RANKING: debiuty lepsze od drugich albumów (part II)

Kilka lat temu (ponad cztery!) przedstawiłam wam listę debiutanckich albumów, które do gustu przypadły mi bardziej od ich następców. Przyjęłam wówczas kryterium, iż pod uwagę biorę tylko tych artystów, którzy na koncie mają jedynie dwie płyty. Trochę przez ten czas krążków się ukazało, przez co mogłam przygotować drugą część zestawienia. Krążki, tak jak poprzednio, uszeregowane są według największej przepaści między pierwszym a drugim wydawnictwem.

10. BENJAMIN CLEMENTINE  AT LEAST FOR NOW (2015)

Co dzieje się, kiedy poeta bierze się za nagrywanie płyt? Powstają z tego dzieła, w których ogromną rolę odgrywają słowa i sposób ich przedstawiania. Benjamin Clementine stawia jeszcze na dźwiękową różnorodność, przez co trudno jednoznacznie sklasyfikować jego muzykę. Jazz? Neo soul? Art rock? Piosenka aktorska? Takim misz maszem charakteryzował się już jego debiut, “At Least for Now”. Taka mieszanka jest i domeną “I Tell a Fly” z 2017 roku. Oba te albumy wymagają od słuchacza zaangażowania i uwagi. Dużo w nich enigmatyczności, tajemniczości. Clementine niczego nie mówi wprost, ale z jego debiutanckimi kompozycjami łatwiej jest mi się utożsamić. I stąd wybór taki a nie inny – z “At Least for Now” jestem mocniej związana.

9. RHYE WOMAN (2013)

Kameralne, intymne wydawnictwo “Woman” nagrane przez duet Rhye mimo upływu lat jest dla mnie jednym z najlepszych debiutów, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ucho. Spora w tym zasługa samego Mike’a Milosha, który pochwalić się może androgeniczną barwą głosu. Pościelowe, będące kolażem r&b i elektroniki kompozycje potrafiły ukoić zszargane nerwy. Wydana pięć lat później płyta “Blood” jest już samodzielnym dziełem Milosha. Artysta nie pokusił się o dźwiękową rewolucję. Słuchaniu nowego krążka towarzyszy to samo wrażenie – czas się zatrzymał. Więcej jednak na nim opowieści o ponownym odnajdywaniu miłości. “Blood” jest godnym następcą “Woman”, choć przyznam, że odkrywanie debiutu Rhye potrafiło dostarczyć więcej emocji.

8. GEORGE EZRA WANTED ON WOYAGE (2014)

Spośród wszystkich Brytyjczyków z gitarą to właśnie postać mojego (niemalże) równolatka jest mi jedną z najbliższych. Uroczy, obdarzony głębokim, dojrzałym głosem George Ezra wystartował w 2014 roku świetnie przyjętym albumem “Wanted on Woyage”, który był prawdziwą kopalnią niebanalnych, łączących indie rocka z folkiem czy bluesem nagrań. Jej ubiegłoroczna następczyni, “Staying at Tamara’s”, odstaje od niej jedynie na milimetry. I stawiam ją na drugim miejscu george’owej twórczości jedynie dlatego, iż przy dźwiękach debiutu spędziłam więcej miłych chwil.

7. ROYAL BLOOD ROYAL BLOOD (2014)

Jeden z najgłośniejszych debiutów ostatnich lat? Brytyjczycy z duetu Royal Blood. Muzyka zawarta na “Royal Blood” do gustu przypadła fanom The Black Keys, The White Stripes czy Queens of the Stone Age. Zaś wokalista, Mike Kerr, uchodzić może za młodszego brata Jacka White’a. Garażowy rock kapeli, oparty na raptem dwóch instrumentach, jest głośny, żywiołowy i bardzo rześki. W podobnym tonie utrzymana jest wydana w 2017 roku następczyni “Royal Blood” – “How Did We Get So Dark?”. Wciąż jest głośno, hałaśliwie, jazgotliwie, ale całość mniej mnie kopnęła.

6. SOHN TREMORS (2014)

Brytyjski wokalista, który obecnie stacjonuje w Austrii, był jednym z moich największych odkryć pół dekady temu. Jego oniryczna, elektro-neo soulowa muzyka przyjemnie chłodziła. Wystarczy tylko spojrzeć na zdobiącą płytę grafikę, by poczuć jej klimat. Jest zimno, kameralnie. Budowany przez syntezatory debiut “Tremors” zastąpiła płyta bardziej rozrywkowa, choć podobnie emocjonalna i ciesząca uszy udanymi melodyjnymi sklejkami. O ile pierwsze wydawnictwo SOHNa przedstawia nam go jako artystę delikatnie odsłaniającego swoje emocje. Na “Rennen” Brytyjczyk  bardziej się przed nami otwiera i chętniej majstruje piosenki, których refreny na dłużej mogą się nas uczepić i mieć szansę zaistnieć w komercyjnych stacjach radiowych. Bardziej to jednak kompilacja, niż płyta, która ma swój początek, rozwinięcie i koniec.

5. HOZIER HOZIER (2014)

“Take Me to Church”, “Arsonist’s Lullabye”, “To Be Alone”. To tylko kilka kompozycji, które przeszło pięć lat po ukazaniu się debiutanckiej płyty irlandzkiego wokalisty często do mnie wracają. I wciąż tak samo urzekają. “Hozier” jest albumem niesamowicie klimatycznym i dopracowanym. Eksplorującym indie rockowo-folkowo-bluesowe krainy, ale tylko delikatnie inspirującym się reprezentantami tych gatunków. Na tegorocznym “Wasteland, Baby!” Hozier serwuje nam niemalże to samo. Jego muzyka nie przeszła zbyt dużej metamorfozy. Artysta wciąż nie zapomniał, czym są prawdziwe emocje. Szybko jednak dopada mnie znużenie, a mało który utwór jakoś bardziej w moim życiu narozrabiał.

4. SELAH SUE SELAH SUE (2011)

Kiedy wracam myślami do początków dobiegającej końca dekady XXI wieku, jedną z wokalistek, które najczęściej mi wówczas towarzyszyły, była belgijska debiutantka Selah Sue. Jej imienny, pierwszy w karierze krążek nie ma złych punktów. Ta mieszanka r&b, soulu, reggae i hip hopowego feelingu przełożyła się na porcję różnorodnych kompozycji, wśród których pojawiają się takie tytuły jak rozbujane “Crazy Sufferin Style”, tajemnicze “Just Because I Do” czy musicalowe “Please”. I gdy wydaje się, że “Selah Sue” czerpie inspiracje z wielu źródeł, jeszcze więcej dzieje się na “Reason” z 2015 roku. I to nieco zgubiło Selah na tym albumie.

3. ALUNAGEORGE BODY MUSIC (2013)

Pojawili się u Disclosure, a chwilę później zaprezentowali światu swój debiutancki longplay. Aluna Francis i George Reid świetnie wpisali się w popularny wówczas nurt UK garage, mieszając ten gatunek z popem i r&b. “Body Music” miało jeszcze jeden atut postaci słodkich wokaliz Aluny. Całość przełożyła się na zestaw piosenek, podczas których słuchania przestawał dziwić osobliwy tytuł albumu – powstały, by wprawić w trans każdą część naszego ciała. “I Remember” z 2016 roku niby obraca się w podobnej stylistyce, ale na niekorzyść duetowi zadziałali zaproszeni goście, którzy brali czynny udział w produkcji kompozycji. Powstała z tego imprezowa, ale bezpłciowa składanka.

2. MEGHAN TRAINOR TITLE (2015)

Chyba mało kto dziś pamięta, że jedną z największych popowych gwiazd 2014 była Meghan Trainor, która postanowiła podbudować pewność siebie wielu dziewczyn utworem “All About That Bass”. Debiutancka płyta Trainor, “Title”, także była czymś świeżym. Meghan swoje popowe hity postanowiła wzbogacić nie wszędobylską elektroniką, lecz soulem czy doo-wop. Za dużo próbowano niestety wycisnąć z artystki. Ingerencja w jej drugi krążek “Thank You” (2016 rok) przyniosła więcej szkody niż pożytku. Piosenki zyskały nowocześniejszego charakteru, ale uleciał gdzieś cały wdzięk Meghan. Te utwory powędrować mogłyby do innych kobiecych popowych wokalistek. Nie byłoby różnicy.

1. DISCLOSURE SETTLE (2013)

Dobrze pamiętam moment wkroczenia na scenę brytyjskiego rodzinnego duetu Disclosure. Bracia Guy i Howard Lawrence zatrzęśli wówczas parkietami swoim miksem UK garage i muzyki house. Pomogli znani goście, którzy dodali płycie “Settle” kolorytu (Disclosure wsparci zostali m.in. przez Jessie Ware, Elizę Doolittle i Sama Smitha). Całość dała naprawdę wybuchowy efekt, a piosenki takie jak “When the Fire Starts to Burn” czy “Latch” nadal są w stanie rozkręcić niejedną imprezę. Wydana dwa lata później płyta “Caracal” także stawia na obecność znanych gości (m.in. Lorde, The Weeknd), ale nagrania straciły ten klubowy sznyt na rzecz bardziej powściągliwych melodii. Jest spokojniej, nie tak tanecznie i wybuchowo.

One Reply to “RANKING: debiuty lepsze od drugich albumów (part II)”

  1. Chociaż artyści znani, to miałam okazję przesłuchać tylko “Woman”, które nieszczególnie przypadło mi do gustu. W planach mam przesłuchanie Klementine i Ezry.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *