TOP75: najlepsze albumy 2020 roku (25-1)

25. KELLY LEE OWENS INNER SONG

Natknęłam się na pewien komentarz o muzyce tworzonej przez Kelly Lee Owens, zgodnie z którym jej piosenki to “techno dla ludzi niesłuchających techno”. I pod tym stwierdzeniem podpisuję się obiema rękami. Klubowe brzmienia z szufladek z napisami minimal techno czy house w domowym zaciszu goszczą u mnie niezwykle rzadko. A jak już to mają twarz Kelly. Na następcę imiennego dzieła z 2017 roku trochę się naczekaliśmy, ale było warto. Owen wciąż robi swoje, chętniej jednak niż wcześniej dzieląc się z nami swoim dziewczęcym, mogącym świetnie sprawdzić się w dream popowych klimatach wokalem.

24. MHYSA NEVAEH

MHYSA jest muzyczną osobowością multidyscyplinarnej artystki E. Jane. Tak Amerykanka przedstawia nam się w mediach społecznościowych. “NAVAEH” jest jej drugim krążkiem, ale zarazem pierwszym, na jaki zwróciłam uwagę. Hmm, to nawet mało powiedziane, bo przez cały rok wracałam do tego albumu całkiem regularnie. I chociaż początkowo wydawało mi się, że mogę mieć do czynienia z kolejną sezonową gwiazdką współczesnego r&b, muzyka MHYSA szybko postawiła mnie do pionu. W jej twórczości króluje bowiem elektronika, która zawieszona została w ciekawym punkcie – nie jest ani klubowa, ani szczególnie pościelowa. Przygotowane przez Amerykankę dźwięki są rytmiczne i kanciaste, subtelne i surowe, proste i złożone. Kontrast wydaje się być drugim imieniem “NAVAEH”.

23. I BREAK HORSES WARNINGS

Szwecja nie tylko niezłym popem stoi. W 2020 roku moją uwagę przykuł zespół (a raczej duet), którego twórczość dryfuje w zupełnie innym kierunku niż fale eteru. Maria Lindén i towarzyszący jej Fredrik Balck postawili na dostarczanie nam większej ilości wrażeń i kreowanie niezwykłej, gęstej atmosfery. Jeśli miałabym wskazać rodzaj popu, jaki odpowiada mi najbardziej, byłby to właśnie dream pop. “Warnings” właśnie takie brzmienia nam proponuje, ale równie sporo tu psychodelii, shoegaze’u i synth popowych klimatów. Całość daje porcję mrocznego, chłodnego grania, które czasem potrafi zmrozić krew w żyłach, a za chwilę zaskoczyć swą romantyczną stroną. Oniryczna perełka 2020 roku.

22. TONI BRAXTON SPELL MY NAME

Jeśli miałabym powiedzieć, co w r&b jest dla mnie najmniej interesujące, to z pewnością byłoby to niechętne wchodzenie we współpracę z żywymi instrumentami. Nie da się ukryć, że wiele kompozycji (szczególnie tych wydawanych przez debiutujące gwiazdki tej sceny) brzmi, jakby powstawały na laptopie w domowym zaciszu. Toni Braxton ma jednak spory budżet i na “Spell My Name” czuć ten pieniądz. Wokalistka zaprosiła do współpracy m.in. sekcję smyczkową, gitary i pianino. Nad całością nadal góruje jednak jej niski, zanurzony w smutku głos wyśpiewujący historie o złamanych sercach. I jest w tym tak samo przekonująca, jak na początku kariery. Kiedy obserwujemy, jak wiele gwiazd świecących pełnym blaskiem w latach 90. dziś ledwo grzeje, Braxton jest przykładem na to, że dobrą formę da się odbudować.

#58 w 2018 – Sex & Cigarettes

21. KYLIE MINOGUE DISCO

Nie ma co ukrywać. Chyba każdy fan australijskiej Księżniczki Popu choć raz pomyślał, jakim cudem ona nie ma jeszcze krążka noszącego tytuł “Disco”? Braki Kylie nadrobiła dopiero co, choć z samym gatunkiem dużo wspólnego ma od początku kariery. O porcję imprezowych, tanecznych brzmień zadbały już m.in. Roísin Murphy, Jessie Ware i Dua Lipa. I chociaż albumy tej pierwszej i drugiej podobają mi się najbardziej, to więcej kolorów i uśmiechów przesłała nam Kylie Minogue. Jest lekko, niesamowicie tanecznie. Bez kiczu. Najbardziej jednak podoba mi się tempo tego krążka – “Disco” nie daje nam ani chwili na głębszy oddech i odpoczynek. Atutem jest również sama Minogue, która tę muzykę czuje całą sobą.

20. YVES TUMOR HEAVEN TO THE TORTURED MIND

Nazwisko Bowie zobowiązuje. Nie, Sean Bowie – podpisujący płyty jako Yves Tumor – nie jest zaginionym synem słynnego Davida. Co do tego nie ma żądnych wątpliwości. Muzycznie mogliby się jednak dogadać. Yves także udaje, że wszelkie granice i bariery go nie obowiązują. Idzie jak burza i czerpie co najlepsze z wielu muzycznych gatunków. W efekcie jego kolejna płyta (następca równie udanego krążka “Safe in the Hands of Love”) jest dziełem wielowymiarowym i wyłamującym się sztywnym ramom. Mamy tu ciemną miksturę złożoną z dźwięków psychodelicznego rocka, neo soulu, elektroniki, dzikiego rhythm’and’bluesa. Brzmienie jest ciężkie i kosmiczne, ale całość wchodzi niezwykle łatwo. Lądujemy w muzycznym niebie, ale tortury są nam oszczędzone.

#13 w 2018 – Safe in the Hands of Love

19. MATT BERNINGER SERPENTINE PRISON

Płyta “Serpentine Prison” urzeczywistnia to, czego się spodziewałam i czego, swoją drogą, oczekiwałam. Matt Berninger zaprezentował nam porcję piosenek, które z powodzeniem znaleźć by się mogły na kilku starszych albumach The National. Nie ma tu więc ani nowocześniejszego, bardziej elektronicznego spojrzenia na indie rock, ani też onirycznych, orkiestrowych eksperymentów na wiele kobiecych wokali. Są za to ładnie wykonanie, balladowe numery o smutnym wydźwięku, które jednych znudzą, a dla innych będą perfekcyjnym soundtrackiem do jesiennych wieczorów spędzonych pod kocem. I szczerze powiem, że “Serpentine Prison” budzi we mnie więcej emocji aniżeli ostatnie piosenki The National.

18. NORAH JONES PICK ME UP OFF THE FLOOR

“Pick Me Up off the Floor” ciężko określić mianem albumu, który dokonałby w dyskografii Norah Jones rewolucji. Jest to raczej jej kolejna płyta, która wybiera się na spacer po jazzowych rejonach, czasem wstępując na ścieżkę country, momentami folku, innym razem szlachetnego popu. Przy każdym kroku pamiętając, by był on jak najbardziej szczery i naturalny. Autentyczność od prawie dwóch dekad jest ogromnym, niepodważalnym atutem Jones. Jej się po prostu ufa, dzięki czemu na każdej kolejnej płycie jest w stanie skutecznie oczarować słuchacza.

#29 w 2019 – Begin Again
#11 w 2016 – Day Breaks

17. HAYLEY WILLIAMS PETALS FOR ARMOR

Nigdy nie należałam do fanów Paramore, choć wiele kompozycji naprawdę cenię. Obcując z “Petals for Armor” – solowym debiutem-niespodzianką liderki formacji – odnosiłam jednak wrażenie, że dopiero teraz poznajemy prawdziwą Hayley Williams. Tak jakby zespół był tylko projektem lub przedstawieniem, które trwa od lat. Jej debiutancka płyta jest spokojniejsza i cichsza od tego, co proponowali Paramore. Zmianę dostrzec również można patrząc na samą Williams. Zazwyczaj kolorowe włosy zamieniła na delikatny blond, który złagodził jej wizerunek. Na “Petals for Armor” chłopczyca stałą się kobietą. Uczyniła to w towarzystwie po prostu dobrych kompozycji, do których naprawdę chce się wracać.

16. LIANNE LA HAVAS LIANNE LA HAVAS

To jest wydawnictwo o kręgu życia, przekonuje nas Lianne. Jednak zamiast biologii, na myśli ma życie uczuciowe. Jej imienna płyta przybiera formę osobliwego koncepcyjnego albumu – La Havas śpiewa ostanie zakochania i ekscytacji nim wywołanej, by po chwili przejść do cięższych tematów kręcących się wokół problemów w związku, które ostatecznie prowadzą do rozstania. Historia bazująca na jej życiu ma jednak happy end. Może i drogi jej oraz pewnego mężczyzny się rozchodzą, lecz Lianne uczy się, jak być szczęśliwą, niezależną singielką. A robi to ponownie w bardziej neo soulowo-folkowym stylu, który przyniósł jej sławę po premierze “Is Your Love Big Enough?”. Na swoim ubiegłorocznym wydawnictwie artystka otwiera przed nami bramy swojego serca. Tak szczera a zarazem uniwersalna jeszcze nie była.

#14 w 2015 – Blood

15. Klô Pelgag Notre-Dame-des-Sept-Douleurs

Nie przypominam sobie innej francuskojęzycznej płyty, która sprawiłaby, że zapałałabym tak ogromną chęcią rozumienia tego języka. Tymczasem opierać się muszę jednie na tym, co Klô Pelgag chce mi przekazać swoim wykonaniem. Z jej śpiewu (zróżnicowanego, ale jednak bardzo przystępnego) wnioskować jedynie mogę, iż wokalistka znajduje się na życiowych zakrętach. Sporo w niej smutku, chęci podzielania się swymi refleksjami, nieprzesadnie pozytywnych emocji. Krótko mówiąc po dołożeniu do tego ponurych, french-baroque-popowych melodii otrzymujemy album pełen jesiennej nostalgii. Mnie, oprócz jego atmosfery, zachwyca coś jeszcze – ponadczasowość. “Notre-Dame-des-Sept-Douleurs” nie brzmi jak płyta nagrana w 2020 roku.

14. SOKO FEEL FEELINGS

Urodzona we Francji wokalistka (co ciekawe, jej ojciec pochodzi z Polski) pięć lat potrzebowała, by przygotować następcę krążka “My Dreams Dictate My Reality”. Do swojego zespołu zwerbowała Patricka Wimberly’ego, który ma na koncie współpracę m.in. z Solange i Beyoncé. Od pierwszych chwil słychać, że Soko dojrzała i przypiłowała pazurki. Jest teraz kobietą, której przyszło zmagać się z wieloma przeciwnościami losu. Porzuca na “Feel Feelings” post punkowe zapędy i postanawia pobujać w ciemnych, dream popowych obłokach. Przez cały album jest niezwykle kobieca i urocza, choć sporo w niej także melancholii. Można trochę narzekać, że kompozycje łatwo zlewają się w jedną, długą piosenkę, ale mi ten pastelowy świat i spokój bijący z “Feel Feelings” bardzo odpowiada.

13. BLUSZCZ KRESZ

Jarek i Romek Zagrodni, bracia nagrywający pod szyldem Bluszcz, są autorami płyty, która nie schodziła z mojego radaru przez dłuższy czas. Na “Kresz” (trzeci krążek w ich karierze) trafiłam w ostatnim kwartale minionego roku. I naprawdę wystarczyły minuty, bym zapomniała o zimnej, szarej jesieni i przeniosła się nad Bałtyk w samym szczycie wakacyjnego sezonu – dorzucając do tego podróż w czasie do lat 80. Taki jest właśnie album “Kresz”. Nostalgiczny, ale przebojowy. Łączący współczesne brzmienia z ejtisowym synthpopem. Dorzućmy do tego teksty pełne odniesień do polskiej kultury sprzed przeszło trzech dekad, a otrzymujemy kolorowy, choć niekoniecznie wesoły materiał skrojony pod densingi. Pokolenie całe nastawione na nostalgię to pokocha.

12. JEHNNY BETH TO LOVE IS TO LIVE

Nic na razie nie wiadomo o potencjalnym powrocie żeńskiej post punkowej formacji Savages. Pustkę po braku ich nowej muzyki wypełniła Jehnny Beth – liderka grupy. Solowy debiut określa mianem swojego blackstar, ale mam nadzieję, że artystka tak naprawdę nie myśli o “To Love Is to Live” jako o albumie, którym miałaby się z nami żegnać. Zasłuchując się w tej płycie w mojej głowie pojawiają się myśli, że artystka jeszcze wiele może nam zaoferować. Zarówno pod względem tekstowym (lubię jej pióro – jej piosenki nie są wymuskane, ubarwiane czy łagodne; sporo w nich za to brudu i brutalnej szczerości), jak i wokalnym czy aranżacyjnym.

11. WOODKID S16

Długo czekałam na nowy studyjny album francuskiego reżysera Woodkida. On sam mi udowodnił, iż wydaje nową muzykę tylko wtedy, gdy ma na nią i towarzyszącą jej otoczkę konkretny pomysł. Kompozycje z “The Golden Age” wykonane zostały z ogromnym rozmachem, a z ich przemyślanymi, idealnymi aranżacjami kontrastował niepewny, nieperfekcyjny głos Francuza. “S16” przynosi zupełnie inne dźwięki. Tym razem Woodkid zabiera nas do przyszłości, oddając w nasze ręce zbiór utrzymanych w industrialnym tonie utworów. Na jego nowej płycie mniej jest autobiograficznych elementów. To raczej muzyczny film sci fi, którego bohaterem zdaje się być każdy z nas. Mroczna, choć piękna wizja apokalipsy.

10. SEVDALIZA SHABRANG

Mocno poturbowana jest Sevdaliza (pochodząca z Iranu, a zamieszkująca w Europie wokalistka) na okładce swojego albumu “Shabrang”. I taka też jest dusza każdego słuchacza, który zetknął się nie tylko z tym krążkiem, ale i wcześniejszymi pozycjami w dyskografii artystki. Sevdaliza w swoich kompozycjach odsłania się przed nami jak mało która wokalistka. A w tym samym momencie udaje jej się nas intrygować, hipnotyzować i sprawiać wrażenie tajemniczej, mitycznej postaci. Jej nowa płyta trzyma poziom “ISON”, ale jest surowsza i mroczniejsza, choć więcej tu piosenek łatwiej przyswajalnych i wyposażonych w refreny, które potrafią błąkać się po głowie. U Sevdalizy nadal króluje art pop wymieszany z alt r&b i trip hopem, a partneruje im większa gama żywych instrumentów.

#17 w 2017 – ISON

9. WESTERMAN YOUR HERO IS NOT DEAD

“Your Hero Is Not Dead” jest jak balsam na nasze uszy. Takie opinie o debiucie Westermana przewijają się w mediach i komentarzach słuchaczy, a mi nie pozostaje nic innego, jak tylko podpisać się pod tą opinią. Brytyjskiemu wokaliście udało się coś trudnego – jego płyta jest łatwa i przyjemna w odbiorze, ale jednocześnie daleka od banalności. Westerman zdaje się na niej być młodszym, cichszym bratem Panda Bear. Ukryty za misiowym pseudonimem artysta w ubiegłym roku zaprezentował podobnie wciągającą mieszankę elektroniki i folku, album “Buoys”. Pisałam o nim kiedyś, że to idealny soundtrack do spacerów letnią nocą po plaży. W tym roku wyruszamy na samotną przechadzkę także i przy dźwiękach “Your Hero Is Not Dead”.

8. HARMONY BYRNE HEAVY DOORS

Przemierzyła wiele muzycznych i towarzyskich krajobrazów, by osiągnąć szczyt swojego talentu na debiutanckim albumie – tak na Spotify reklamuje się pochodząca z Australii Harmony Byrne. Słodko-gorzko to brzmi, muszę przyznać. Nie sposób się nie zgodzić, iż “Heavy Doors” jest znakomitym debiutem (najlepszym w tym roku, na jaki trafiłam), ale chciałoby się wierzyć, że to dopiero pierwszy krok postawiony przez Harmony, i że każdy kolejny będzie tylko śmielszy. Płytą “Heavy Doors” artystka nie puka nieśmiało do drzwi. Ona je dosłownie wyważa. Jej debiutancki krążek jest dziełem niezwykle przemyślanym i porywającym. Aranżacjom osadzonym w klimatach psychodelicznego rocka, bluesa, alt country z domieszką gospel i folku towarzyszą gorliwe, soulowe wokale Byrne i świetne teksty.

7. KING DUDE FULL VIRGO MOON

Kiedy w 2019 roku Chelsea Wolfe postanowiła nagrać cichszą, niemalże akustyczną płytę “Birth of Violence”, nie sądziłam, że jej kolega po tym neo gotycko-folkowo-gitarowym fachu zdecyduje się kilka miesięcy później na podobny krok. “Full Virgo Moon” jest albumem, który wyprzedził swoje czasy. Nie, aranżacyjnie nie dzieje się tu nic, czego byśmy nie znali – King Dude postawił bowiem na skromniejsze melodie tworzone przez wyciszone gitary czy posępny fortepian. To raczej krążek, który spokojnie może robić za soundtrack 2020 roku. Jest to muzyka kameralna, intymna i surowa. Taka, która niezmiennie kojarzy mi się z izolacją i poczuciem osamotnienia.

#6 w 2018 – Music to Make War To
#36 w 2016 – Sex
#4 w 2015 – Songs of Flesh and Blood

6. TAYLOR SWIFT FOLKLORE

Po inspirowanym r&b, synthpopem i trapem ciężkim krążku “Reputation” pastelowe “Lover” było jak zaczerpnięcie świeżego powietrza. Na “Folklore” Taylor Swift zatapia się za to w szarych, rozmytych barwach. I okazuje się, że w takich jej najbardziej do twarzy. Ubiegłoroczny, niespodziewany krążek jest tą płytą Amerykanki, na której kupuję ją w całości. Brzmi dojrzale, mimo iż wciąż ma w sobie odrobinę tej nastoletniej naiwności. Napisane przez nią historie (głównie kręcące się wokół miłosnych rozterek) w takich aranżacjach (swoją drogą pozornie skromnych, lecz przemyślanych) wypadają mniej banalnie i infantylnie. “Folklore” jest tą indie płytą Taylor, której potrzebowaliśmy, choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.

#53 w 2019 – Lover
#67 w 2017 – Reputation

5. KASIA LINS MOJA WINA

Podobało mi się jej popowo-jazzowe oblicze na “Take My Tears”, kupowałam jej bardziej amerykańską twarz na “Wierszu ostatnim”. Jednak dopiero album “Moja wina” sprawił, że Kasia Lins awansowała na moją ulubioną polską wokalistkę 2020 roku. To nie tylko materiał w całości zaśpiewany po polsku, ale przede wszystkim zbiór piosenek równych, niesamowicie dusznych, momentami teatralnych i (w każdym) przypadku świetnie napisanych, choć to lawirowanie między religijnymi odwołaniami z pewnością nie było łatwe i lekkie. Kasia Lins powróciła do nas z albumem, na którym wszystko jest na swoim miejscu. I skłaniające do refleksji teksty, i różnorodne wokale. A także przemyślane aranżacje, w których sporo jest napięcia i filmowego pierwiastka.

#33 w 2018 – Wiersz ostatni

4. JESSIE WARE WHAT’S YOUR PLEASURE?

Naprawdę lubię poprzednie wydawnictwo Jessie Ware, lecz wracając do niego po latach pojawiają się w mojej głowie myśli, iż nieco było za słodko, trochę za infantylnie. “Glasshouse” wydaje mi się dziś być płytą, którą Brytyjka nagrała przede wszystkim dla siebie, na pamiątkę. Tymczasem “What’s Your Pleasure?”  jest albumem, które porwać może tłumy. To porcja przemyślanego, niebanalnego tanecznego grania o sporej porcji nostalgii. Kompozycje niepozbawione są typowej dla Ware elegancji, ale artystka chętnie pokazuje się z bardziej zmysłowej i nonszalanckiej strony. “What’s Your Pleasure?” to świetny album, którego słuchanie szybko mi się nie znudzi.

#40 w 2017 – Glasshouse
#33 w 2014 – Tough Love

3. FIONA APPLE FETCH THE BOLT CUTTERS

Niesamowite, ile rzeczy zdążyłam zrobić i jak mocno zmienić swoje życie, gdy Fiona Apple przebywała na ośmioletnim urlopie. Ta przerwa między ubiegłorocznym “Fetch the Bolt Cutters” a wydanym w 2012 roku krążkiem “The Idler Wheel…” nie powinna jednak zaskakiwać. Wokalistka lubi pojawiać się, gdy faktycznie ma coś do powiedzenia i zaprezentowania światu. Tym razem celebruje swą wolność i niezależność. Nie jako artystka, bo tym cieszy się od początku kariery, lecz (nie)zwyczajna kobieta. Śpiewa więc o swoich relacjach (tych udanych i tych będących kompletnym niewypałem); o lękach; o psychicznych urazach. “Fetch the Bolt Cutters” – alt/art popowa perełka 2020 roku – nie jest na szczęście płytą, jaka wprowadzić nas może w ponury nastrój. To raczej manifestacja niezwykłej siły. Idealnie współgrają z nią rytmy oparte na grze perkusji oraz różnorodne wokale Apple, która zdaje się wykorzystywać tu swój głos jak dodatkowy instrument.

2. RÓISÍN MURPHY RÓISÍN MACHINE

Lubię jej pierwsze płyty i potrafię docenić “Hairless Toys”. Przy przesłuchiwaniu “Take Her Up to Monto” momentami wysiadałam, lecz dopiero “Róisín Machine” jest tym albumem irlandzkiej wokalistki, o którym mogę powiedzieć, że to jest to. To, na co czekałam. To, co mnie do siebie przyciąga. To, co podoba mi się od pierwszej do ostatniej sekundy. Murphy stworzyła płytę, która w całości, bez zbędnego przeskakiwania między nagraniami, zasługuje na miano idealnego imprezowego soundtracku. Jest przebojowo, a wiele punktów albumu szybko wpada w ucho, lecz jednocześnie całości nie brakuje głębi. Nowa Róisín to maszyna do wprawiania naszych nóg w ruch. Byle za szybko nie zardzewiała.

#19 w 2015 – Hairless Toys

1. EINSTÜRZENDE NEUBAUTEN ALLES IN ALLEM

Wir hatten 1000 Ideen, und alle waren gut – takie słowa padają w jednej z piosenek zawartych na “Alles in Allem”. Czy Einstürzende Neubauten faktycznie mieli aż tyle pomysłów, nie jestem w stanie stwierdzić, ale zdecydowanie uważam, iż na nowy album wybrali te najlepsze. W przeciągu lat muzyka Niemców uległa zmianie – nadal daleko jej do banalności, ale mniej w niej odważnych eksperymentów. Nie jest to jednak wada, gdy do czynienia mamy ze zbiorem tak pięknych nagrań. “Alles in Allem” jest dziełem spójnym, ale formacja nie powiela własnych koncepcji. W każdej kompozycji Bargeld i reszta załogi znaleźli złoty środek między intrygującymi aranżacjami, ponurym klimatem oraz tekstami, w których wiele jest poetyckości, za którą ukrywa się niepewność co do tego, co przyniesie nam najbliższa przyszłość, wspierana wieloma wspomnieniami z równie szarej historii.

* Einstürzende Neubauten są pierwszym zespołem od 2016 roku, który zajął 1. miejsce na liście moich ulubionych płyt 2020 roku. Poprzednio dokonali tego Nick Cave and the Bad Seeds (“Skeleton Tree”). Co ciekawe lider EN, Blixa Bargeld, przez kilka lat działał u boku Cave’a. “Alles in Allem” jest także pierwszym nieanglojęzycznym albumem na #1.

3 Replies to “TOP75: najlepsze albumy 2020 roku (25-1)”

  1. Oj, ale mnie ucieszyłaś “Maszyną ” Roisin na drugim miejscu. “Shabrang” otwierające dziesiątkę – też miło. Nawet przy Kylie się uśmiechnąłem.

    Natomiast z niemieckich klimatów zdecydowanie rządzi u mnie “12” grupy AnnenMayKantereit, o której u siebie pisałem. Trochę za późno ją odkryłem, żeby mi się zmieściła w zestawieniu płytowym, chociaż na piosenkowej plejliście ją umieściłem.

    Pozdrawiam!

  2. Zaskoczył mnie numer 1. Bez konkretnego powodu co prawda, ale spodziewałam się, że wygra właśnie Roisin albo Jesse Ware.
    Miło widzieć tak wysoko Kasię Lins i Bluszcz <3
    Zapraszam na nowy wpis i pozdrawiam 🙂

  3. Mnie najbardziej zaskoczył “Folklore” na 6. i “Fetch the Bolt Cutters” na 3.. Z tym drugim mam podobne odczucia jak “Roisin Machine”, doceniam ich artyzm, ale męczyłam się je słuchając. Nie polubiłam się też z “Kreszem” i “Heaven to the Tortured Mind”, ale spodobało mi się polecane przez Ciebie “Full Virgo Moon”.
    Pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *