#119, 120 Selena Gomez & The Scene “When Sun Goes Down” (2011) & Beyoncé “4” (2011)

Uwielbiam Selenę. Naprawdę. Gdy zauważam, że za dużo płyt w ostatnim czasie otrzymuje ode mnie wysokie noty, ona wydaje nowy album. I wszystko wraca do normy. Selena bardzo się rozpędziła. Trzy lata – trzy płyty. A gdzie czas na odpoczynek, na poszukiwanie inspiracji, pomysłów? Ona się o to martwić nie musi. Ma ludzi, którzy wiedzą co robić. Ponownie wsparli ją panowie z Rock Mafia, którzy często współpracowali z innymi gwiazdami Disney Channel. Mnie szczególnie zaciekawiły dwie piosenki – jednak autorstwa Katy Perry, druga by Britney Spears. Nie trzeba być geniuszem by zgadnąć, którą z piosenek Selena dostała od Katy. “That’s More Like It” z powodzeniem mógłby znaleźć się na “Teenage Dream”. Natomiast piosenka od Britney – “Whiplash” – trafiła moim zdaniem w ręce Gomez przypadkiem. Te elektryczne brzmienie nie pasowało do techno na “Femme Fatale” a coś z piosenką trzeba było zrobić. Na szczęście Selena się wybroniła. Początek płyty nie zapowiadał katastrofy, jaka nastąpi nieco później. Spodobało mi się “Love You Like a Love Song”. Przekonałam się nawet do tego “pipipipi”. Nie spodziewałam się, że piosenka o tak bezsensownym tytule jak “Bang Bang Bang” może być dobra. A jednak. Utwór bardzo ciekawy, fajny, chyba nawet najlepszy. Przekonałam się nawet do “Who Says”. Szczególnie tekst przypadł mi do gustu. Selena śpiewa m.in. I’m no beauty queen I’m just beautiful me (PL: Nie jestem królową piękności Jestem po prostu piękną sobą). Piosenek z serii “uwierz w siebie” jest sporo (“Beautiful” Christina Aguilera, “Fuckin’ Perfect” P!nk), ale lepsze takie niż milionowa o straconej miłości. Ostatnia dobrą piosenką jest “We Own the Night”, w której Seleną wspomogła Pixie Lott. A dalej? “Hit the Light” to zwykła elektryczna ‘rąbanka’, “When the Sun Goes Down” jest przeciętne, “Outlaw” i “Middle of Nowhere” nawet się nie zauważa. Na płycie brakuje spokojnych utworów, których nie zabrakło na “A Year Without Rain”. Selena nastawiła się na dobrą zabawę. Ale czy można dobrze bawić się przy tych piosenkach? Mam ku temu wątpliwości.
         

Po kiepskim i nudnym “I Am…Sasha Fierce” z radością przyjęłabym nawet techno w jej wykonaniu. Byle tylko nie serwowała takich kiepskich ballad jak “Satellites” czy “Smash Into You”. Na szczęście Beyonce wzięła się w garść, skompletowała silną obstawę (m.in. pomagał jej Tricky Stewart i Ryan Tedder) i ‘odcięła pępowinę’. Nie tyle odsunęła tatę od przygotowywania krążka, ale też nagrała album zawierający najmniej wpływów r&b z tych dotychczas wydanych. I jest git. Obawiałam się tej płyty, bo ujawniane przez Beyonce piosenki zamiast zachęcać do kupna płyty tylko mnie do tego zniechęcały. “Run The World” przyjęłam z rezerwą, do “1+1” przekonałam się niedawno, choć nadal wkurzają mnie momenty, gdy Beyonce ma taki cienki głosik. Jednak drugi singiel – “Best Thing I Never Had” – to największy błąd tego albumu. Już pominę fakt, że wybieranie na singiel ballady przed wakacjami to samobójstwo. Ta piosenka po prostu jest kiepska. A na dodatek przypomina mi “Just The Way You Are” Bruno Marsa. Na szczęście “4” to nie tylko te trzy utwory. Beyonce wielokrotnie wspominała, że na jej muzykę ma wpływ twórczość Adele. Hmmm, nie wydaje mi się. Podobieństwo do Adele przejawia się tylko w tytule płyty. “4” niczym “21” czy “19” Adele. Ale muszę przyznać, że to jest najlepszy solowy krążek Beyonce. Wytwórnia narzekała, że jest za mało przebojowy, że brakuje na nim utworów pokroju “Crazy In Love” czy “Get Me Bodied”. Obawiają się, czy płyta osiągnie tak dużą popularność jak poprzednia. To smutne, że przekładają sukces komercyjny nad artystyczny. Powróćmy może do zawartości krążka. Najbardziej zauroczyła mnie piosenka pt. “I Care”. Niby ballada, ale bardzo mocna, charakterna. Ze spokojnych utworów lubię też “I Was Here” oraz “I Miss You”. Ale “4” to nie tylko ballady. Są tu również mocne, taneczne punkty. Jak chociażby duet z Andre 3000 pt. “Party”. Zawsze to miła odmiana. Bokiem wychodziły mi jej duety z Jay’em-Z. Uwielbiam “Love On Top” oraz “Countdown”. W tej drugiej bardzo podoba mi się to odliczanie. Nie cierpię natomiast momentu, kiedy Beyonce śpiewa killing me softly and I’m still falling (PL: zabijasz mnie słodko, a ja wciąż spadam). Jednak piosenka sama w sobie jest świetna. Beyonce nagrała najmniej komercyjny krążek w swojej karierze. Piosenki są przemyślane, dopracowane.

#116, 117, 118 Jennifer Lopez “Brave” (2007) & P!nk “Missundaztood” (2001) & Norah Jones “Not Too Late” (2007)

2007 to udany rok dla fanów Jennifer Lopez. Najpierw otrzymali od wokalistki hiszpańskojęzyczny album pt. “Como Ama Una Mujer” a pod koniec roku mogli wybrać się do sklepów po “Brave”. Mogli, ale tego nie zrobili. Pyta okazała się komercyjną porażką. Jednak słaba sprzedaż nie musi oznaczać słabej muzyki na niej zawartej. Gdyby nie zrezygnowano z promocji po dwóch singlach, płyta mogłaby być niezłym hitem. Po w miarę stonowanym “Como Ama Una Mujer” Jennifer powraca do brzmień, które przyniosły jej największą popularność. Jest więc skocznie, tanecznie, przebojowo. Przynajmniej do połowy. Wraz z “Never Gonna Give Up” wkraczamy w strefę spokojniejszych dźwięków. Jednak zanim do nich przejdę, poświęcę chwilę czasu na skomentowanie tanecznych piosenek. Zaczyna się od “Stay Together”. Bardzo dobry numer. Później nieco możemy odpocząć przy “Forever” (które również jest bardzo kołyszące) by z nową mocą powitać “Hold It Don’t Drop It”. To bez wątpienia mój numer jeden na “Brave”. Singlowe “Do It Well” ma w sobie coś z muzyki dyskotekowej. Bardzo często można było usłyszeć  ten utwór w radiu. “Gotta Be There” jest moim zdaniem tą najgorszą taneczną piosenką. “Never Gonna Give Up” jest już zupełnie inne. Urocza ballada zaczynająca się partią skrzypiec. Mam mieszane uczucia co do pozostałych kawałków z tej części płyty. “Mile In These Shoes” podobało mi się, aż nie doszło do refrenu. Całkiem podobne (ale na szczęście lepsze) jest “The Way It Is”. Jednak najlepszą ze spokojnych piosenek Jennifer umieściła na końcu. “Brave” to bardzo piękny, wzruszający utwór. Jeden z lepszych od Jennifer. Znacznie bardziej wolałabym pomieszanie piosenek tanecznych z tymi mniej, bo niektórzy mogą się zanudzić. Ja jednak wolę ten krążek od “This Is Me…Then” czy debiutanckiego “On The 6”.

Zaledwie rok po ukazaniu się “Can’t Take Me Home” P!nk zaserwowała nowy album o dość ciekawym tytule “Missundaztood”. Pierwsza płyta była nudna. Mało było ‘punktów zaczepienia’. Cała płyta utrzymana była w klimacie pop i r&b. Tu jest na szczęście lepiej. P!nk odeszła (przynajmniej w połowie) od dźwięków r&b. Dzięki temu, że te pojawiają się w mniejszych ilościach, robią większe wrażenie. Tytułowy numer może należy do tych gorszych (głównie przez końcówkę), ale już takie “Family Portrait” jest cudowne. Od zawsze mi się ta piosenka podobała. Jest bardzo szczera, prawdziwa. Bliżej skomentowałam ją przy ocenianiu “Greatest Hits…So Far!” (czytaj). Sporo na “Missundaztood” rockowych brzmień. Na pewno kojarzycie singlowy numer “Just Like a Pill” lub “Numb”. Ale najbardziej podoba mi się chyba “Misery”. Jest to duet z członkiem zespołu Aerosmith – Stevenem Taylerem. Ich głosy bardzo do siebie pasują. Udało mu się nawet nie przyćmić P!nk 😉 Przy nagrywaniu tego krążka P!nk współpracowała dużo z Lindą Perry. Na 14 utworów tylko 6 nie jest jej. Od lat uważam, że Linda pisze i produkuje jedne z najlepszych piosenek. Trzeba jednak z nią współpracować. P!nk na szczęście to zrobiła i razem panie odpowiedzialne są za takie świetne utwory jak “Dear Diary” (odkąd usłyszałam piosenkę Britney pod takim samym tytułem obawiam się kawałków o takim tytule) czy “Gone to California”. Nie spodziewałam się jednak, że Linda i P!nk nagrają duet. Piosenka “Lonely Girl” jest świetna. Szkoda wprawdzie, że tak mało w niej Lindy, ale i tak mi się podoba. Nie przepadam natomiast za dance popowym “Get The Party Started”, tytułowym “Missundaztood” oraz “Don’t Let Me Get Me”. Uważam jednak, że ta płyta lepiej się P!nk udała, niż poprzednia. Dobrym pomysłem było ograniczenie r&b na rzecz szczypty rocka.

Trzy lata po wydaniu “Feels Like Home” Norah powróciła z nowym krążkiem. O ile można było mieć pewne zastrzeżenia co do muzyki na nim zawartej (“Feels Like Home” to jej najsłabszy album) tak z “Not Too Late” powraca jeszcze lepsza. Styl wokalistki się nie zmienił. Nadal nie planuje świecić tyłkiem w teledyskach ani nagrywać tanecznych, plastikowych do bólu przebojów. Jest ponad to. Udowodniła, że aby sprzedać płytę skandal nie jest potrzebny. Podobną historię obserwujemy teraz z udziałem Adele. Ale wróćmy do krążka. Jak już pisałam, styl Nory się nie zmienił. Piosenki utrzymane są w jazzowej stylizacji z dodatkiem soulu, country (nie tak dużo jak na poprzednim krążku) oraz bluesa. Jeśli te gatunki kojarzą wam się z nudną muzyką, koniecznie zapoznajcie się z “Sinkin’ Soon”. Mnie po pierwszym przesłuchaniu wbiło w fotel. Niesamowity numer! Norah śpiewa w nim inaczej niż zazwyczaj. No i brawa dla ludzi odpowiedzialnych za melodię do tej piosenki. Zainteresował mnie utwór “My Dear Country”. Norah pochodzi z USA, a Amerykanie są przewrażliwieni na punkcie krytyki swojego kraju. Jako przykład można podać Madonnę i jej album “American Life”. Norah jednak nie ma się jednak czego bać, bo jej piosenka jest znacznie ‘lżejsza’ niż dzieło Madonny. Jones śpiewa m.in. But the day after is darker, And darker and darker it goes (PL: Ale dzień później jest ciemniej, I ciemniej, i ciemniej się robi). Te dwie piosenki bez dwóch zdań zaliczam do najlepszych. Z pozostałych w pamięci zostało mi m.in. niezłe “Broken”. Uważajcie na ten utwór. Wieczorem posłuchałam, rano nogę złamałam. Lubie również bluesowe “Thinking About You” oraz “The Sun Doesn’t Like You”. Słabe momenty? Takich tu nie znajdziemy. Norah wiedziała co chce osiągnąć i do tego z powiedzeniem ‘dociągnęła’. A teraz przeproszę was. Idę ponownie włączyć sobie ten kojący krążek, bo nigdy nie jest za późno na dobrą muzykę

#111 Sugababes „Sweet 7″ (2010)

 

Pamiętacie jeszcze Sugababes i ich hity takie jak “Push the Button” czy “Too Lost in You? Ja tak i wciąż nie mogę uwierzyć, że niegdyś jeden z moich najulubieńszych zespołów nagrywa takie coś. Co jest przyczyną porażki? Wydaje mi się, że odejście z zespołu Keishy Buchanan. I tak oto w zespole nie ma ani jednej dziewczyny-założycielki. Mówiło się, że to Heidi i Amelle wyrzuciły wręcz Keishę ze swoich szeregów. Jak było naprawdę wiedzą tylko one. Ja bym się jednak nie zdziwiła, jakby Keisha sama podjęła decyzję o odejściu. Czyżby wiedziała, że zespół zmierza w złą stronę? Nie pomogli im najpopularniejsi obecnie producenci. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że starali się zrobić z nich nowe wersje Rihanny. Cóż, jedną już mamy. Wystarczy. Zrobili z dziewczyn produkty. Sama okładka już mnie odpycha. Tytuł płyty (“Sweet 7”) również nie jest trafny. Rozumiem, że to ich 7 płyta, ale za to najgorsza. Można podzielić ją na dwie części. Na jednej połowie (większej xD) mamy taneczne, dance-popowe utwory. Na drugiej, tej mniejszej, kilka spokojniejszych pioseneczek. Zaczyna się jednak obiecująco, bo “Get Sexy” to akurat kawałek niezłego electro (z ultradźwiękowym początkiem). Dalej jest niestety gorzej. Pozytywną ocenę mogłabym wystawić jedynie całkiem fajnej piosence “About a Girl”. Inne zlewają się w jedno. Są niemal identyczne. Jakoś jeszcze wyróżnia się “Miss Everything”, w której pojawia się Sean Kingston. Ale to piosenka bardziej dla fanów/fanek piosenkarza. Ja się do nich raczej nie zaliczam. Nieco lepiej sprawa ma się w drugiej części płyty. Nie liczcie jednak na nie wiadomo jakie ballady. Te są tylko poprawne. “Crash & Burn” bardzo szybko się nudzi. Jeśli miałabym wybierać, stawiam na “Little Miss Perfect”. Jednak dla jednej dobrej piosenki nie opłaca się kupować całej płyty.

#104, 105, 106 Nelly Furtado “Whoa, Nelly!” (2000) & Jennifer Lopez “This Is Me… Then” (2002) & Nicole Scherzinger “Killer Love” (2011)

“Whoa, Nelly” to pierwszy album wokalistki, której teraz przedstawiać nikomu nie trzeba. Już od pierwszych sekund słychać, że to JEJ krążek. Przede wszystkim wokalistka jest autentyczna, nikogo nie udaje. Wiele tekstów napisała samodzielnie. Jest również główną producentką płyty. Mo że wydać się to dziwne, ale album doskonale opisuje sama okładka. Widzimy na niej wokalistkę lezącą na trawie, nie muszącą się nigdzie śpieszyć, cieszącą się chwilą. “Whoa, Nelly” to całkiem radosny, słoneczny krążek. Może i Nelly nie ma idealnego głosu, ale posiada z pewnością ciekawą barwę. Szczególnie słychać to na dwóch pierwszych płytach. Mi trochę zajęło, zanim ostatecznie polubiłam jej wokal. Artystka serwuje nam porcję piosenek zawierających w sobie pop, trip hop (“My Love Grows Deeper”), nieco elektroniki połączonej z hip hopem (“Trynna Find a Way”), r&b (“Party”) oraz jak przystało na osobę o portugalskich korzeniach pojawiają się dźwięki latino (“Onde Estas”). Moim faworytem jest utwór “Turn Off The Light”. Chociaż może bridge tego utwory nie za bardzo mnie przekonuje, tak zwrotki i refren są w porządku. Lubię również “Shit On The Radio (Remember The Days)”. Gratuluję Nelly, zostałaś jasnowidzem. Po ponad 10 latach od wydania tego krążka, to co słyszymy teraz w radiu, to w większości zwykłe g*wno. Jednak po głębszej analizie tekstu widzimy, że Furtado obraża sama siebie: You liked me till’ you heard my shit on the radio (PL: lubiłeś mnie dopóki nie usłyszałeś mojego gówna na antenie). Nieco mniej podoba mi się singiel “I’m Like a Bird”. Nelly otrzymała za niego nagrodę Grammy. Utwór jest bardzo lekki, wiosenny. Nelly śpiewa m.in. I’m like a bird, I only fly away I don’t know where my soul is I don’t know where my home is(PL: Jestem jak ptak, będę tylko latać w dal Nie wiem gdzie jest moja dusza, nie wiem gdzie jest mój dom). Jeśli miałabym wybierać jeszcze jakieś piosenki, które bardzo lubię, wskazałabym na balladę “Scared of You”. Mimo, iż jest długa (6 minut), nie zauważa się tego. Nie polubiłam natomiast ballady “Onde Estas” oraz rozlazłej piosenki “Party”. Podsumowując, “Whoa, Nelly” to całkiem dobry album. Jeśli znacie i kochacie jej “Loose” może wam się nie spodobać, ale i tak zachęcam.

“This Is Me…Then” to trzecia płyta aktorki, piosenkarki Jennifer Lopez. Po debiutanckim, całkiem niezłym “On The 6” i tanecznym “J.Lo” można powiedzieć, że jest to jej chyba najmniej komercyjny album. Sporo tu spokojnych piosenek. “The One”, “Dear Ben”, “Again” nie polepszą mojego zdania o tej płycie, które – szczerze mówiąc – najlepsze nie jest. Większość utworów jest jakaś taka nijaka. Znikają gdzieś pomiędzy szybszymi piosenkami typu “Jenny From The Block” czy “I’m Glad”. Najmocniejszą stroną wielu kawałków jet sama muzyka. Uwielbiam chociażby instrumentalny początek piosenki “Again”. Delikatne dźwięki pianina działają niezwykle kojąco. Aż szkoda się robi, gdy zaczyna się śpiew Jennifer. A to właśnie on jest chyba największą porażką na tym albumie. Ok, głosy zmienić się nie da. Jednak na “On The 6” czy singlach z “J.Lo” (całości jeszcze nie znam) wypadła duże lepiej. Rozumiem, że chciała dać fanom mniej komercyjny materiał, postawiła na soul i r&b, ale piosenki są po prostu nudne. Moim numerem jeden z “This Is Me…Then” jest be wątpienia najbardziej hip hopowy utwór – “Jenny From The Block”. Była to pierwsza piosenka Jennifer, którą poznałam. Bardzo często można było usłyszeć ją w radiu. Jak byłam młodsza zawsze zastanawiałam się, dlaczego ona śpiewa o jakimś chomiku ;P (“I’m still I’m still” rozumiałam jako “hamster hamster”). Całkiem lubię tekst do tej piosenki. Jennifer przekonuje w nim, że mimo popularności, jaką zdobyła nadal jest tą samą “Jenny from the block”: Don’t be fooled by the rocks that I got I’m still, I’m still Jenny from the block Used to have a little, now I have a lot No matter where I go, I know where I came from(PL: Nie daj się omamić kasą, którą mam Jestem nadal…nadal Jenny z sąsiedztwa Miałam mało, teraz mam dużo Nieważne gdzie pójdę, wiem skąd pochodzę). Jennifer się nie postarała. Zdecydowanie wole jej debiut.


Brawo, Nicole. Tyle razy próbowałaś aż ci się udało. Wydałaś wreszcie swój solowy krążek. Zresztą ma już tyle piosenek, że obsadzi nimi jeszcze co najmniej dwa albumy. Solowe piosenki Nicole do sieci wyciekały od 2007 roku, kiedy to miał zostać wydany “Her Name Is Nicole”. Wypuściła nawet dwa single: “Baby Love” i świetne “Whatever U Like”. Byłam ciekawa, czy któreś z pozostałych utworów znalazły się na “Killer Love”. Cóż, pod tym względem mnie Niki zawiodła. Nie ma tu m.in. “Punchin”, “Save Me From Myself” czy chociażby “Supervillain”. Otrzymujemy natomiast zestaw popowych i tanecznych piosenek. Już sam sukces “Poison” czy “Don’t Hold Your Breath” pokazuje, że Nicole polubiła szersza publika. Ale teraz ja ją dopadłam ;P Zaczyna się naprawdę dobrze. Najpierw mamy singlowe “Poision” a potem szybki, energiczny utwór “Killer Love”, który od razu podbił moje serce. Pierwszy zgrzyt ‘zarejestrowałam’ w trakcie słuchania pogodnej ballady (tak wnioskuję z muzyki) pt. “You Will Be Loved”. O ile zwrotki brzmią całkiem fajnie, tak refren wszystko burzy. Dalej jest jeszcze gorzej. A to za sprawą zawierającego w sobie elementy techno numeru “Wet”. Chociaż przyznam, że perkusja w tej piosence jest ok. Mam wrażenie, że od numery 5 album wkracza w zdecydowanie najgorszą fazę. Kolejne piosenki (“Say Yes” i “Club Banger Nation”) są wręcz okropne. Może to nawet i lepiej, bo po takiej dawce kiepskich kawałków duet ze Stingiem (“Power’s Out”) traktuję jako zbawienie. Na szczęście dalej nie ma już piosenek, którym nadałabym miano najgorszych. Zrobiło się bardziej balladowo. O ile “Everybody” czy “Casualty” są podszyte elektrycznymi bitami, tak “Desperate” i “AmenJena” są spokojne i, hmmm, całkiem niezłe. Szczególnie “AmenJena”. Może jest trochę za długa (trwa ponad 5 minut), ale Nicole brzmi w niej świetnie. Nie rozumiem tylko umieszczenia tu remixu duetu z Enrique Iglesiasem pt. “Hearbeat”. Zapychacz? Na solowy album Scherzinger czekałam od 2007 roku. “Killer Love” podoba mi się pół na pół. Mogła z pewnością wybrać lepsze utwory, ale na szczęście da się tego słuchać.

#101, 102, 103 Kate Ryan “Alive” (2006) & Leona Lewis “Spirit” (2007) & Destiny’s Child “Writing’s on the Wall” (1999)

“Alive” to trzecia płyta w dorobku Kate Ryan. Wokalistka nie zmieniła swojego stylu. Nadal jest wierna popowym i tanecznym melodiom. Płyta jednak poniosła komercyjną porażkę. Sprzedano nieco ponad 50,000 egzemplarzy. Trochę mnie to dziwi, bo na mnie płyta zrobiła całkiem pozytywne wrażenie. Album otwiera utwór popularny w 2006 roku – “Je t’adore”. Bardzo udany kawałek, dawka porządnego popu. Bardzo podoba mi się również “Tapping On The Table”. Ma taki fajny klimat, nawet, jeśli zalatuje techno. Z tanecznych numerów do gustu przypadły mi m.in. “Alive” i “Why Imagine”. Ciekawym numerem jest nieco zadziorne “Nothing”. Mamy tu i kilka spokojniejszych kawałków. Typową balladą jest “That Kiss I Miss”, dedykowane jej zmarłej mamie. Piosenka jest piękna. Aż żal pisać, że dobry efekt psuje niezbyt dobry głos Kate w utworze. Jednak tekst piosenki bardzo mi się podoba. Przytoczyć fragment? Where is the rainbow where is heaven Is there a place you have gone(PL: Gdzie jest ta tęcza, gdzie jest raj? Czy to jest miejsce gdzie poszłaś?). Nieco zawiodła mnie piosenka “Love or Lust”. Początek jest naprawdę magiczny, zapowiada się na fajną, elektryczną balladę a tu po 30 sekundach pojawia się wkurzający dance’owy podkład. Inną spokojną piosenką, wartą uwagi, jest “Driving Away”. Oprócz 13 piosenek zaśpiewanych po angielsku, znajdziemy 4 po francusku. Nie są to jednak nowe utwory, raczej francuskojęzyczne wersje zawartych na krążku numerów: “Je t’adore”, “Alive”, “Je Donnerais Tout” (“All For You”), “Combien De Fois” (“How Many Times”). Najgorzej wypada chyba francuska wersja “All For You” i “How Many Times”. Ogółem jednak Kate nagrała przyzwoity album, przy którym można i potańczyć i w inny sposób się zrelaksować.

Z oceną “Spirit” zwlekałam do czasu, aż przesłucham “Best Kept Secret”, czyli płytę demo nagraną kilka lat wcześniej przez Leonę. Oba krążki się różnią. Na oficjalnym debiucie otrzymujemy zupełnie inną Leonę. Mniej tu piosenek tanecznych. Może to i dobrze, bo nieco żywsze “Whenever It Takes” nie zachwyca. Pozostałe utwory to ballady. Na pewno słyszeliście hit “Bleeding Love”. Kiedyś bardzo mi się nie podobał. Cóż, musiałam do tego utworu dojrzeć. Jest to jedna z niewielu piosenek na “Spirit”, w których Leona brzmi nawet autentycznie. Ogólnie mam wrażenie, że to wytwórnia wykreowała taką Leonę. W niektórych piosenkach mnie w ogóle nie przekonuje, mam wrażenie, jakby śpiewała na siłę (np. w “The Best You Never Had”, “Yesterday”). Nie można odmówić jej oczywiście głosu. Wydaje mi się, że chcą z niej zrobić nową Mariah Carey. Cóż, jedną już mamy i niech tak pozostanie. Najlepiej niech będzie sobą. Bardzo podoba mi się tajemnicza, niepokojąca piosenka “Homeless”. Lubię też singlowe “Better In Time”. Bardzo prosta, ale dobra. Razem z “Bleeding Love” to mój top 3 utworów na “Spirit”. Oprócz nich dobre wrażenie zrobiły na mnie “Take a Bow” (żywsze) oraz “Footprints in the Sand”, mimo iż w chwili, gdy piszę tę recenzję nie przypominam go sobie. Nie podoba mi się natomiast “Angel” oraz piosenka ‘pióra’ Avril Lavigne pt. “I Will Be”. Nie ma pojęcia jak trafił ten numer do Leony. Mimo, iż wykonuje go lepiej niż sama Avril, nie przekonuje mnie. Moja ocena jest naj najbardziej przemyślana. Przesłuchałam “Spirit” ponad 5 razy.

Nie długo kazały swoim fanom czekać na nowy krążek dziewczyny z Destiny’s Child. Ich debiut (“Destiny’s Child”) na kolana mnie nie powalił. Można nawet powiedzieć, że nudziłam się podczas słuchania go. Sporo tam było spokojnych numerów, a same dziewczyny wybitnie nie brzmiały. Na “The Writing’s on the Wall” jest już lepiej. Mniej tu popowych melodii, które pojawiały się na debiucie, sporo natomiast hip hopu i soulu (“Bills Bills Bills”, “Bug a Boo”) Zauważyłam, że więcej tu żywszych piosenek. Nie są to wprawdzie rasowe, dyskotekowe rytmy, ale słucha się tego znacznie lepiej. Nie sposób usiedzieć w miejscu przy świetnym “Jumpin’ Jumpin'” czy “So Good”. Polecam również “Hey Ladies” chociaż dla mnie brzmi podobnie jak poprzedzający je numer “Where’d You Go”. Przy niektórych utworach dziewczyny współpracowały z innymi gwiazdami. W “Get on the Bus” pojawia się Timbaland. Może być to niezłe zaskoczenia dla niektórych, biorąc pod uwagę, że teraz zajmuje się bardziej popowymi kompozycjami. Wśród autorów spokojnego “Confession” pojawia się nazwisko Missy Elliott. Piosenka mnie jednak nie przekonuje. Na krążku znajdziemy też kilka balladowych utworów. Niektóre są naprawdę dobre, inne, hmmm, mogło być lepiej. Z tych wolniejszych moim zdecydowanym numerem 1. jest “Say My Name”. Lubię też “Sweet Sixteen” (bynajmniej nie jest to imprezowy kawałek) oraz “Stay”. Nie przepadam natomiast za “Temptation” i “If You Leave”. Najciekawszym utworem jest chyba “Outro”. Zapytacie – jak to możliwe. Destiny’s Child wykonały w nim znany utwór “Amazing Grece”. Podoba mi się to, że dziewczyny dały tej piosence coś od siebie. Niesamowicie brzmią w tym numerze. Płyta podoba mi się bardziej niż “Destiny’s Child”. Całkiem udany krążek.

#99, 100 Lady Gaga “Born This Way” & Jennifer Lopez “Love?” (2011)

Album jest skończony i jest naprawdę rewelacyjny. Daję wam słowo, będzie to najlepszy album dekady” – tak GaGa określiła swój album. Ja bym go raczej określiła ‘najlepszy album maja 2011’. Albo chociaż wiosny, bo głośno zapowiadane “Femme Fatale” Britney Spears marnie przy nim wygląda. Debiutancki album GaGi pt. “The Fame” był bardzo taneczny i nieco kiczowaty. A jednak spodobał się ludziom. Powtórzenie takiego wyniku będzie trudne, ale nie niemożliwe. Wytwórnia GaGi wie, co robić, by sprzedać artystę. Przyznam, że bałam się tej płyty. Ujawnione przez Lady GaGę piosenki tylko wpędzały mnie w depresję. Nie chciałam być nazywana “gagofobem” xD Jednak po dokładnym zapoznaniu się z tym krążkiem (tzn. przesłuchaniem go ok. 6 razy) patrzę na nowe ‘dziecko’ GaGi znacznie przychylniej niż na jej debiut. Przede wszystkim nie jest to tylko głupkowaty dance. W niektórych piosenkach (“Bad Kids”) pojawiają się śladowe elementy rocka. Oryginalność tej płyty kończy się na okładce. Chociaż nawet i ona oparta jest na cudzym pomyśle (tj. pół-człowiek, pół-motor – niczym pół-człowiek a pół-robot na okładce “Bionic” Aguilery). Płytę otwiera “Marry The Night”. Początek jest super, jednak całość psuje pojawiający się po 30 sekundach dyskotekowy bit. Kolejne jest “Born This Way” czyli “Express Yourself 2.0”. Przyznam, że nie cierpię tej piosenki. Jest taka nijaka. Nie najlepszy początek rekompensują mi trzy kolejne numery. “Gevornment Hooker” i “Americano” to chyba jedne z jej najlepszych piosenek. Szczególnie ta druga – jak na GaGę – oryginalna. Równie fajne jest “Judas”. Szczególnie zwrotki. Refrenu nie trawię. Poza tym bridge “Judas” przypomina mi fragment “Scheiße”. A jak już jestem przy tej piosence – GaGa odwaliła za mnie robotę i sama ją oceniła ;P (Scheiße – g*wno). Nie potrafię jednak tego techno-utworu dać do najgorszych. Podoba mi się w nim to, że GaGa sięgnęła po język niemiecki. Zazwyczaj było na odwrót – Niemcy nagrywali po angielsku. Nawet się nie dziwię. Niemiecki nie jest tak ‘plastyczny’ jak angielski (zasady!) no i ten akcent. Wiele osób mówi, że zwykłe ‘wesołych świąt’ (Frohen Weihnachten) brzmi dla nich jak rozkaz rozstrzelania. Mimo wszystko dziękuję Lady za nagranie czegoś po niemiecku <3 nawet z błędami. Bardzo lubię “Bloody Mary”. Świetna, elektryczna piosenka. Całkiem podoba mi się “Electric Chapel”. Mam jednak wrażenie, że niektóre piosenki zostały wrzucone na płytę w formie ‘zapychacza’. Chodzi mi tu m.in. o nijakie “Hair”, tragiczne “Highway Unicorn”, niezauważalne “Heavy Metal Lover”. Te piosenki hitami się nie staną. Gadze można zarzucić też to, że nagrywa według sprawdzonej metody. Do “Poker Face” podobne jest “Highway Unicorn”, do “Bad Romance” z kolei “Judas”. GaGa czerpie też inspiracje z muzyki lat 80. i 90. To sprawia, że nieco starsi słuchacze mogą przeżywać deja vu. Ogólnie jednak GaGa zaskoczyła mnie pozytywnie. Jest tu kilka piosenek, do których będę często wracać. Innych natomiast już nigdy nie tknę.

W otwierającym album kawałku “On The Floor” Jennifer nuci “It’s a new generation” (PL: To nowe pokolenie). Po zapoznaniu się ze wszystkimi utworami nie mogłam uwierzyć, że to ta sama Jennifer. Ta sama, która podbiła moje serce hip hopowym “Jenny From The Block” czy kołyszącym “If You Had My Love”. Ale sentymenty odkładam już na bok. Brawa należą się jej za samo wydanie tej płyty. Po komercyjnej klapie “Brave” i “Como Ama Una Mujer” wyrzucili ją z wytwórni. Zdecydowanie brakowało jej hitu na miarę “Let’s Get Loud” czy chociażby “Love Don’t Cost a Thing”. A teraz proszę – czary mary i jej nowy singiel (“On The Floor”) rządzi na listach przebojów. Jennifer przypomniała o sobie szerszej publiczności i wszystko powinno być w porządku. A nie jest. Jej nowy album pt. “Love?” pozostawia wiele do życzenia. Lopez nagrała po prostu to, co teraz najłatwiej ludziom wchodzi. Czyli mamy tu do czynienia z utworami dance pop. Nie wszystkie taneczne piosenki skazuję na potępienie, żeby nie było. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam singlowe “On The Floor”, strasznie mi się nie spodobało. Jakiś czas potem, gdy byłam atakowana ze wszystkich stron przez ten utwór, polubiłam go. Szczególnie podoba mi się wykorzystanie “Lambady”. Ten stary numer zawsze wydawał mi się kiczowaty. W wykonaniu Jennifer całkiem go lubię. Doceniłam również “I’m Into You” z Lil’ Waynem. Najbardziej pasuje mi do Jennifer. Zainteresowanie krążkiem zwiększyło się, gdy GaGa ogłosiła, że odpowiada za produkcję dwóch piosenek. Jeśli jednak spodziewacie się czegoś chociażby na miarę “Bad Romance” zawiedziecie się. Dla mnie “Invading My Mind” i “Hypnotico” są raczej odrzutami z “The Fame”. Ale jeśli mam między nimi wybierać, stawiam na “Hypnotico”. Jest bardziej oryginalna. Na “Love?” znajdziemy też dwa spokojniejsze utwory. Jednak “Until It Beats No More”, mimo obiecującego początku, nie podoba mi się. Nieco przychylniej patrzę na “Starting Over”. Jednak też szału nie ma. Tytułem płyty Jennifer pyta nas, czy ją kochamy, czy będzie miłość między nami (słuchaczami) a nią. Po przesłuchaniu mogę stwierdzić, że nici z miłości.

#92, 93, 94, 95 Jessie J “Who You Are” (2011) & P!nk “Funhouse” (2008) & Kate Ryan “Free” (2008) & Ciara “Goodies” (2004)

Kiedy właściwie poznałam Jessie J? Na początku roku, kiedy po dłuższej przerwie włączyłam radio Eska. Sporo gadali o niejakiej Jessie J. Cóż, nie znałam. Przyzwyczaiłam się zresztą do tego, że ponad połowa debiutujących artystów odchodzi niepamięć po jednym singlu. Sądzę jednak, że o tej artystce szybko nie zapomnimy. Oba single (“Price Tag”, “Do It Like a Dude”) zachęciły mnie do kupna debiutanckiego krążka Brytyjki. Na uwagę zasługuje sam fakt, że Jessie J prezentuje nam utwory z gatunku pop (“I Need This”), r&b (“Abracadabra”, “Nobody’s Perfect”) a czasami pojawiają się hip hopowe wstawki (“Price Tag”, “Who’s Laughing Now”). Wszechobecne electro u niej pojawia się w śladowych ilościach. Jedyny kłopot mam z osobą samej Jessie J. Odnoszę w niektórych utworach wrażenie, że za bardzo zapatrzyła się na inne wokalistki. Spokojna piosenka “Casualty of Love” przypomina mi dokonania Alicii Keys. Nie tyle za czasów “Songs in a Minor” co z wydanej w 2007 płyty “As I Am”. W “L.O.V.E.” zapachniało mi Keri Hilson. Na początku miałam nawet wątpliwości, kto to śpiewa – Jessie czy może sama Keri? Na szczęście w połowie się rozkręca. Piosenkę “Do It Like a Dude” mogłaby wykonać i Rihanna. Czytałam gdzieś, że zresztą Jessie chciała oddać jej ten utwór. Na szczęście zostawiła dla siebie a Rihanna niech sobie śpiewa “na na na come on…”. Największą zagadką jest dla mnie ballada “Big White Room”. Zastanawiam się, czy to możliwe, by była to wersja ‘live’. Jeśli tak – pogratulować. Jessie ma dobry głos, fajnie wypada na żywo. Z drugiej jednak strony dodać brawa i głosy publiczności do piosenki nie stanowi problemu. Jednak wierzę Jessie. Moim zdecydowanym faworytem jest utwór “Mama Knows Best”. Najbardziej oryginalny numer na tym krążku. Słychać w tle orkiestrę, Jessie J flirtuje nieco z kabaretowym stylem a czasem nawet przychodzą mi na myśl skojarzenia z burleską. Nie potrafię za to przekonać się do “Nobody’s Perfect”. Ogólnie jednak, Jessie zrobiła na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Będę trzymać za nią kciuki. Jak dla mnie – najlepszy debiut 2011.

“Funhouse” to piąta płyta P!nk wydana pod koniec 2008 roku. Dotychczas znałam jedynie single, które, szczerze mówiąc, mnie nie powaliły. Warto jednak dać artystce szanse, bo należy ona do tych inteligentniejszych gwiazd show biznesu. Ironiczny wydaje się być już sam tytuł. W chwili, gdy wydawała ten album, była po rozwodzie z mężem. Podobno bardzo to przeżyła, a my teraz otrzymujemy od niej zapewnienie, że wszystko jest takie wesołe, zabawne, no ‘funhouse’ po prostu. Nie nadążam za P!nk. Słuchając tego albumu mam wrażenie, że za piosenki odpowiedzialne są dwie osoby. Z jednej strony mamy wokalistkę, która nieźle wymiata w takich numerach jak “So What”, gdzie prawie krzyczy So so what? I’m still a rock star I got my rock moves And i don’t need you And guess what I’m having more fun (PL: I co z tego? Ciągle jestem gwiazdą rocka Mam swoje rockowe ruchy I nie potrzebuję cię I wiesz co? Bawię się lepiej) a za chwilę w “Please Don’t Leave Me” śpiewa I forgot to say outloud, How beautiful you really are to me, I cant be without, You’re my perfect little punching bag, And i need you, I’m sorry(PL: Zapomniałam, że mam mówić cicho Jak bardzo piękny jesteś dla mnie Nie mogę istnieć bez Ciebie, mojego idealnego Potrzebuję cię! Przepraszam). O wiele prostszy wydaje się podział płyty na kawałki szybsze i ballady. Ze spokojnych utworów bardzo lubię “I Don’t Believe You” (wzruszający numer) oraz “Crystal Ball” (akustyczna perełka). Gorzej ma się sprawa z szybszymi, pop punkowymi utworami. “Bad Influence” nigdy mi się nie podobało, “So What” zdążyło mi się znudzić ze sto razy. Podoba mi się jednak “One Foot Wrong”, bo się wyróżnia, oraz “Ave Mary A”. Lubię również, jak już wspomniałam przy okazji recenzji “Greatest Hits…So Far!!!” utwór tytułowy czyli “Funhouse”. Jest to bardzo radosny, energiczny numer. P!nk udało się nagrać dobry album. Jednak oprócz kilku utworów niewiele mnie na nim zachwyciło. Mimo wszystko warto posłuchać, bo P!nk jest autentyczna, nikogo nie udaje.

Jak już wspomniałam przy okazji recenzji płyty “Different” byłam fanką Kate Ryan. Mimo, iż teraz wolę słuchać innych artystek, mam w swoim domowym zbiorze płyt album “Free” z 2008 roku. Jaki jest ten krążek? Na pewno ‘wolny’. Po komercyjnej klapie “Alive” Kate powróciła do nagrywania tanecznych utworów. I robi to jeszcze lepiej niż kiedyś. Kate zawsze lubiła nagrywać covery. Na “Free” umieściła trzy nie swoje kompozycje. Na pewno mieliście okazję słyszeć piosenkę “Voyage Voyage”. Oryginalna wersja należy do Desireless (1986). Jak pierwszej wersji nie lubię, tak ta od Kate bardzo mi się podoba. Drugim coverem jest “Ella Elle L’a” (1987). Nie znam oficjalnej wersji, ale to od Kate polubiłam od pierwszego usłyszenia. Trzecim i ostatnim coverem jest “I Surrender”. Piosenka żeńskiej grupy Clea (2006) nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia. Na pewno Kate ma lepsze numery. W gąszczu tanecznych utworów wyróżnia się ostatnia propozycja na płycie – tytułowe “Free”. Nie spodziewałam się takiego numeru od Kate. “Free” jest świetną, nieco soulową piosenką. Zupełnie inną od tego, co nagrywała Kate do tej pory. Uwielbiam również “Put My Finger on it” oraz duet z Sorayą pt. “Tonight We Ride / No Digas Que No”. Podoba mi się połączenie w tej ostatniej piosence języka angielskiego z hiszpańskim. Głosy Kate i Sorayi ładnie się dopełniają. Muszę jednak przyznać, że wolę wokal Ryan. Jak już wiele razy podkreślałam, nie jestem wielką fanką tanecznej muzyki. Jednak ta na “Free” to wyjątek. Znam pozostałe płyty Kate i szczerze mogę powiedzieć, że ta jest najlepsza.

Mam już za sobą ostatni krążek Ciary (“Basic Instinct”) oraz ten przedostatni (“Fantasy Ride”). Dopiero teraz sięgam po debiut. Żałuję, że wcześniej nie wpadłam na ten krążek, bo jest naprawdę dobry. Jako debiutująca dopiero artystka, Ciara miała trudne zadanie. Jest mnóstwo wokalistek r&b. Warto przytoczyć chociażby dziewczyny z Destiny’s Child czy nieżyjącą już Aaliyah. Na szczęście Ciara się wybroniła. Płyta “Goodies” składa się z piosenek utrzymanych właśnie w stylu r&b, czasem pojawia się hip hop. Ale przede wszystkim Ciara jest ‘księżniczką’ crunku. Jest to gatunek wywodzący się z rapu. Utwory z tego gatunku charakteryzują się mocnym brzmieniem, w tle słychać różne odgłosy a same teksty mają zazwyczaj luźną kompozycję. Przykładem takiego numeru może być chociażby “Oh” wykonywane razem z Ludacrisem. Oprócz niego, do współpracy Ciara zaprosiła i inne sławy. W tytułowym “Goodies” pojawia się Petey Pablo, który nadaje piosence fajny klimat. W szybkim i tanecznym “1,2 Step” zgodziła się zarapować Missy Elliott. Obok szybkich utworów takich jak “Hotline” czy “Ooh Baby” Ciara zaserwowała nam ballady z pogranicza r&b i soulu (“And I”, “Thug Style”). Ja osobiście wolę ją w tanecznych numerach. Ballady są przede wszystkim za długie. A najgorszą z nich jest “And I”, która, co mnie ogromnie zdziwiło, była singlem. Piosenka trwa niemalże 4 minuty, ale słuchając jej mam wrażenie, że kończy się po 6 minutach. Trudno wyodrębnić w niej refren. Nieco lepsze jest “Next To You”, o którym i tak zapomina się zaraz po ostatnich taktach. Jak na debiut, Ciara wykonała dobrą robotę. Zaimponowała mi tym, że brała udział w tworzeniu tekstów na płytę. Mam niestety wrażenie, że piosenki mają podobne brzmienie.