RECENZJA: Marcus Mumford “Self-Titled” (2022) (#1339)

Oficjalnego oświadczenia nie otrzymaliśmy, lecz wiele wskazuje na to, że przerwa w działalności brytyjskiej folk rockowej formacji Mumford & Sons się przedłuży. Tu nawet nie chodziło o niesprawiedliwą krytykę pod adresem jednego z muzyków, Winstona Marshalla, która spowodowała jego odejście z zespołu, co fakt, że Mumfordów mało komu chciało już się słuchać. A czy będzie nam się chciało słuchać Marcusa, który od początku był ojcem całego projektu?

Ciężko pisać o Mumfordzie nie mając w pamięci wydawnictw, jakie ten majstrował ze swoją macierzystą formacją. Dwa pierwsze – “Sigh No More” i “Babel” – niezmiennie cenię i sądzę, że ich wkład w renesans folkowych brzmień jest nie do przecenienia. Coś zaczęło sypać się, gdy zespół zapragnął poeksperymentować. Ich wycieczki w stronę rocka muśniętego to elektroniką, to popem (krążki “Wilder Mind”, “Delta”) wypadały jednak dość zwyczajnie i blado przy swoich starszych braciach. Solowy Marcus miał na siebie jeszcze inny pomysł.

Niby chciał Mumford pograć sam ze sobą i dla siebie, lecz przyzwyczajenie do dzielenia z kimś piosenek było silniejsze. W jednym miejscu zebrał kilka wokalistek, dla których folkowe brzmienia nie stanowią zagadki. Jednocześnie jednak powiedzieć nie można, by zaproszonym paniom Marcus dał się zepchnąć na drugi plan. Podoba mi się budowane przez takie instrumenty jak elektryczne i basowe gitary “Dangerous Game”, w którym dziewczęcy wokal Clairo lekko rozjaśnia mrok tej kompozycji. Bez harmonijnych wstawek Moniki Martin “Go in Light” byłoby utworem do zapomnienia. Zmarnowany został potencjał indie folkowego “Stonecatcher”, w którym Phoebe Bridgers jest całkowicie niewidoczna. Perełką jest jednak zamykające całość “How” (feat. Brandi Carlile) utrzymane w klimacie alternatywnego country, o sporym ładunku emocjonalnym i iście oczyszczającej atmosferze (But I’ll forgive you now/Release you from all of the blame).

Z solowych nagrań Mumforda największe wrażenie robi “Cannibal” odkrywające przed światem traumę, z jaką od dziecka zmaga się artysta. To nie tylko poruszająca warstwa liryczna, ale i dźwiękowa niespodzianka, gdy akustyczne, plumkające melodie przeistaczają się w syntezatorowe granie o stadionowym wydźwięku. Żywszymi utworami są także szorstkie “Grace”; sympatyczne, brzmiące nowocześnie “Better Angels” oraz “Better Off High”, którego zmiany tempa bardziej jednak męczą aniżeli stanowią o nieszablonowym myśleniu muzyka, choć ta trąbka pojawiająca się w końcówce naprawdę może się podobać. Zostają nam także dwie spokojniejsze, pełne delikatności piosenki – radiowe “Prior Warning” i akustyczne “Only Child”.

Albumem “Self-Titled” Marcus Mumford wraca do folkowego grania, choć nie są to koncepcje, które tak mocno przyciągały mnie do “Sigh No More” czy “Babel”. Nie ma tej specjalnej otoczki, a całość nabrała świeższego charakteru. Czasem chłodniejszego, innym razem bardziej urokliwego. Warto na pewno docenić Marcusa za śmiałe odsłonienie przed słuchaczami historii ze swojego życia, o których dotąd nie było mu na rękę śpiewać. “Self-Titled” na pewno nie jest płytą roku, bo i same utwory potrafią się ze sobą zlewać i uciekają z pamięci, lecz miło słyszeć Mumforda ponownie na mniej efekciarskim gruncie.

Warto: How & Cannibal

________________

Sign No More ♦ Wilder Mind

One Reply to “RECENZJA: Marcus Mumford “Self-Titled” (2022) (#1339)”

  1. Nigdy nie byłem wielkim fanem muzyki folkowej i ta płyta tego nie zmieni, ale ma przyjemny klimat i chyba “Go In Light” podoba mi się najbardziej.

    Pozdrawiam i zapraszam na nowy wpis 🙂

Odpowiedz na „BartekAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *