#1167 Radiohead “The Bends” (1995)

Może i singiel “Creep” promujący debiutancki album “Pablo Honey” uczynił z brytyjskiego zespołu Radiohead nowe gwiazdy muzyki, ale to właśnie kolejna płyta jest tym dziełem o większym znaczeniu. “The Bends” było bowiem tym pierwszym krokiem, jaki grupa wykonała w stronę mglistych, niejasnych brzmień. Presja na powtórzenie sukcesu poprzedniego krążka była spora (Thom Yorke i spółka dostali ponoć nieco ponad dwa miesiące na nagrania), ale sama płyta brzmi tak, jakby nikt się z niczym nie spieszył.

Z pomocą członkom kapeli przybył John Leckie. Producent miał już na koncie współpracę m.in. z Johnem Lennonem, Pink Floyd czy The Stone Roses, co tylko udowadnia, iż w Radiohead pokładano ogromne nadzieje i traktowano z powagą. Z jego wsparciem Brytyjczycy nagrali album, na którym zderzyły się dwa, zazwyczaj wykluczające się, światy – piosenki na “The Bends” wpadają w ucho i z powodzeniem w połowie lat 90. podbijały stacje radiowe, będąc w tym samym czasie kompozycjami niesztampowymi i wymagającymi większego zaangażowania ze strony słuchacza.

Niesamowity progres słychać już w otwierającym płytę kawałku “Planet Telex”. Kompozycja jest hałaśliwa, ale tym razem na ten bałagan jest pomysł – kosmiczne, elektroniczne odgłosy sprawiają, iż utwór nie zdążył się jeszcze zestarzeć. W britpopowe rejony skierowana zaś została tytułowa piosenka. Sporo w niej niepokorności i młodzieńczej energii, które sprawiają, że równie dobrze trafić by mogła na “Pablo Honey”. W jeszcze inną stronę zmierza “High and Dry”. Tym razem Radiohead zwalniają, wyraźniej słychać akustyczną gitarę, a Thom Yorke pozwala sobie na falset. Jeszcze mocniej hamulec wciśnięty został w “Fake Plastic Trees”. Przyznam, iż kompozycja ta z całego “The Bends” robi na mnie największe wrażenie i najskuteczniej gra na moich emocjach – wykonanie (melancholijne, pełne smutku i apatii wokale Yorke’a) powala na kolana, a każdy wers tego utworu skłania do refleksji. Niesamowite, że po tylu latach przedstawione w “Fake Plastic Trees” problemy nie tracą na aktualności. Wręcz przeciwnie. Do spokojniejszych momentów albumu należą także “(Nice Dream)” (z pewną niespodzianką w końcówce); dream-rockowe, bujające gdzieś w obłokach “Bullet Proof … I Wish I Was” oraz skrywające w sobie jakąś mroczną tajemnicę “Street Spirit (Fade Out)”.

Z drugiej zaś strony mamy kawałki, które przeplatają się z balladami, i które skutecznie rozbudzają. Może i ostrzejsze “Bones” nie jest przeze mnie kupowane w całości, ale już melodyjne “Just” i “My Iron Lung” są gitarowymi popisami przez duże P. W tej drugiej warto zwrócić uwagę na fragment tekstu, w którym Yorke pozwala sobie na sarkazm pod adresem własnej twórczości (This is our new song/Just like the last one/A total waste of time). Na deser zostają nam po prostu przyjemne “Black Star” oraz niezbyt emocjonujące “Sulk”, bez którego ta płyta także by sobie poradziła.

Nie ukrywam, iż debiutanckie “Pablo Honey” jest tym krążkiem Radiohead, do którego nie pałam jakąś wielką sympatią. Uwielbiam przygnębiające “Creep” (niesamowite, jak ten osobisty utwór okazał się pasować do wielu osób i ich problemów), ale reszta nagrań celująca w garażowo-rockowe brzmienia kompletnie mnie nie rusza. Na “The Bends” powoli krystalizuje się styl, do którego w kolejnych latach przyzwyczai nas zespół z Abingdon. A największy komplement, jakim obdarować można drugi album Radiohead, to stwierdzenie, iż całość z wdziękiem opiera się upływającemu czasowi.

Warto: Fake Plastic Trees & Street Spirit (Fade Out)

One Reply to “#1167 Radiohead “The Bends” (1995)”

  1. Piękne to ostatnie zdanie 🙂 Rzadko wracam do pierwszych płyt Radiohead, ale zachęciłaś mnie do tego, żeby je sobie przypomnieć. Najczęściej wałkuję jednak In Rainbows 🙂

Odpowiedz na „YoudeetahAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *