#83, 84, 85, 86 Britney Spears “Femme Fatale” (2011) & Kat DeLuna “Inside Out” (2011) & Destiny’s Child “Destiny’s Child” (1998) & Mariah Carey “Music Box” (1993)

 

Britney jest prawdziwą “Femme Fatale”. Kto zliczy jej wszystkie potknięcia? Jej poprzedni album “Circus”, mimo, że początkowo oceniłam go na 2 ‘nutki’ (polubiłam go później), bardziej mi się podobał. Cóż, Britney nie zaskakuje. Bez słuchania “Femme Fatale” mogłabym wypisać gatunki. Płyta od poprzedniej różni się tylko tym, że jest bardziej taneczna i elektroniczna. Podobnie jak wydany w 2007 “Blackout”, który jest moim ulubionym krążkiem Britney. Jednak to co wtedy było nowatorskie, ciekawe, tak tu…nie robi na mnie wrażenia. Większość płyt nagrywana jest teraz w takim stylu. Sęk w tym jak to nagrać, przerobić, by było to coś więcej niż tylko elektroniczne brzmienie. Początkowo dawałam za ten album Britney ocenę 1+. Konkurencja jest spora. GaGa, Rihanna itp. Jednak Rihannę już Britney pokonała. “Femme fatale” jest dużo lepsze niż “Loud”. bardzo podobają mi się 3 utwory, które się tu znalazły. Mogę nawet powiedzieć, że są to jedne z najlepszych od Britney. Chodzi mi tu o “Inside Out”, które jest w miarę spokojnych, elektrycznym utworem; “Gasoline” oraz “Criminal”, w którym możemy wychwycić melodię nawiązującą do czasów i instrumentów pogańskich. Nie trawię natomiast “Hold It Against Me”, koszmarnego “Till The World Ends”, napisanego przez Ke$hę (ale co Ke$hy pasuje nie koniecznie musi być zaraz dla Britney), “Big Fat Bass” nagranego z will.i.am’em (równie dobrze piosenka mogłaby znaleźć się na płycie Black Eyed Peas) oraz “Trouble For Me”. Britney nie chętnie nagrywa duety z innymi artystami. Jednak na “Femme Fatale” oprócz wspomnianej współpracy z will.i.am znajdziemy duet z nieznaną (nie ma nawet do niej odnościna na Wikipedii, to straszne) raperką Sabi pt. “(Drop Dead) Beautiful”. Można doszukać się w tym utworze podobieństwa do “Desnudate” (2010) Christiny Aguilery. Natomiast jeden fragment “Trip To Your Heart” brzmi niemal identycznie jak kawałek refrenu “She Wolf” (2009) Shakiry. Nie jest to na pewno jej najlepszy krążek. czy najgorszy? Zdecydujcie sami.


To naprawdę ta sama dziewczyna, której debiutancki krążek “9 Lives” bardzo mi się spodobał? Niestety, ta sama. Kat DeLuna zauroczyła mnie swoją muzyką łączącą w sobie elementy r&b, hip hopu, dancehallu i rytmów latynoskich. Ma mocny głos. Jednak teraz wcale go nie wykorzystuje. Płyta “Inside Out” składa się z dance-popowych kompozycji z elektrycznymi ‘wstawkami’. Mimo, iż nagrywa to, co teraz najmodniejsze (co nie znaczy – najlepsze), nie wróżę jej dużej popularności. Nie wątpię w talent Kat, ale są lepsze gwiazdki electro i dance-pop. Jej piosenki nie wpadają w ucho a na dodatek ma się wrażenie, że ciągle leci to samo. O ile “9 Lives” pełne było współpracy z innymi artystami tak “Inside Out” w duety jest ubogie. Mamy tu tylko kiepskie “Push Push” z Akonem, gdzie wręcz nie cierpię momentu, gdy wymawiają swoje imiona. Sorry, ale wiem, kto to śpiewa, nie trzeba mnie uświadamiać. Oprócz tego mamy tu i piosenkę wydaną już w 2009 (ft. Lil Wayne) – świetne “Unstoppable”. Jest to jedyna piosenka na tym albumie, która się wyróżnia. Najmocniejszy punkt. Piosenkę poznałam dwa lata temu i do dzisiaj lubię ją tak samo mocno. Oprócz nich mamy tu kiepskie “Oh Yeah (la la la)” z Elephant Man (i pomyśleć, że wspomógł ją na debiucie w świetnym “Whine Up”!) oraz “Party o’clock” z Onassis. Zastanawiałam się, czy nie dać tej drugiej do najlepszych. Utwór momentami przypomina nam, że piosenkarka ma mocny głos, ale całość mnie nie rusza. Podoba mi się jedynie początek, gdzie Kat śpiewa Time to wake up the world (PL: To czas dla świata, by się obudzić). Lubie też momenty, w których wokalistka ‘śpiewa’ da di da di da di da di da di da di da di(tłumaczenie? chyba nie potrzebne). Na płycie znajdziemy też jedną balladę. Piosenka “Be There” ma jednak swój taneczny odpowiednik. Obie wersje są moim zdaniem beznadziejne. Naprawdę nie mogę uwierzyć, że Kat nagrała takie coś. Produkt, który ani nie przysporzy jej rozgłosu na miarę ostatnich singli Rihanny czy Lady GaGi ani nowych fanów jej talentu.


“Destiny’s Child” to pierwszy krążek girlsbandu z odległej Ameryki. Na czele zespołu stoi Beyonce, ale pozostałe dziewczyny są nie mniej ważne. Na płycie znajdziemy utwory z pogranicza popu i r&b. Wybór gatunków był świetny. Wszystkie sprawdzają się w takiej muzyce naprawdę dobrze. Momentami można usłyszeć i hip hop. Głównie za sprawą zaproszonych gości. W “No, No, No Part 2” oraz “Illusion” pojawia się Wyclef Jean (tak, to ten od “Hips Don’t Lie” Shakiry); w “With Me Part 1” usłyszymy rapera Jermaine’go Dupri a w drugiej części tej samej piosenki (“With Me Part 2”) Master’a P. Swoją drogą nie podoba mi się tworzenie dwóch części jednego numeru. “Destiny’s Child” jest w gruncie rzeczy spokojną płytą. Oprócz oczywiście takich numerów jak “Bridge” czy “Show Me The Way”. Kiedy pierwszy raz przesłuchiwałam ten krążek byłam bardzo rozczarowana, bo po Destiny’s Child oczekiwałam czegoś lepszego (poznałam je za sprawą “Survivor”, więcej o tym w nowym “MadHouse!”). Płyta mnie znudziła. Później spojrzałam na piosenki nieco inaczej. Zobaczyłam, że wolne utwory, mające w sobie coś z muzyki soul, mają dużo uroku. Podoba mi się m.in. “Second Nature”, ale gdyby piosenka była nieco krótsza (trwa 5:10!) dodałabym na początku słowo ‘bardzo’. Lubiłabym “Killing Time”, gdyby wycięli z niego wokal Beyonce. Nie mówię, że Knowles nie umie śpiewać. Umie. Ale w tym numerze te jej ‘przyśpiewki’ trochę mi przeszkadzają. Pozytywne wrażenie zrobił na mnie utwór “Birthday”. Spodziewałam się głupiej pioseneczki w stylu tych, które zazwyczaj śpiewa się na urodzinowych imprezach przy torcie przez mniej lub bardziej wstawionych imprezowiczów, a tu taka miła niespodzianka. Fajny, kołyszący, spokojny numer. Lubie też wspomniane wcześniej “Illusion”. Nie podchodzi mi natomiast “My Time Has Come”, “You’re The Only One” oraz “Show Me The Way”. Jednak i tak najgorsze zostało na koniec. Co robi tu ta zmodyfikowana wersja “Illusion” – “DubiLLusions”? Ta piosenka najbardziej odstaje od stylu Destiny’s Child. Ma w sobie coś z techno.

 

“Music Box” to trzeci z kolei album utalentowanej wokalistki Mariah Carey. Płyta została wydana w 1993 roku. Z naszej perspektywy – dawno temu. Mi w ręce wpadł dopiero niedawno. Mariah serwuje nam muzykę nieco soulową, nieco z elementami r&b. Dla osób lubiący skoczne, lekkie piosenki, album może być ciężkostrawny. Ja jednak uwielbiam takie dźwięki. Mariah ma cudowny głos. Taki delikatny. Słyszałam, że 5-oktawowy. I umie z tego korzystać. szczególnie w balladach, które wychodzą jej po prostu genialnie. Moje ulubione na tym albumie? Przede wszystkim “Without You”, piękna piosenka przepełniona emocjami. “Hero” podobało mi się od zawsze. Świetna robota. Trzecią i ostatnią balladą na tym krążku, która zdobyła moje serce jest tytułowe “Music Box”. Bardzo delikatne, piękne po prostu. Cóż mogę więcej napisać – dajcie mi to pudełko! Podoba mi się to, że Mariah miała duży wpływ na tworzenie krążka. sama lub z małą pomocą napisała teksty. To sprawia, że płyta jest taka prawdziwa, nie ma tu miejsca na fałsz. Bałam się trochę, że album będzie nudny. Mimo, iż większą część zajmują ballady, Mariah zręcznie wplotła tu i ówdzie szybszy, można nawet powiedzieć – dyskotekowy numer. Przy “Dreamlover”, “Now That I Know” czy “I’ve Been Thinking About You” można potańczyć. Mi jednak z nich najbardziej spodobała się ostatnia propozycja czyli “I’ve Been Thinking About You”. “Now That I Know” zaliczyłabym do najgorszych. Nie podoba mi się też “Anytime You Need a Friend”. Mariah spisała się dobrze, ale odpycha mnie ten chórek. Jakby tu podsumować? Płyta jest na wysokim poziomie, ale nie wiele z niej pamiętam. Poza tym muszę się poskarżyć, że Mariah zasmuciła mnie – dziś takich ballad się już niestety nie nagrywa.

#80, 81, 82 Amy Winehouse “Frank” (2003) & Kate Ryan “Different” (2002) & P!nk “Greatest Hits… So Far!!!” (2010)

Debiutancki album Amy Winehouse pt. “Frank” poznałam już po zakochaniu się w “Back To Black”. Druga płyta ma charakter. Trudno ‘oderwać’ od niej uszy. Właśnie tego na “Franku” mi brakuje. Raz na jakiś czas posłuchać można, za szybko się nudzi. Nie można jednak odmówić Amy ilości pracy, jaką włożyła w ten krążek. Jest autorka większości tekstów. W kilku zagrała nawet na gitarze. Może to i ona ‘dłubała’ przy albumie pod względem umieszczania piosenek? Płytę kupiłam dawno temu i przez pewien czas nie mogłam się połapać, jak rozmieszczone są utwory. Pod jednym numerkiem kryją się często dwa numery. Np. razem z “You Sent Me Flying” otrzymujemy “Cherry”; razem z “Intro” “Stronger Than Me”. Jednak dopiero kilka dni temu odkryłam, że po piosence “Amy Amy Amy” i “Outro” (połączone) znajdziemy jeszcze dwa utwory! “Moody’s Mood For Love” i “Know You Now” zaliczyłabym do najlepszych. I po co je było ukrywać? xD Amy jak wiemy ma oryginalną barwę głosu. Niektórzy to lubią, inni nie. Ja zaliczam się do tych pierwszych. Jest również zdecydowana w sprawie tego, jakie gatunki chce grać. Znajdziemy tu więc jazz zgrabnie połączony z r&b czy soulem. Zauważyłam też, że niektóre piosenki sprawiają wrażenie, jakby Amy wymyślała je w chwili nagrywania. Nie, nie są złe, ale w utworach takich jak “Cherry” czy “I Heard Love Is Blind” ciężko wyodrębnić pierwszą zwrotkę, czy chociażby refren. Ciekawy zabieg. Oprócz tych wymienionych wcześniej piosenek, które Amy nam zręcznie ukryła, podoba mi się “Amy Amy Amy”, zadziorne “In My Bed” oraz spokojne “Take a Box”. Nie mogę przekonać się do “Help Yourself” i znikającego pomiędzy innymi nagraniami “October Song”. Jak na debiut całkiem nieźle. Jednak ja częściej będę powracać do “Back To Black”.

Swoją kerrię postanowiła podsumować P!nk. Artystka pierwszy album wydała w 2000 roku a piąty już krążek – “Funhouse” – w 2008. Nie jest zwyczajną piosenkarką. Nie przejmuje się swoim wyglądem, śpiewa co chce i dobrze na tym wychodzi. Jednak po przesłuchaniu “Greates Hits…So Far!!!” mogłabym podzielić go na dwie części. W pierwszej znalazłyby się piosenki z 3 pierwszych albumów. Od “Get The Party Stared” do “Trouble”. Czyli 6 utworów. Jest to zdecydowanie ta lepsza część. Piosenki są oryginalniejsze, sporo tu r&b (“Get The Party Started” (połączonego z dance); “There You Go”). No i mój numer jeden z singli P!nk – “Family Portrait”. Ma świetną melodię. I niezły tekst opowiadający historię dysfunkcyjnej rodziny. P!nk śpiewa o bólu związanym z rozwodem rodziców, ciągłych awanturach. Z piosenek pochodzących z “I’m Not Dead” oraz “Funhouse” tylko kilka mi się spodobało. Przede wszystkim “Stupid Girls”. Nie tyle za muzykę, co za przekaz. Piosenka opowiada o dziewczynach, które co tu dużo mówiąc, są po prostu głupie. Takie ‘plastiki’. Uwielbiam balladę “Dear Mr. President”. Piękna melodia, głos Pink bardzo spokojny, ale pełen emocji. Przychylnie patrzę też na szalone “Funhouse”. Słuchanie pozostałych piosenek nie sprawiło mi takiej przyjemności jak wyżej wymienionych. “Please Don’t Leave Me” bardzo się dłuży, “So What” nigdy mi się nie podobało. Kiepskie wrażenie jednak zrobiły na mnie trzy nowe utwory. Nie zachwycam się “Fuckin’ Perfect”. Jak dla mnie piosenka jest przeciętna. Pozostałe dwie (“Raise Your Glass” i “Heartbreak Down”) są bez polotu. Składanka największych hitów P!nk zachęciła mnie do sięgnięcia po jej starsze albumy. Niedługo postaram się zrecenzować i “Funhouse”, może piosenki, które nie zostały singlami bardziej mi się spodobają.

Do Kate Ryan mam ogromny sentyment. Była to pierwsza piosenkarka, którą fanką zostałam. Śledziłam jej karierę, kupowałam płyty. Mam nawet “Free” z 2008 roku, ale to bardziej z ciekawości. Przeszło mi po prostu. Postanowiłam jednak zrecenzować jej dyskografię. Zaczynam od debiutu – płyty “Different”. Znajdziemy tu przede wszystkim popowe i dance popowe utwory. Przy piosenkach takich jak “Libertine” czy “Got To Move On” nogi same rwą się do tańca. Na dłuższą metę jednak nie ma tu typowych tanecznych numerów. W większości są to utwory tylko podszyte dyskotekowym bitem. I to mi nieco przeszkadza. Prawie każda z piosenek ma swój bit, który przewija się przez cały utwór. I tak dobrze, że cała płyta nie jest oparta na jednej melodii. Podoba mi się to, że Kate zdecydowała się śpiewać nie tylko po angielsku, ale i po francusku. Chociaż sama nic z tego języka nie kumam (uczę się niemieckiego) podobają mi się ‘francuskie’ momenty. Pamiętam, jak kiedyś szalałam za “Desenchantee” czy “Libertine”. Teraz wybieram raczej “Mon ceur resiste encore” lub “Ne Baisse Pas La Tete”. Najbardziej jednak podoba mi się “Head Down” (jego odpowiednik – “Nos Regards Qui m’Eflamment”). Szczególnie moment, gdzie Kate ma zmodyfikowany głos. Polubiłam “Magical Love”. Jest to ballada o łagodnej melodii. Pięknie wyeksponowany jest głos Kate. Nieco mniej podoba mi się “UR (My Love)”, które jest trochę nijakie oraz skoczne “Libertine”. Ciężko znaleźć na “Different” utwory, które bez chwili zastanowienia można by dać do najgorszych lub najlepszych. Do płyty trzeba się po prostu przekonać.

#66, 67, 68 Keri Hilson “No Boys Allowed” (2010) & Alicia Keys “As I Am” (2007) & Kylie Minogue “Fever” (2001)

Od przesłuchania debiutanckiej płyty “In a Perfect World…” uważam, że Keri Hilson jest jedną z najzdolniejszych wokalistek z pogranicza r&b i popu.Widziałabym ją w jednym rzędzie z Beyonce czy nawet Rihanną. Niestety ciągle pląta się gdzieś z tyłu. A ma świetne warunki: niezłe teksty, fajne melodie,dobry głos i topowych producentów. Więc w czym problem? Przy recenzji pierwszej płyty pisałam, że do pełni szczęścia brakowało mi Keri z charakterem jej osobowości. Na “No Boys Allowed” nie jest z tym lepiej. Czy pomoże zmiana image’u na bardziej seksowny? Zaczęłam od krytyki samej Keri, więc przejdę lepiej do albumu. Tytuł wzbudził spore kontrowersje. Zakaz dla chłopców? Hilson już się z tego wytłumaczyła: Wiele moich muzycznych dialogów pochodzi z kobiecego punktu widzenia. Mówię o tym, na co my kobiety zasługujemy będąc w związku. Zasługujemy, aby traktować nas jak kobiety którymi jesteśmy.Zasługujemy na mężczyzn i w pewnym momencie musimy przestać bawić się z chłopcami (…). Jednak wokalistka nie miała nic przeciwko duetom z innymi muzykami. Z J.Cole wykonuje bardzo fajny numer “Buyou”. Z Rickiem Rossem ‘wymiata’ w “The Way You Love Me”- nieco agresywnym, prowokującym. Nie zabrakło również powszechnie znanych hiphopowych artystów: Kanye West (Pretty Girl Rock), Nelly (Lose Control / Let MeDown) a nawet Chris Brown (One Night Stand). Wiele utworów bardzo łatwo wchodzi do głowy i nie chce niej wyjść. Kilku mimo wielokrotnym słuchaniom nie pamiętam. Na tle innych ciekawie wypada “Toy Soldier” z rewelacyjnym oryginalnym początkiem -nieco instrumentalnym. Podoba mi się też spokojna piosenka “All The Boys”. Teksty na płycie opowiadają nie tylko o miłości, ale również o silnych kobietach, które są świadome swojej wartości i nie dadzą sobie wejść na głowę.

Ktoś kiedyś mówił, że “As I Am” to najgorsza płyta w dorobku Alicii Keys. Musiałam sprawdzić to osobiście. Nie zgadzam się z tymi opiniami. Nie jest to album na miarę świetnego “Songs in a minor” ale z powodzeniem może konkurować drugim albumem Alicii “The diary of Alicia Keys”. Nie jest to komercyjny album, chociaż singlowy”No One” (w którym Aliciia operuje głosem jak mało kiedy) był dość często puszczany w radiu. U Keys zawsze podobało mi się to, że potrafi połączyć ‘oldskulowe’ brzmienie z nowoczesnymi melodiami. Krąży pomiędzy dobrym r&b,soulem, hip hopowymi bitami. Fortepian występuje obok gitary basowej, saksofon obok syntezatora. A do tego wszystkiego niezwykle świetny głos artystki. Czasem mocny (“Go Ahead”, “No One”), czasem delikatny (“Prelude To a Kiss”, “Like You’ll Never See Me Again”). Ale zawsze pełen emocji oraz uczuć. Alicia pięknie śpiewa o miłości w takich utworach jak “Like You Never See Me Again” czy w jednym z moich faworytów na tej płycie “The Thing About Love”. W tej drugiej śpiewanie tylko Love, love will come find you (PL: Miłość, miłość przyjdzie do Ciebie, odnajdzie Cię.) ale i Love, it will forsake you (PL: Miłość,opuści Cię). Alicia nagrała również hmmm, hymn? Na cześć silnych kobiet. Chodzi tu o otwór “Superwoman” w którym śpiewam .in. Even when I’m a messI still put on a vest With an S on my chest Oh yes I’m a Superwoman (PL:Nawet jeśli mam problem Wkładam koszulkę Z literą S na piersi Oh, tak Jestem Superkobietą). Warto dodać, że tekst do tej piosenki współtworzyła Linda Perry,autorka głośnego “Beautiuful”.

Oceniłam już “Aphrodite” oraz “X”. Miałam sobie zrobić przerwę od Kylie Minogue, ale w ręce wpadł mi jej album “Fever”. Jaka jest Kylie każdy wie. Daleko jej muzyce do rockowych brzmień lub jazzowych melodii. Wypracowała jednak swój własny styl. Zaledwie rok po wydaniu popularnego “Light Years” otrzymaliśmy od niej “Fever”. Kuć żelazo puki gorące 😉 Singiel “Can’t Get You Out of My Head”, który do najlepszych utworów na ty krążku nie należy, swego czasu cieszył się ogromną popularnością. Fragment piosenki zanucić umie każdy: La, la, la, la, la, la, la. Na płycie znajdziemy inspiracje muzyką z lat 80. XX wieku. Melodie disco mogą wydawać się obciachowe, ale Kylie zrobiła z nich swój znak rozpoznawczy. Umiejętnie łączy je jednak z muzyką klubową (“Fragile”, “Burning Up”, “Dancefloor”). Krótko mówiąc płyta jest bardzo elektroniczna, taneczna. Momentami słychać inspiracje muzyką house (“Love Affair”). Zazwyczaj takie albumy jak ten zlewają mi się w jedno a nawet szybko o nich zapominam. W tym przypadku jednak pamiętam większość utworów. Warto wspomnieć o głosie Kylie. Jest bardzo dziewczęcy, momentami słodki. Nie traktuje tego jako minus. Wręcz przeciwnie. To tu pasuje jak nigdzie indziej. “Fever” nie jest ambitnym albumem. Jednak w kategorii “muzyka imprezowa” z czystym sumieniem umieszczę go wysoko.

#63, 64, 65 Cheryl Cole “Messy Little Raindrops” (2010) & Bruno Mars “Doo Wops & Hooligans” (2010) & Britney Spears “Oops!… I Did it Again” (2000)

Tytuł płyty jest uroczy. Okładka zachęcająca, oryginalna. Wnętrze? Jak już uparliście się, by zapoznać się z Cheryl Cole, włączcie sobie “3 Words”. Poprzedni album na tle tego wypada imponująco. Słuchając “Messy Little Raindrops” miałam wrażenie, że został nagrany dla zysku. Idealnie dopasowuje się do tego, co obecnie w muzyce jest modne. Taneczna muzyka, tanie bity, elektryczne ‘dodatki’. Ale czemu słuchacze mają cierpieć, bo ktoś postanowił sobie zarobić? Cheryl nie wyszła poza schemat. Nie dodała nic od siebie. Przy jej muzyce zamiast tańczyć zechciało mi się spać. Brakuje mi odrobiny szaleństwa. Tego czegoś, co wyróżniłoby Cheryl spośród innych wokalistek. Nie potrzebny był pośpiech przy nagrywaniu. Fani na pewno by się nie obrazili, gdyby płyta wyszła z rok później. Do tego czasu z pewnością Cheryl nagrałaby o niebo lepszy materiał. Tutaj piosenki są bardzo płytkie,nudne, zlewają się w jedno. Nie pomogli sławni goście – Travis McCoy (“Yeah Yeah”), Dizzee Rascal (“Everyone”), Will.I.Am (“Let’s Get Down”). Znalazły się tu dwa spokojniejsze utwory.Singlowe “The Flood”, które za dużej popularności nie zdobyło, oraz “Raindrops”, które całkiem mi się podoba. Głównie dlatego, że podczas słuchania tej piosenki nie miałam wyrzutów sumienia, że nie tańczę a może powinnam ;P Drugi singiel z tej płyty – “Promise This” – na tle pozostałych numerów wypada dobrze. Nawet przeboleję te “Alouette uetteuette Alouette uette uette“.

Bruno Mars jest obecnie jednym z najpopularniejszych wokalistów. A zadebiutował dopiero w zeszłym roku.Od razu zjednał sobie rzesze fanów. Głównie fanek. Ale ja nadal pozostaje oporna. Ani on przystojny, ani szczególnie utalentowany. Tyle się dobrego o nim powiedziało, że postanowiłam przesłuchać “Doo Wops & Hooligans”. Zły nie jest, słuchałam gorszych. Ale znów do wybitnych nie należy. Mocno średni. Jeśli chodzi o gatunki. Bruno Mars serwuje nam pop połączony z r&b,soulem i reggae. Podoba mi się to, że można przy tej płycie odpocząć, odprężyć się, wyluzować. Ja odpłynęłam chyba za bardzo, bo nijak nie pamiętam ośmiu (z dziesięciu) utworów. W pamięci pozostało mi okropne “Just The Way You Are” i nieco mniej popowe “Grenade”. Czyli single. Sięgnę jednak do notatek robionych podczas słuchania tej płyty. “Runaway Baby”pełne jest gitar, funkowego brzmienia. W piosence “The Lazy Song”Bruno Mars bezbłędnie odnalazł się w roli lenia 😉 Wokalista już dziś nazywany jest następca Michael’a Jacksona. Który to już z kolei? Fanką jego nie byłam. Marsowi jeszcze sporo brakuje. Jeśli chodzi o teksty piosenek. Niektóre wypadają przyzwoicie (“Marry You”), inne śmieszą. Jak choćby singlowe “Grenade”: I’d catcha grenade for ya. Throw my hand on the blade for ya. I’d jump in front of atrain for ya (PL: Złapałbym dla ciebie granat Dałbym sobie dla ciebie uciąć rękę Skoczyłbym pod pociąg dla ciebie). Kurczę, zdesperowany. Płyta już dzisiaj jest hitem. Dobrze się tego słucha, ale całość wypada nużąco.

 

Ups, Britney. Zrobiłaś to ponownie. Znów nagrałaś album, po który ustawią się nastolatki. Ale czy trzeba tak na nich żerować? Oni też mają uszy i prawo do otrzymywania dobrej muzyki. A tym czasem piosenkarka ma talent do nagrywania płyt, po których przesłuchaniu bolą mnie uszy. Britney przez rok nie zrobiła żadnych postępów. To, co wybaczyłam jej w przypadku debiutu, tu potraktuję surowiej. Mamy tutaj przykład słodkiego (ałć, zęby bolą) popu, teen popu oraz kiepskiego dance’u (“What U See (Is What U Get)”, “Can’t Make You Love Me”, “Don’t Go Knockin’ on My Door”). Sporo tu przesłodzonych ballad (“When Your Eyes Say It”, “Dear Diary”, “Where Are You Now”). Zawsze interesowały mnie czyjeś sekrety, pamiętniki. Ten od Alicii Keys łyknęłam z przyjemnością.”Dear Diary” Britney rozpoczyna się, tak, wy już wiecie. Tak jak zaczyna się pamiętnik potencjalnej 10-11 latki: Dear diary Today I saw a boyAnd I wondered if he noticed me He took my breath away (PL: Drogi Pamiętniku Dzisiaj spotkałam chłopaka i zastanawiałam się , czy mnie zauważył.On zabrał mi oddech.). Podoba mi się jeden, jak to nazwać, efekt zastosowany w “Heart”, “What U See (Is What U Get)”, “Oops!… I Did It Again”. Chodzi mi tu o…rozmowy. Czasem telefoniczne, czasem pomiędzy nią a koleżankami na imprezie. Najbardziej jednak zastanawia mnie, co robi tu cover piosenki The Rolling Stones “(I Can’t Get No) Satisfaction”. Czemu właściwie Britney zainteresowała się tym utworem? Prędzej widziałabym ją w czymś od Madonny. Zabierać się za rock and rollowy utwór? Ryzykownie. Jakoś się jednak wybroniła. Da się tego słuchać. Za najlepszą piosenkę uznaję tytułowy utwór “Oops!… I Did It Again”. Głównie z sentymentu. Był to bowiem pierwsza kompozycja Britney, którą poznałam.

 

#50, 51 Beyoncé “Dangerously In Love” (2003) & Kylie Minogue “X” (2007)

W 2001 nagrała z Destiny’s Child ich trzeci krążek. Potem skupiła się na solowej karierze wydając “Dangerously In Love”. Rok później razem z dziewczynami nagrała ostatni studyjny album Desiny’s “Destiny Fulfilled”. Solowe wydawnictwo Beyonce było hitem. Ok. 14 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie. Nie odeszła od stylu zespołu. Nadal świetnie czuje się w r&b. Miała również nosa do tego, kogo warto zaprosić do studia. Przede wszystkim Jay-Z. Pojawia się tu w aż 3 utworach: w świetnym “Crazy In Love”, znacznie gorszym “That’s How You Like It” oraz w “03 Bonnie & Clyde”, która nawet zyskuje na tym, że Beyonce pojawia się sporadycznie. Do piosenki “Baby Boy” zaproszenie przyjął Sean Paul, który gdzieś tam ‘postękuje’. Dodatkowo obok Big Boi, Sleepy Brown czy Luther Vandross pojawia się nie kto inny jak sama Missy Elliott. Razem z Bee śpiewa “Signs”. Całkiem udana współpraca, mimo, iż w tym momencie piosenki nie pamiętam. Spotkałam się z wieloma opiniami o tej płycie, głównie wychwalającymi Beyonce. Będę jednak oryginalna. Poza kilkoma perełkami płyta jest raczej przeciętna. Wiele utworów jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje. Niektóre piosenki są zdecydowanie za długie np. “Speechless” trwa 6 minut. Przez to płyta momentami jest naprawdę nużąca.

Z obawą sięgnęłam po przedostatni krążek Kylie o intrygującym tytule “X”. Album został nagrany po wygranej przez wokalistkę walce z rakiem. Kylie musiała naprawdę wiele przejść. Jeśli jednak myślicie, że o tym tu śpiewa, jesteście w błędzie. Dziesiąta płyta Minogue utrzymana jest w stylu, w którym ona sama sprawdza się świetnie. Pop, dance, sporo elektroniki, przepuszczonych przez komputer dźwięków. Spodobał mi się utwór “Speakerphone”. Jest bardzo zabawny i taki…oryginalny. Fajnie wypada też “Heart Beat Rock” inspirowany nieco muzyką r&b. Do najlepszych zaliczyłabym też pierwszy singiel – “2 Hearts” – który zawiera w sobie wpływy rocka. Nawet znajdziemy tu spokojniejszy utwór – “Cosmic”. Całkiem niezły. Po każdym przesłuchaniu album robi na mnie większe wrażenie. Przede wszystkim plus za to, że piosenki nie zlewają mi się w jedno. Można je od siebie rozróżnić. A to prowadzi do tego, że jest różnorodnie i nie nudo. Bardzo przyjemna płytka.

#44, 45, 46 Kylie Minogue “Aphrodite” (2010) & Hurts “Happiness” (2010) & Fergie “The Dutchess” (2006)

Kylie Minogue jest wokalistką, która zna chyba każdy. Jeśli nie z całych płyt to z samych kilku singli. “Aphrodite” jest moim pierwszym albumem Kylie przesłuchanym od A do Z. Albo od pierwszej piosenki do ostatniej jak kto woli. Zachęciło mnie “All The Lovers”. Lekko taneczne, z ładnie sfilmowanym teledyskiem. Jednak cały album mnie zmęczył. Nie, nie dlatego, że znajdują się na nim utwory w sam raz na parkiet. Wydawałoby się, że Kylie nagrała, lekki, popowy albumik. I to mnie w nim wykończyło. Wszystko dla mnie brzmi tu tak samo. Po pierwszym przesłuchaniu nie pamiętałam nic oprócz singli. Kylie jest jednak jak Afrodyta. Ma ponad 40 lat a mimo to brzmi jak 20. Nowy album jest idealny na letnie dyskoteki do nadmorskich ‘kurortów’ typu Władysławowo. Jednak rewolucji nim nie zrobi. Przekonała mnie jednak do jednego: do sięgnięcia po jej starsze kompozycje. Z nadzieją, że kiedyś było lepiej.

Hurts to jeden z najgłośniejszych debiutów 2010 roku. Duet tworzą dwaj dżentelmeni z Anglii specjalizujący się w muzyce synthpopowej. A może raczej smęt-popowej. Dla niektórych sporym zaskoczeniem może być ilość spokojnych, nieco smutnych utworów na płycie zatytułowanej “Happiness’. Momentami uderza mnie profesjonalizm Hurts. Wszystko tu jest dopieszczone i wystylizowane. Mimo, iż na początku singiel “Wonderful life” mnie nie przekonał, zaliczyłabym go teraz do najlepszych na tej płycie. Ciekawie wygląda nieco bardziej przebojowy featuring z Kylie Minogue (“Devotion”). Piosenkarka swoją obecnością ożywiła nieco ten album. Jednak pozostałe kompozycje mogą być rozczarowaniem. Tym bardziej, że Hurts przed wydaniem płyty zostali okrzyknięci muzyczną nadzieją. Jest nudno. Po prostu. Momentami nawet zbyt romantycznie. Nic tylko sobie w głowę strzelić. Sorry, ale słuchając bardzo ckliwych utworów mam właśnie takie uczucia. Jednak chłopakom z Hurts warto dać szansę. W końcu to ich debiut i na drugim albumie może nas czymś zaskoczą.

Fergie postanowiła na jakiś czas odłączyć się od kolegów z zespołu i stworzyć coś pod własnym ‘nazwiskiem’. W rzeczywistości nie pożegnała się ze wszystkim kumplami z Black Eyed Peas. Płyta nie tylko została nagrana w will.i.am music group, ale tez sam Will.I.Am maczał w niej palce. Większości utworów był producentem, a w trzech nawet gościnnie się pojawił (“Fergalicious”, “All That I Got (The Make Up Song)”, “Here I Come”). Na szczęście nie jest aż za bardzo black-eyed-peas’owsko. Nie jest to może krążek, który w jakimś stopniu zmieniłby oblicze muzyki rozrywkowej. Po prostu – płyta jakich wiele. Jest sporo elektroniki i hip hopu (“London Bridge”, “Here I Come”). Pojawia się i r&b (“Glamorous”). Momentami pojawiają się naprawdę mocne utwory, szybkie, przebojowe (“Voodoo Doll”, “Pedestal”) to znów spokojne (“Big Girls Don’t Cry”, “Finally”). Najbardziej spodobała mi się piosenka “Pedestal” (nieco zadziorna) oraz “Finally”, które zawiera w sobie musicalowe wpływy. Pomyłką dla mnie jest natomiast wkurzające “Clumsy” i “Velvet”, gdzie Fergie chciała być delikatna, zmysłowa a efekt osiągnęła całkiem inny. Ciekawą piosenką jest natomiast “Mary Jane Shoes”, które w połowie zmienia brzmienie. “The Dutchess” jest dość ciekawym albumem, do którego na pewno jeszcze wrócę. Fergie ma dobry, mocny głos. A sama płyta spodoba się nawet osobom nie będącymi fanami Black Eyed Peas.

#35, 36, 37 The Veronicas “Hook Me Up” (2007) & Madonna “Confessions on a Dancefloor” (2005) & Florence + The Machine “Lungs” (2009)

“Hook Me Up” to drugi album zespołu The Veronicas prosto z Australii. Tworzą go dwie siostry-bliźniaczki: Jessica i Lisa. Na szczęście o ile dziewczyny da się rozróżnić, o tyle niektórych piosenek z tego albumu po trzykrotnym przesłuchaniu nie pamiętam. Jeśli ktoś myśli, że The Veronicas grają popową muzykę, jest w błędzie. Ich kawałki to w szczególności pop-rock mieszany na przemian z electrorockiem. Oprócz utworów dających niezłego kopa (“This Is How It Feels”, “All I Have”) znajdziemy tu i ballady (“In Another Life”). Słuchając np. “Take Me On The Floor”, mimo iż gitary i perkusji w niej nie brakuje, ma sie ochotę powiedzieć, że jest to typowa piosenka na imprezę. Jednak bliźniaczki rehabilitują się takimi utworami jak “Untouched” czy “Someone Wake Me Up”. Wiele piosenek osobno robi wrażenie, na całości gdzieś się gubią. A szkoda, bo dziewczyny mają ładne, mocne głosy.

Odkąd Madonna została nazwana królową muzyki pop trzyma się tego gatunku. Jej studyjne albumy jak np. “Ray of Light” czy “Music” pełne były popowych brzmień. Na wydanej w 2005 roku “Confessions on a Dancefloor” mamy bardzo dużo tanecznych dźwięków. Płyta jest idealna na zabawę na parkiecie. Teksty piosenek nie były potrzebne – wystarczyła sama muzyka by można się było dobrze bawić. Kiedy pierwszy raz słuchałam tej płyty trudno było mi rozróżnić jakikolwiek utwór. Skłaniałam się nawet do negatywnej oceny. Teraz jednak uważam, że album jest naprawdę w porządku. Warto przytoczyć tu słowa Madonny: Służy dobrej zabawie, bezpośredniej i nieprzerwanej. Rewolucji, wiadomo, nie ma. Płyta dla każdego. Najbardziej zaskoczyła mnie piosenka “Isaac”. Madonna nawiązała w niej do żydowskich ‘klimatów’. Wyszło naprawdę ciekawe ‘dzieło’. Podoba mi się również singlowy “Hung Up” zawierający sample z hitu ABBY “Gimme Gimme Gimme”. Można obawiać się piosenki “Forbidden Love”, wiedząc, że jest to ballada….taneczna. Na szczęście i tu Madonna nie zawodzi. Podsumowując. Za sprawą “Confessions on a Dancefloor” wokalistka zabiera nas w przeszłość, do lat 70-tych aż po czasy współczesne. Muzyka taneczna nie jest szczególnie lubiana przeze mnie, jednak do tego albumu będę wracać z przyjemnością.

Wielka Brytania po raz kolejny udowadnia, że utalentowanych wokalistek jest u nich co nie miara. Teraz do tego grona dołączyła rudowłosa Florence Welsh. Zebrała kilku gości i tak powstał zespół Florence and The Machine. Przede wszystkim gratuluję debiutu. Płyta “Lungs” jest niepodobna do tego, czego już słuchałam. Postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Podoba mi się to, że wszystkie utwory na płycie do siebie pasują. Hmmm, jak puzzle? Wielkim atutem jest przede wszystkim wokal Welsh. Pełen emocji, siły i pasji. Jednak The Machine też udowadniają, że nie są gorsi. Sama muzyka na “Lungs” jest na wysokim poziomie i niesamowicie dobrana. Harfy, chór, bębny stwarzają świetną atmosferę. Zaskakujące jest to, że mimo sporej różnorodności wszystko do siebie pasuje. Mymy tu odrobinę taneczne “Dog Days Are Over”, które zawiera również wpływy folkowe. Mamy tu i mocne uderzenie w postaci takich utworów jak “Cosmic Love”, “Drummer” i “Rabbit heart”. Wiele piosenek zaczyna się spokojnie a dopiero w refrenie Florence pokazuje, na co jej głos stać. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych debiutów 2009.