RECENZJA: Florence + The Machine “Dance Fever” (2022) (#1304)

Taneczna disco gorączka ogarnęła nas przed dwoma laty, gdy w wyniku niespodziewanych zdarzeń parkiety dyskotek i klubów świeciły pustkami. Zamknięta w czterech ścianach Florence Welch zatęskniła za tłumem, gwarem i zamieszaniem. I zaczęła rozmyślać, jak to będzie, gdy wszyscy razem znów spotkamy się pod sceną. By poderwać publikę do zabawy potrzebna jej jednak była płyta pełna przebojowych, zrywających ją z miejsc kompozycji. Tak narodziło się “Dance Fever”.

Dekadę już czekam na album Florence i jej muzycznej Maszyny, który mocno by mnie do siebie przyciągał i nie chciał wypuścić ze swoich dźwiękowych ramion. Z “How Big, How Blue, How Beautiful” zabierałam dla siebie raptem kilka nagrań, zaś wydane cztery lata temu “High As Hope” smuciło swą bladością i usypiało. Pastelowa, dziewczęca wersja Welch kompletnie nie przypadła mi do gustu, stąd moja radość na wieść, iż zespół zatęsknił za gitarami. Tegoroczne wydawnictwo “Dance Fever” w brytyjską formację znów tchnęło życie.

Niech jednak nie zmyli was tytuł płyty. Florence + The Machine pokusili się o nagranie tylko jednej kompozycji faktycznie posiadającej ten taneczny, radiowy potencjał. Wyprodukowane przez członka Glass Animals “My Love” to przepisanie na maszynowy język disco. Pozostałe utwory są zaś mieszaniną indie popowo-barokowych, monumentalnych aranżacji ze spokojniejszym folkiem. W pierwszej z kategorii prym wiedzie epicka “Cassandra” o niepozornym, akustycznym wstępie, oraz industrialny “Daffodil”. Świetnie wybrzmiewają także takie piosenki jak posiadające klaskany rytm i charakteryzujące się pewną nerwowością “Choreomania” czy inspirowane latami 70., gitarowe “Dream Girl Evil” z melorecytacją przypominającą tę z “Call Me Cruella”. Zbrodnią jest krótki okres trwania mrocznego, średniowiecznego “Prayer Factory” – ta miniaturka ma ogromny potencjał. Mniej podoba mi się za to synth-rockowe “Free”, które jednak powinno zrobić furorę na koncertach. W porównaniu do wielu innych numerów wchodzących w skład “Dance Fever” nieco blado zaczął też wypadać singiel “King”, choć jego tekst należy do moich ulubionych, jakie wyszły spod pióra Welch. Małymi kroczkami dochodzę za to do polubienia się z westernowym “Heaven Is Here”.

Lepiej niż poprzednio wypadają spokojne kompozycje, które mają sporo folkowego uroku, i chociaż postawiono na minimalizm, całkiem nieźle radzą sobie w towarzystwie bardziej energicznych punktów albumu. Mamy tu chociażby kościelne, zahaczające o soul, niemalże mistyczne “Back to Town”; amerykańskie “Girls Against God”; akustyczne “The Bomb” czy w końcu moje ulubione “Morning Elvis” o gospelowym zacięciu.

Wskazywanie “Dance Fever” chwilę po jego premierze jako najlepszej płyty w dyskografii Florence + The Machine zakrawa może na szaleństwo, ale jeszcze żadnego z ich albumów nie słuchałam z takimi wypiekami na twarzy. To krążek, w który włożono masę pracy, choć całość jest cudownie niewymuszona, szczera i wolna od jakichkolwiek kalkulacji. Uwielbiam zmienność Welch na tym wydawnictwie oraz idealnie zachowaną równowagę między szybszymi i balladowymi nagraniami. “Dance Fever” towarzyszy mi od kilku dni i wciąż nie mam go dość.

Warto: Cassandra & Daffodil & Prayer Factory

____________

LungsCeremonials How Big, How Blue, How BeautifulHigh As Hope

One Reply to “RECENZJA: Florence + The Machine “Dance Fever” (2022) (#1304)”

  1. Zgodzę się z tym co napisałaś o “Prayer Factory” i tym, że “King” wypada gorzej przy pozostałych utworach, bardzo mi się podobał, ale odkąd usłyszałam resztę utworów, trochę poszedł w odstawkę. 😀
    Pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *