RECENZJA: M.I.A. “MATA” (2022) (#1350)

Gdy wydawała swoją poprzednią płytę, mówiła, iż stawia w tym miejscu kropkę i nie planuje kolejnych krążków. Mathangi Arulpragasam nie potrafi jednak wytrzymać bez muzyki. Zrobiła sobie tylko dłuższą przerwę od nagrywania płyt, przejrzała szuflady i poudzielała się w cudzych utworach. Zdobyła nawet swój pierwszy numer jeden na amerykańskiej liście przebojów występując u boku Travisa Scotta. Z własną twórczością ponownie nie ma szans na dotarcie do każdego.

O wielką popularność M.I.A. nigdy nie zabiegała, choć ma na koncie epizody, gdy trafiała na usta tłumów. Czy to po premierze “Paper Planes”, czy pokazaniu środkowego palca podczas występu z Madonną w ramach Super Bowl Halftime Show, czy krwawym klipie do “Born Free”. Dochodziła do tego tematyka piosenek mocno zabarwiona treściami i manifestami politycznymi. W jednym z nagrań zawartych na “Mata” padają słowa I’m not a politician and not UN. Nie mamy tu wielkich kontrowersji, choć artystka chętnie dzieli się swoimi przemyśleniami dotyczącymi świata miksując je z autobiograficznymi wątkami.

Jeśli pamiętne “Born Free” miałoby mieć siostrę, byłoby nią “F.I.A.S.O.M.” (freedom is a state of mind) – w obu swoich odsłonach. Kompozycja jest odpowiednio hałaśliwa i ciężka, a wykrzyczane momenty błąkają się po głowie długi czas. Dwoma innymi perełkami są nagrania “Zoo Girl” i “Time Traveller”. Pierwsza z piosenek zabiera nas na wycieczkę po dusznej dżungli będąc utworem prowadzonym wygrywanym przez bębny rytmem. Ciemne “Time Traveller” przenosi nas na ulice wielkiego miasta strzelając co chwilę elektronicznymi bitami. Do imprezowych numerów należą miksujące house z reggaetonem “Beep” oraz wpadające w ucho “Popular” o przebojowości zbliżonej do “Bad Girls” – tak brzmiałby zaś reggaeton made in Bollywood. Intryguje zamykające płytę “MATA”, które jest jedną z najmniej szalonych piosenek M.I.A., a które inspiracje czerpie z gospel i muzyki akustycznej. Nieźle słucha się i skocznego, rytmicznego “Mata Life” oraz klaskanego, plemiennego “100% Sustainable”, w którym podkład muzyczny ograniczony został do minimum, a za specyficzny klimat utworu odpowiadają chórki. Nie obyło się jednak bez kompozycji, które zdarza mi się pomijać. Miksujące r&b z hip hopem “The One” i “K.T.P. (Keep the Peace)” brzmią nieciekawie i pospolicie, zaś metaliczne “Puththi” razi mnie nałożonym na wokal M.I.A. autotunem. Lubię tę przesadę w jej wykonaniu, ale czasem warto wiedzieć, gdzie się zatrzymać w tym szaleństwie.

Jeśli dobrze liczę, od mojej fascynacji twórczością M.I.A. minęła już dobra dekada. Chłonęłam wówczas jak gąbka to, co raperka serwowała nam pod szyldami “Arular”, “Kala” i “Maya”. Było to coś świeżego, nieszablonowego, odważnego. Odwaga w wyrażaniu siebie poprzez dźwiękowy kalejdoskop nie opuściła artystki do dzisiaj, choć w jej ostatnich dziełach nie ma już tego polotu i dynamizmu. Przy nagraniach z jej pierwszych płyt aż chciało się zmieniać świat. Przy “MATA” brakuje tego rewolucyjnego pierwiastka. Jest dość zwyczajnie i konwencjonalnie.

Warto: Zoo Girl & Time Traveller

_____________

Arular Kala Maya Matangi AIM

One Reply to “RECENZJA: M.I.A. “MATA” (2022) (#1350)”

Odpowiedz na „SzafiraAnuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *