RECENZJA: Santigold “Santogold” (2008) (#1220)

Chciałam odejść od wyobrażeń, iż czarna kobieta może śpiewać jedynie r&b – z takim celem na muzyczną scenę wkroczyła Santi White, która początkowo występowała jako Santogold, by chwilę po wydaniu debiutanckiej płyty przemianować się na Santigold. To postanowienie w pochodzącej z Filadelfii artystce tkwiło na tyle mocno, że jej pierwszy album jest szaloną mieszanką dźwięków, które nie miałyby szansy na przyjęcie się w rozgłośniach radiowych nastawionych na czarne brzmienia.

Santi White w muzyce nie pojawiła się znikąd. Ukończyła odpowiednie studia, lecz nie od razu podjęła decyzję o zostaniu wokalistką. Przez lata pracowała jako łowca talentów dla jednej z wytwórni, a na początku XX wieku wyprodukowała album zapomnianej już Res (“How I Do”; polecam!). Odbyła także staż w jednym z punk rockowych zespołów, co odcisnęło swoje piętno na jej solowych nagraniach. Santigold polubiła bowiem hałas i chaos, co sprawiło, że wpadła w wir porównań do innej artystki.

Santigold chętnie wykorzystała swoje doświadczenie w roli producentki podczas tworzenia debiutanckiego krążka, choć pozwoliła sobie pomóc. Postawiła na Diplo, Johna Hilla i Switcha, których połączyła postać M.I.A. To właśnie twórczość tej szalonej raperki ze Sri Lanki przychodzi na myśl podczas obcowania z “Santogold”, nawet jeśli Amerykanka nie rapuje lecz śpiewa – na tym polu momentami przypomina Gwen Stefani.

“Santogold” wita nas indie popowo-rockowym “L.E.S Artistes”, które jest piosenką dziwnie ociężałą. Dużo bardziej Santi podoba mi się w gniewnym, punkowym “You’ll Find a Way”. Podobnie rozszalałą ostrzejszą kompozycją jest także flirtujące ze ska “Say Aha”. Inne oblicza rockowej muzyki White odkrywa przed nami w alternatywnym “I’m a Lady” (w żadnym z innych utworów jej głos  nie brzmi równie przyjemnie i przystępnie); singlowym przeboju “Lights Out”, które jest dla mnie połączeniem klimatu letnich festiwali z… indie-new wave’ową kołysanką; oraz elektro-gotyckim, teatralnym “My Superman” cytującym Siouxsie and the Banshees. Kawałek ten, obok piosenek “Anne” i “Unstoppable”, należy do mojej santigoldowej czołówki. Te dwie kompozycje świetnie podkreślają wszechstronność Amerykanki. Pierwsza z nich jest spokojniejsza, ale za tym spokojem kroczy pewien niepokój i psychodeliczny nastrój. “Unstoppable” atakuje zaś dubowo-reggae’ową feerią barw. Echa twórczości M.I.A. najlepiej słyszeć w elektronicznym, lekko hip hopowym “Creator”; egzotycznym, wzbogaconym dęciakami “Shove It” oraz kosmicznym, choć monotonnym “Starstruck”.

“Santogold” jest albumem, o którym moje zdanie często ulega zmianie. Raz nie mogę wytrzymać i daję sobie spokój po trzeciej kompozycji. Innym razem mam ochotę ochrzcić Santi White mianem jednej z najbardziej cool debiutantek ostatnich kilkunastu lat. Lubię myśleć, że sama artystka świadoma była, że jej twórczość budzić może skrajne emocje. Stąd grafika zdobiąca ten projekt – Santigold wymiotuje, ale brokatem. Nie będę jej płyty ani rekomendować, ani do niej zniechęcać. Polecam raczej każdemu zainteresowanemu wyrobić własną opinię.

Warto: My Superman & Unstoppable & Anne

2 Replies to “RECENZJA: Santigold “Santogold” (2008) (#1220)”

  1. Hmm, nie wiem, czy kiedyś sięgnę po tę płytę. Piosenki, które umieściłaś nie przekonały mnie jakoś szczególnie.
    Zapraszam na nowy wpis i pozdrawiam 😉

  2. Ten pseudonim gdzieś mi się obił o uszy i chyba już wiem dlaczego – bo zaintrygowała mnie okładka “99c”. 😉 Okładka “Santogold” też jest ciekawa, a “L.E.S Artistes” mi się spodobało, więc chyba zapoznam się z artystką w najbliższym czasie.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „KarolinaAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *