie pochodzi z fan page’a Open’era na FB.

Większe luzy były na pierwszym w Polsce koncercie sensacji ubiegłego roku – hiszpańskiej wokalistki Rosalíi. Ale i ona ma u nas już spory fanbase, który z mniejszą lub większą wprawą próbował nucić teksty kolejnych numerów. Rosalía jest dla mnie prawdziwym fenomenem. Udowodniła mi, że nie każde dzieło hiszpańskojęzycznego wykonawcy podbijającego listy przebojów równać się musi latin-popowej papce. Ona na własne potrzeby zaadaptowała flamenco, ale z surowego debiutu wykonała tylko przejmujące “Catalina”. Królował repertuar z “El mal querer”, a wśród wykonanych kompozycji znalazły się takie tytuły jak “Di mi nombre”, “A ningún hombre” i “Bagdad”. Nie zabrakło też największych przebojów młodej Hiszpanki – “Malamente” i “Con altura”. Całość dopełniła delikatnym “Barefoot in the Park”, które na swojej płycie umieścił James Blake. Gdybym miała tworzyć ranking koncertów tegorocznej edycji festiwalu, Rosalía śmiało wkracza do pierwszej trójki. Jest piekielnie zdolna i potrafi zrobić show. Podczas Open’era zaprezentowała bowiem swoje taneczne umiejętności. Trochę z niej taka latynoska Beyoncé. Ale z ciekawszą muzyką. Wysokie miejsce na mojej nieistniejącej liście zajmuje także brytyjska babka z gitarą elektryczną – Anna Calvi. Zamykała w sobotę line up Alter Stage, gromadząc pod sceną osoby chcące coś poczuć, czegoś doświadczyć. Bo Calvi nie tylko odgrywa poszczególne piosenki (w Gdyni m.in. nerwowe “Ghost Rider”, wspaniałe “Swimming Pool”, przebojowe “Don’t Beat the Girl Out of My Boy”), ale robi to w taki sposób, że uderzają w słuchacza z podwójną mocą. Rozpisywać się nie będę, bo oddałam w wasze ręce relację z jej listopadowego koncertu, ale raz jeszcze powtórzę – występy Anny to mistyczne przeżycia. Ktoś powie – niewielki miała kontakt z publicznością. Ale ze świecą szukać drugiego muzyka na festiwalu, który tak angażował by się w każdą sekundę swojego występu. Klasa.

SUMMERTIME SADNESS


© zdjęcie pochodzi z fan page’a Open’era na FB.

Lana Del Rey strzeliła hat tricka – zaliczyła wszystkie organizowane przez Alter Art festiwale. W lipcu w końcu zdobyła ten najważniejszy, występując jako gwiazda wieczoru ostatniego dnia Open’era. Kto by przypuszczał, jak bardzo rozwinie się kariera tej lekko wycofanej dziewczyny, która zwróciła na siebie uwagę w 2011 roku utworem “Video Games”? Jej koncert był frekwencyjnym sukcesem, choć – co dało się zauważyć stojąc z tyłu – nie każdy widz dotrwał do końca. Lana nie ma hitów do poskakania. I wystarczyło zrobić choć krótki research, by się  tym przekonać i uniknąć rozczarowania. U niej przede wszystkim liczy się ten nostalgiczny, romantyczny klimat, który osiąga przy pomocy swojego nietypowego głosu i nawiązań do retro popu. Jej ponura natura (jak to skomentował jeden z uczestników koncertu, który znalazł się na nim raczej przypadkowo – wokalistka musi mieć smutne życie) kontrastuje z jej zachowaniem na scenie między kompozycjami. Del Rey jest słodka, ujmująca. I chociaż osiągnęła spory sukces, nadal sprawia wrażenie dziewczyny z sąsiedztwa, której sukces nie zmienił. Chyba nie było na festiwalu gwiazdy, która tak długo przebywała wśród fanów, robiąc sobie z nimi zdjęcia, rozdając autografy i zbierając całusy. A jak muzycznie? Było lepiej, niż się spodziewałam, choć wymarzyłam sobie inną setlistę. Nie można mieć jednak wszystkiego, więc z otwartymi ramionami przyjęłam takie kawałki jak “Doin’ Time”, “White Mustang”, “Off to the Races” czy “Venice Bitch”, by na cały głos zaśpiewać swoje ukochane “Video Games”, “Pretty When You Cry” i “Mariners Apartment Complex”. Czy wy też po opuszczeniu przez Lanę sceny poczuliście summertime sadness?

OUR DISCO NEEDS YOU


Tak, tak. Tym razem pierwszy rząd.

Może i mojej osobowości bliżej do natury melancholijnej Lany Del Rey, ale to Kylie Minogue była headlinerką, na którą czekałam najbardziej. Australijka, która chwilę temu wydała składankę podsumowującą ponad trzydziestoletnią karierę, jest gwarancją dobrej zabawy. Miałam okazję sprawdzić to kilka lat temu. Festiwalowy występ Minogue miał charakter best of’owy. Biorąc pod uwagę ilość hitów, jakie od lat 80. wyprodukowała artystka, wybór kilkunastu nie był sprawą prostą. Kylie swój set podzieliła na cztery akty, rozpoczynając z wysokiego C – “Love at First Sight”, “I Should Be so Lucky” i “On a Night Like This” skutecznie rozgrzały i porwały do zabawy. Mi najbardziej do gustu przypadła trzecia część koncertu, w której Minogue pokazała swoje najbardziej drapieżne oblicze, wykonując podkręconą wersję “Slow”, hipnotyczne “Confide in Me”, rockowe “Kids” i w połowie akustyczne “Can’t Get You Out of My Head”. Ostatni akt jej popowego przedstawienia był tym najbardziej romantycznym, co tylko podkreśliła zainscenizowana scena ślubu i kwiatowe wizualizacje. Usłyszeliśmy wówczas takie przeboje jak “Especially for You”, “Better the Devil You Know” i nieśmiertelne “The Loco-Motion”. Chyba nie ma osoby, która by wyszła z występu Kylie niezadowolona. Masa atrakcji (video, tancerze, chórki, konfetti), świetne wokale i po prostu dobre taneczno-popowe przeboje zrobiły swoje. Ale nawet one na niewiele by się zdały, gdyby nie sama postać Minogue. Mimo tylu lat na scenie po Minogue nie widać wypalenia czy znużenia. Wciąż ma masę energii, wciąż jest niesamowicie urocza. Zaproszenie jej na festiwal było strzałem w dziesiątkę.

HIP HOP


© zdjęcie pochodzi z fan page’a Open’era na FB.

Jeśli interesują was cyferki w muzyce, na pewno zauważyliście, iż obecnie żaden gatunek nie rozwija się w takim tempie co hip hop. Raperzy zdobywają rzesze fanów, którym nie przeszkadza, że wiele podkładów bazuje na bitach, o których ciężko wypowiedzieć się z zachwytem. Zauważyli to i organizatorzy Open’era, który w tym roku przygotowali dla miłośników rapsów niezłą ucztę. O ile jednak w zeszłym roku pozamiatali Little Simz z Vince Staplesem, tak teraz nie trafiłam na koncert, który równie by mną wstrząsnął. A, co ciekawe, w paru hip hopowych gigach uczestniczyłam. Raz z własnej woli (nie mogłam odpuścić G-Eazy po maglowaniu miesiące temu jego ostatniej płyty), częściej z powodu złej pogody lub braku innych alternatyw (Travis Scott, Octavian, Flatbush Zombies, Khea). Przemyślenia? Nadal nie rozumiem zachwytów nad Scottem (jego koncert to przede wszystkim efekty, efekty i jeszcze raz efekty), ale nieźle bawiłam się na hiszpańskojęzycznym Khea. Miał być jeszcze A$AP Rocky, ale tak mu się spodobało w Szwecji, że postanowił dłużej tam posiedzieć.

FOLLOW YOUR FIRE

Jakie jeszcze koncerty zaliczyłam podczas tych czterech dni? Sporo przewijało się rockowych akcentów. Pierwszy dzień należał do mało (na razie, I hope) znanego brytyjskiego punk rockowego zespołu Idles, który niemalże rozniósł Alter Stage. Było głośno, hałaśliwie, brutalnie. Kontrastowali z nimi Vampire Weekend, którzy dali chilloutowy koncert na głównej scenie. Zaintrygowali mnie The Voidz, których psychodeliczno-awangardowo-rockowe brzmienie na pewno nie raz zagości w moich głośnikach. Pierwszy dzień zakończyłam na równym post rockowym Interpolu. Drugiego dnia postanowiłam sprawdzić, jak na żywo wypada The 1975. Pamiętam, że przed trzema laty ich występ został mocno skrócony z powodu ulewy. Tym razem fani mieli więcej szczęścia. Ja po tym secie do nich nadal się nie zaliczam, ale bardzo szanuję za kawałek “I Couldn’t Be More in Love”. Pecha mieli za to miłośnicy The Strokes. Deszcz zniechęcił mnie do uczestnictwie w pełnym koncercie. Nie mogłam sobie za to odmówić podejrzenia The Smashing Pumpkins w piątek, którzy przede wszystkim zachwycili mnie niecodzienną scenografią. W sobotę po mocnych La Dispute odprężyłam się bujając się do pop rockowych, wygładzonych melodii Irlandczyków z Kodaline.

I think it’s going to rain today


Nie lubię fotografować deszczu więc dzielę się zdjęciem sceny po występie Kylie Minogue.

To już niemalże tradycja. Odkąd jeżdżę na Open’era (nie licząc jednodniowego wypadu w 2015 roku), natura musi pokazać, że nie ma czegoś takiego jak pewna pogoda w lipcu w tym kraju. Po fali upałów przyszło konkretne ochłodzenie. I, co dla mnie było najbardziej irytujące, upierdliwe deszcze. Szczególnie we znaki dały się drugiego dnia, kiedy przemoczona i zziębnięta postanowiłam wyjść przed końcem setu The Strokes i ominąć występy Grety Van Fleet i Stromzy’ego. I chociaż do przez dwa kolejne dni kompletnie nie było czuć, że mamy lipiec, przyszło rozpogodzenie. I znów można było cieszyć się koncertami w plenerze.

Do zobaczenia za rok?

7 Replies to “Open’er 2019 – tak zapamiętam tę edycję”

  1. Na początku smutno mi było, że musiałam zrezygnować z drugiego dnia, ale jak dowiedziałam się o pogodzie, to przestałam żałować. 😛 Moja opinia o występach Rosalii i Kylie za bardzo się nie różnią od Twojej; mnie też najbardziej podobał się segment w czerwonym kostiumie. W ogóle kiedy rozbrzmiało tykanie zegara, a na backdropie pojawiły się zębatki zegara, to jacyś ludzie za mną zaczęli śpiewać “Times goes by so slowly”. Chyba pomyliły im się artystki.
    Pozdrawiam. 🙂

  2. To zdjęcie Mariny jest takie urocze 😀 Chętnie usłyszałabym właśnie ją, Jorję i Rosalię. Ponadto Kylie i Lana – mimo że za nimi nie szaleję, to jednak ich koncert na pewno byłby sporym przeżyciem. Zazdroszczę! Za rok może i ja się wreszcie tam wybiorę 😉
    Zapraszam na nowy wpis i pozdrawiam!

  3. Znam więcej takich wokalistów, którzy potrafią tworzyć hiszpańskojęzyczne utwory z charakterem,a nie wspomnianą “papkę”, ale raczej trzeba lepiej poznać to środowisko, by je wyszukać, w radiu z Polski takich się nie znajdzie.. Jak czytałam już sporo relacji z tego wydarzenia, odniosłam wrażenie, że Lana dała lepszy popis na KLF 2017, chociaż dobrze,że Ty jesteś zadowolona.. Miłego dnia.

  4. Na Openerze byłam 3 lata temu, w tym roku nie dałam rady pojechać. A szkoda, bo widzę że tegoroczna edycja była super 🙂 Sporo koncertów o których marzyłam i dalej marzę 😀

Odpowiedz na „KingaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *