RECENZJA: Demi Lovato “Holy Fvck” (2022) (#1331)

Jej ubiegłoroczny, pełen osobistych wyznań album “Dancing with the Devil… the Art of Starting Over” określam mianem wydawnictwa, które pozwala nam zrozumieć, przez co przechodziła Demi Lovato przez ostatnie lata. Najnowszy krążek ten porządek burzy i niczym tornado przechodzi przez całą dyskografię Amerykanki, w pył ścierając jej popowe oblicze.

Zainteresowanie emo i pop punkiem rodem z pierwszych lat nowego tysiąclecia kilka miesięcy temu powróciło niczym bumerang. O swoich korzeniach przypomniała sobie Avril Lavigne. Płytę w takim tylu zaserwowała Willow, a co nieco z takiej stylistyki zabrała dla siebie Olivia Rodrigo. Lovato w świecie gitarowego grania nie jest jednak świeżakiem. Pamięta ktoś bowiem jej debiutancki album “Don’t Forget” pełen power popowo-pop rockowych, nastoletnich kawałków? Demi występowała wówczas jako kontrpropozycja do muzyki serwowanej przez koleżanki ze stajni Disney’a pokroju Seleny Gomez i Miley Cyrus. Dziś ponownie rozpala w sobie ten rockowy ogień.

Iskierką była płyta formacji Dead Sara, “Ain’t It Tragic”, której lektura sprawiła, że Lovato zapragnęła dostarczać swoją twórczością i późniejszymi koncertami podobnych wrażeń. Kapela pojawia się na “Holy Fvck” w charakterze gościa w hard rockowym, solidnym “Help Me”. Oprócz nich na płycie słyszymy Royal & the Serpent (łączące emo rocka z hyper popem “Eat Me”) oraz Yungbluda (mające potencjał “Freak”). Solowe popisy Demi to taki misz-masz agresywnych, głośnych numerów z kilkoma spokojniejszymi, choć nie przybierającymi formy klasycznych ballad punkcikami. Warto zerknąć na emocjonalne, świetnie zaśpiewane “Happy Ending”. Ciekawe momenty (stadionowe, coldplay’owe chórki) posiada “Come Together”. Prawdziwe ukojenie przychodzi wraz z zamykającym album “4 Ever 4 Me” – soft rockowym nagraniem. Pomiędzy zawieszone jest traktujące o dwoistości ludzkiej natury “Feed” – zaaranżowany na pianino wstęp ustępuje miejsca rockowemu instrumentarium. Z pozostałych kawałków do gustu przypadła mi cięższa piosenka tytułowa. Lubię też momenty, gdy Demi podbiera co nieco z industrialnego rocka (“Heaven”, “Bones”). Mniej przekonują mnie za to pop punkowe hymny pokroju “Substance”, “Dead Friends”, “City of Angels”. Jednak nawet one wypadają lepiej od radiowego power popu “29”.

Za każdym razem, gdy jestem światkiem takiej dźwiękowej wolty, zastanawiam się, kto ma być odbiorcą nowego brzmienia danego wykonawcy. Z jednej strony nie wyobrażam sobie, by fani takich przebojów “Sorry Not Sorry” czy “Cool for the Summer” nagle rzucili się do machania głowami w rytm jej nowych kawałków. Z drugiej zaś osoby zasłuchane w ciężkich, gitarowych riffach będą nieufnie patrzeć na nowego (i to kobiecego) gracza na tej scenie. “Holy Fvck” nie jest tą muzyką rockową, jaka gości u mnie najczęściej w głośnikach, ale nie sposób nie docenić pieczołowitości, z jaką artystka przygotowała swój nowy krążek. Brzmi autentycznie w swoim rozwścieczonym, wzburzonym obliczu – a ta prawda w muzyce też jest szalenie ważna.

Warto: Help Me & Feed

___________

Here We Go AgainUnbrokenDemiConfidentTell Me You Love MeDancing with the Devil… the Art of Starting Over

One Reply to “RECENZJA: Demi Lovato “Holy Fvck” (2022) (#1331)”

  1. To nie jest dobra płyta, a Demi Lovato od lat nie potrafi znaleźć na siebie pomysłu, dlatego “Holy Fvck” to dla mnie po prostu kolejny nowy wizerunek do kolekcji w jej karierze. Prawda w tym przypadku to sprawa dosyć relatywna, oczywiście można wierzyć albo nie, jednak ja tego wizerunku nie kupuję. Ale podyskutować zawsze można 🙂

Odpowiedz na „BartekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *