RECENZJA: Emeli Sandé “Let’s Say for Instance” (2022) (#1310)

Dziesięć lat temu nie było mocnych na Emeli Sandé. Posiadająca brytyjsko-zambijskie korzenie wokalistka była jedną z największych sensacji 2012 roku, a wylansowane przez nią przeboje “Next to Me” czy “My Kind of Love” docierały do nas zewsząd. Hitem okazała się także płyta “Our Version of Events”, którą w samej tylko Wielkiej Brytanii zakupiło przeszło dwa miliony słuchaczy. Dziś sława Emeli przeminęła, ale ona nie ma ochoty na odcinanie kuponów od dawnych sukcesów.

Spora zmiana zaszła na poziomie samej wizualnej prezentacji. Na okładce wydanego w 2019 roku albumu “Real Life” Sandé zdawała się być mocno czymś zatroskana, a nad całością, mimo nadmiaru ciepłego pomarańczu, unosił się raczej smutny nastrój. Jedno trzeba dodać – tak naturalnie Brytyjka jeszcze nie wyglądała, co pasowało do porcji popowo-gospelowych, skromnych kompozycji. Całość była jednak męcząca i mało zajmująca. W przeciwną stronę podąża krążek “Let’s Say for Instance”, który zdobi energetyczna, świecąca feerią barw grafika. Także i same piosenki pokazują, iż wokalistka ma ochotę na zabawę.

Jeśli pierwsza piosenka bierze na siebie ciężar zachęcenia słuchacza do pozostania przy danym albumie, “Family” z tego zadania wywiązuje się niezbyt dobrze. Elektro-popowy numer gubią zmiany tempa i koszmarne obróbki bądź co bądź ładnego głosu Emeli. Zbyt dużo kombinowano i przy kolejnym utworze. “Look What You’ve Done” brzmi, jakby ktoś za wszelką cenę z piano-smyczkowej ballady chciał zrobić banger. Dopiero trzecia piosenka przypadła mi do gustu – elektroniczne “Oxygen” jest kompozycją klaustrofobiczną, acz świeżą. Do grona nagrań, które również przypadły mi do gustu, należą także rhythm’and’bluesowe, zmysłowe “My Pleasure”, które na jednej z płyt wydanych na początku XXI wieku chciałaby pewnie mieć Janet; zahaczające o gospelowe klimaty “There Isn’t Much” z równą perkusją; disco-funkowe “Look in Your Eyes” czy w końcu melancholijna power ballada “World Go Round” o filmowych smyczkach.

Jakie tajemnice skrywają pozostałe kawałki? Zostało ich jeszcze trochę, gdyż Sandé pokusiła się o stworzenie krążka zawierającego aż szesnastu utworów, więc naprawdę jest w czym wybierać. Mamy tu bowiem jeszcze parę żywszych numerów (“Ready to Love”, akustyczne “Wait for Me” w stylu Eda Sheerana czy dziwaczną hybrydę gospel i dance “Brighter Days”). Pojawiają się i spokojniejsze kompozycje, które nie odbiegają od tego, do czego przyzwyczaiła nas przed latami artystka (popowo-soulowe pewniaki pokroju “Another One” czy eksperymentalnego “Yes You Can”).

Pierwsza płyta wydana przez małą, niezależną wytwórnię i zarazem pierwsza, którą Emeli Sandé z powodu światowej pandemii musiała tworzyć licząc przede wszystkim na siebie. “Let’s Say for Instance” jest odejściem od popowo-soulowych klimatów, które lata temu królowały na albumach Brytyjki, w stronę popu, który jest przystępniejszy, choć wcale nie tak bardzo radiowy. Nowa odsłona artystki nie jest tak nużąca, jak jej krążek sprzed trzech lat, choć jednocześnie jej premierowe kompozycje nie wywołują tylu emocji, co utwory w skład “Our Version of Events” czy “Long Live the Angels”. Przeciętny powrót, choć lekka ciekawość co do dalszych kroków Emeli się pojawia.

Warto: Oxygen & Look in Your Eyes

_________

Our Version of Events ♥ Long Live the AngelsReal Life

One Reply to “RECENZJA: Emeli Sandé “Let’s Say for Instance” (2022) (#1310)”

  1. Trochę wstyd przyznać, ale wymazałam Emeli Sandé z pamięci, może dlatego, że nigdy nie pałałam sympatią do “Next to Me” (tego drugiego singla w ogóle nie kojarzę). Poczułam się staro na myśl, że to już jej czwarty album, wątpię, bym wkrótce po niego sięgnęła.
    U mnie nowy wpis, zapraszam i pozdrawiam. 🙂

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *