#1188 Nick Cave & Warren Ellis “Carnage” (2021)

Pandemia odcisnęła swoje piętno na każdej jednostce i sprawiła, że dotychczasowe plany trzeba było modyfikować. Zmieniła także sposób pracy muzyków, którzy nagle zostali odcięci od dotychczasowych współpracowników. W przypadku Nicka Cave’a oznaczało to rozłąkę z The Bad Seeds, której efektem jest nie tylko solowe, koncertowe wydawnictwo “Idiot Prayer”, ale i płyta “Carnage”.

Powiedzieć o albumie, który ukazał się przed paroma tygodniami, że jest solowym dziełem Cave’a, to zwykłe niedomówienie. “Carnage” jest ukoronowaniem wspólnej drogi, jaką australijski wokalista przemierza od połowy lat 90. z kompozytorem Warrenem Ellisem. Na koncie ta dwójka ma kilka soundtracków, lecz to “Carnage” tytułuje się mianem ich pełnoprawnego debiutu. Co więcej ciężko wskazać innego członka The Bad Seeds, który miałby większy wpływ na brzmienie formacji niż Warren. Ellis nie tylko po jakimś czasie zaczął brać udział w tworzeniu tekstów, ale i złagodził muzykę kapeli dodając więcej smyczkowych, chamber popowych czy ambientowych elementów.

Osiem utworów. Czterdzieści minut muzyki bez ani jednej fałszywej, nieudanej sekundy. Już pierwsza kompozycja przeszywa mnie na wylot – “Hand of God” rozpoczyna się niewinnie (pianino, delikatne smyczki), ale szybko emocje narastają, pojawiają się elektroniczne wstawki a sam klimat nagrania wędruje w mrocznym kierunku, którego kulminacja następuje po upływie czterech minut. Bardziej jednostajną, choć budowaną przez całą gamę (w tym i bardziej jazgotliwych) instrumentów piosenką jest “Old Time”. Balladowe, sunące leniwie “Carnage” zdaje się być wyciszającym, łamiącym serca (And it’s only love with a little bit of rain/And I hope to see you again) numerem godnym płyty “Skeleton Tree”. W podobnie spokojne tony uderzają brzmiące szlachetnie, traktujące o czasach kwarantanny “Albuquerque”; zaaranżowane na pianino, mające w sobie coś optymistycznego (This morning is amazing and so are you in the morning sun) “Balcony Man”; oraz zwyczajnie piękne “Lavender Fields” i “Shattered Ground” – te dwie kompozycje z kolei przypominają mi o gorzkim, bolesnym albumie “The Boatman’s Call”. Nie sposób nie zwrócić uwagi na jeden z cięższych (aranżacyjnie i tekstowo) utworów na “Carnage” – “White Elephant”. Nagranie łączy w sobie psychodelicznego rocka, elektronikę oraz nośne, chóralne zakończenie.

“Carnage” – mimo swego krwistego tytułu – nie jest powrotem do gorączkowych numerów pokroju “The Mercy Seat” czy “Cabin Fever”. To raczej naturalna kontynuacja tego, co znamy z “Ghosteen” czy “Skeleton Tree”. Może tylko mniej zdecydowana jeśli chodzi o same nastroje, w jakich pozostajemy po wysłuchaniu kompozycji. Nick Cave nadal czerpie ze swojego życia i smutnych przeżyć (żałoba po tragicznej śmierci dziecka), ale mniej tu przygnębienia niż na ostatnich albumach. Twórczość wokalisty i towarzyszącego mu Warrena Ellisa ciągle potrafi poturbować (i właśnie tu upatrywałabym tytułowej rzezi), ale koniec końców wychodzimy ze spotkania z nią w lepszej formie niż poprzednio. Piękna, dojrzała, artystyczna płyta dwójki świadomych muzyków, którzy ciągle podnoszą sobie poprzeczkę. I którzy od lat są gwarancją muzyki wysokiej klasy.

Warto: Hand of God & Balcony Man & Carnage

One Reply to “#1188 Nick Cave & Warren Ellis “Carnage” (2021)”

  1. Nie słuchałem jeszcze w całości, ale ogólnie nie jest to łatwa płyta. Coś mnie jednak do niej ciągnie. Najbardziej podoba mi się muzyka w “Old Time” i “White Elephant”, ale to pewnie ze względu na moją słabość do trip hopu 🙂

Odpowiedz na „BartekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *