#195 Doda “7 Pokus Głównych” (2011)


Następcę “Diamond Bitch” Doda zapowiadała jakieś dwa lata temu. Prace nad krążkiem zmierzały ku końcowi, jednak w tym samym czasie zachorował ukochany wokalistki – Nergal. Cała historia ich zmagania się z chorobą była wielokrotnie opisywana na łamach prasy itp. Bez sensu więc ją tu przypominać. Może tylko dodam, że miała powstać również angielska wersja płyty, na którą bardzo czekałam. Jakoś ciężko jest mi słuchać tych utworów po polsku. Zanim jednak przejdę do sedna i zajmę się oceną poszczególnych utworów, pochwalę Dodę za samo przygotowanie płyty “7 Pokus Głównych”. Album ukazał się w siedmiu wersjach różniących się okładkami, wszystkie jednak kryją się pod jedną, wspólną, przedstawiającą logo Dody i liczbę 7. Nie będę nawet pisać o tym, co znajdziemy w środku opakowania (kto widział płytę Dody w sklepie ten wie, o czym mówię). Specjalna jest też sama oprawa płyty. Pomiędzy piosenkami znajdują się krótkie wstawki, paplanina wokalistki po…elficku. Pierwsze wrażenie jest więc bardzo pozytywne. Musiało to wszystko nieźle kosztować.

Czytaj dalej #195 Doda “7 Pokus Głównych” (2011)

#187 Sellyy “Lethargie” (2011)

Dlaczego właśnie sięgnęłam po płytę tej młodej austriackiej wokalistki? Polecali mi ją znajomi recenzenci z innych blogów. Ok, źle być nie może. Zainteresowała mnie swoim wyglądem. Z okładki płyty patrzy na nas trupio blada dziewczyna, z charakterystycznym makijażem i fryzurą. Ucieszyłam się. Odkąd muzyka Evanescence przestała brzmieć tajemniczo, z radością witam każdą wokalistkę, która mogłaby być nową Amy Lee. Sellyy nie porównywałabym jednak do Amy. To tak jakby powiedzieć, że Cola i Pepsi są identyczne. Gdzie Sellyy do Amy?! Przed nią jeszcze dłuuuga droga. Ja tu gadu gagu o wyglądzie wokalistki, a przecież jej muzyka czeka. Specjalnie chciałam nieco odwlec tę chwilę, kiedy napiszę o jej piosenkach. Muzyka Sellyy jest niestety zaprzeczeniem tego, co widzimy na okładce albumu. Gdyby ktoś mi wcześniej pokazał jej zdjęcia i zapytał, jaką muzykę gra ta dziewczyna, w ciemno odpowiedziałabym: rock, gothic rock. A tymczasem…Sellyy świetnie dogadałaby się z Lady GaGą i Kerli. Właśnie z nimi skojarzyła mi się jej muzyka. Sporo elektroniki, trochę popu i śladowe elementy rocka. Zaczyna się od “Alles schläft”. Byłam mile zaskoczona – podoba mi się. Nawet bardzo. Zobrazowana nieco kiczowatym teledyskiem piosenka szybko podbiła moje serce. Utwór powinien spodobać się wszystkim fanom “Zmierzchu”. Czytając tekst miałam wrażenie, że Selly wciela się w wampira: Wenn alles schläft, kann ich erwachen Im Dunkeln vergehen im Feuer entfachen Wenn alles schläft, kann ich erblühen Ich atme mich frei will die Ewigkeit fühlen (PL: Kiedy wszyscy śpią, ja budzę się W ciemności, biorę iskrę w ognia Kiedy wszyscy śpią, mogę się rozwijać I oddychać chcę tak wiecznie). Dalej mamy “Alles was bleibt”. Niestety, numer znacznie gorszy od poprzednika. Irytuje mnie powtarzane zbyt często zdanie alles was bleibt (PL; wszystko, co zostało). Kolejne utwory – z “Letze Krieger” i “Weiß du es nicht” na czele – są nijakie. Nie mam ochoty ponownie ich słuchać. Na uwagę zasługuje piosenka “Ich wein nicht”. Jest to duet Sellyy z Luzią Nistler. Nigdy wcześniej nie słyszałam o tej wokalistce, ale trzeba przyznać, że głos ma. No i brawa za odwagę – próbę połączenia elektroniki i opery (głos Nistler). Mix niezbyt udany. Chcieli dobrze, wyszło jak zwykle – przedobrzone i ciężkostrawne. Niech nie zwiedzie was tytuł innego numeru  – “Easy Come”. Jest to (jak pozostałe zresztą) utwór śpiewany po niemiecku. W pamięci został mi z niego tylko refren. “Deine schwarze Augen” są jedną z najsłabszych pozycji na płycie. Sellyy brzmi momentami jak Lady GaGa. Obok wspomnianego wiele linijek temu utworu “Alles schläft” podoba mi się jeszcze jedna piosenka: “Zaubermaschine”. A konkretniej uwielbiam jej różnorodność. Raz mamy rapowane wstawki, mocny refren, spokojniejszy moment w środku. Jak na debiut źle nie jest. Mogła dać z siebie zrobić produkt, a tak to w jej piosenkach jest odrobina jej. Ciekawe czym (albo – czy w ogóle) zaskoczy nas następnym razem.

#185 Kate Ryan “French Connection” (2009)

 

Na początku chciałabym pochwalić Kate  za konsekwencję, z jaką nagrywa sporo piosenek po francusku. Mogłaby przecież przejść na angielski i zaprezentować się szerszej publiczności.  A w 2009 roku nawet postanowiła sprawić prezent francuskojęzycznym fanom i wydała album “French Connection” – składankę swoich największych hitów po francusku. Zdarza się, że takie kompilacje są niezbyt dokładnie przygotowywane, nie przemyślane. Tu na szczęście Kate nie zawodzi. Na szesnaście tracków siedem to znane nam wcześniej utwory. Oprócz tego piosenkarka przygotowała nowe wersje “Mon cœur résiste encore”, “Désenchantée” i “Libertine”, remix “Evidemment” oraz (za co bardzo duży plus) aż pięć nowych piosenek. Nie mam nic do zarzucenia. Zadbała o swoich fanów.

Czytaj dalej #185 Kate Ryan “French Connection” (2009)

#183 Chris Brown “F.A.M.E.” (2011)

Pierwszy raz o Chrisie Brownie usłyszałam za sprawą jego duetu z Jordin Sparks pt. “No Air”. Niedługo potem usłyszał o nim cały świat. A to wszystko za sprawą pobicia przez niego Rihanny. I tak też skończyła się ładnie zapowiadająca się kariera Chrisa. Wszyscy postawili na nim krzyżyk. Fani urządzali happeningi podczas których palili i niszczyli jego zdjęcia i płyty. Damski bokser. Palant. Też tak o nim myślałam. Jednak gdyby nie to całe zdarzenie Rihanna nie nagrałaby tak prawdziwej i emocjonalnej płyty jaką jest “Rated R”. Brown rozpoczął nową walkę o serca fanów. Najpierw była chłodno przyjęta płyta “Graffiti” a teraz “F.A.M.E.”. Ja oceniam właśnie tą drugą.

Czytaj dalej #183 Chris Brown “F.A.M.E.” (2011)

#168 Britney Spears “Blackout” (2007)

Były takie czasy, gdy Britney Spears swoich fanów nową płytą raczyła co roku. Teraz taki ‘komfort’ mogą odczuwać jedynie fanki Rihanny czy Justina Biebera. Po wydaniu świetnego “In the Zone”, który wniósł powiew świeżości w nudną jak dotąd muzykę Britney, księżniczka popu zamilkła. W tym czasie jednak nie obijała się na coraz to nowych plażach, lecz wytrwale pracowała. Wprawdzie nie nad nowymi utworami ale nad stanem swojej wątroby. Sporo imprezowała, piła, brała. W między czasie ogoliła się na zero i parasolem obtłukła samochód jednego fotoreportera (swoją drogą – TO auto wystawiłabym na sprzedaż :P). Na szczęście ogarnęła się, wybrała ładną perukę, i weszła do studia. Jeśli ktoś spodziewał się po niej płyty z piosenkami, które obrazują to co przeżyła i jej stan emocjonalny, może być nieźle zaskoczony. Zamiast smutnych, refleksyjnych utworów otrzymujemy dawkę solidnej roboty popu z elementami electro. Wkład Britney w ten album był taki jak mój na każdej lekcji fizyki – spełniała tylko i wyłącznie funkcję dekoracyjną. Może to za dużo powiedziane, ale łapiecie o co mi chodzi, prawda? Nic nie robiła. Będę pod wrażeniem, jeśli to ona sama wybrała tytuł płyty. Ta teksty odpowiedzialni byli m.in. Keri Hilson (“Perfect Lover”, “Brak the Ice”), Pharrell Williams (“Why Should I Be Sad”), James Washington (“Gimme More”, “Hot As Ice”). A za brzmienie całej płyty odpowiadają m.in. Nate “Dajna” Hills (Nelly Furtado “Loose”, Madonna “Hard Candy”), Bloodshy & Avant (Jennifer Lopez “Brave”, Britney Spears “In the Zone”). Teksty piosenek zwalają z nóg. Oczywiście bardziej w sensie negatywnym niż pozytywnym. Przyznam nawet, że cieszę się, że nie jestem orłem z angielskiego. Czasami zastanawiam się, czemu autorzy tych ‘poematów’ zgodzili się na publikację swojego imienia i nazwiska. Ja bym się wstydziła. Ale kogo teraz obchodzą teksty. Ważne, by piosenka była idealna do tańca i do oderwania się od szarej rzeczywistości. Single z płyty cieszyły się umiarkowaną popularnością. Pierwszym z nich, zapowiadającym powrót Spears do formy był utwór “Gimme More” zaczynający się moim ulubionym It’s Britney, bitch (PL: To Britney, suko). Raz mi się podoba a raz nie. Obecnie jestem jednak na ‘tak’. O ile piosenka pokazała, że z Britney już jest ok, tak teledysk to wszystko zaprzepaścił. Tragedia. Kolejnym singlem został kawałek “Piece Of Me”. Ale ja kiedyś szalałam za tym numerem! Teraz ledwo co wytrzymuję do końca. Na singiel wybrano też “Break the Ice”. Najbardziej podoba mi początek, gdy Britney niemal szepce It’s been a while I know I shouldn’t have kept you waiting But I’m here now (PL: Trwało to chwilę Wiem, że nie powinnam pozwolić ci czekać Ale teraz jestem tu). Pozostałe piosenki na tym krążku zdobyły moja większą sympatię. Podoba mi się m.in. “Heaven of Earth”, długi, ale wyróżniający się kawałek. Lubię również “Ooh Ooh Baby” (przyjemny numer, gratulacje dla tego, kto policzy ile razy Brit wymawia w nim słowo “baby”) i “Perfect Lover”, w którym Britney brzmi bardzo seksownie. Nie cierpię natomiast utworu “Radar”. Uważam, że głos Britney za bardzo przerobili. No i nie rozumiem idei umieszczenia tej piosenki na “Circus” (2008), ale niech już jej będzie. Nie przepadam też za “Hot As Ice”. Zbyt przesłodzony numer. Kiedy oceniałam ten krążek ponad rok temu byłam nim zachwycona. Britney nigdy nie należała do moich ulubionych piosenkarek, ale dzięki “Blackout” nieco się do niej zbliżyłam. Teraz jednak album mnie tak nie kręci. Sama muzyka wypada super, bardzo nowatorsko jak na tamte czasy, ale wokal Britney w niektórych momentach dobija.

#159 Katy Perry “Teenage Dream” (2010)

Po wielkim sukcesie singla “I Kissed a Girl” i jego następców (a szczególnie “Hot’n’Cold”) Katy Perry postanowiła wszystkm udowodnić, że nie jest gwiazdką jednego przeboju. To udało jej się idealnie, bo mało kto może pochwalić się umieszczeniem pięciu kolejnych singli z jednego albumu na pierwszym miejscu listy Billboard (a już do walki o szczyt szykuje się kolejny). Z niesamowitą łatwością nagrywa chwytliwe, popowe numery. Jej debiut bardzo mnie zaskoczył. Widziałam Katy w roli słodkiej dziewczyny, a tymczasem udowodniła, że umie pokazać pazur. W jej piosenkach sporo było rockowych brzmień. Oczywiście zręcznie zmiksowanych z popem. Na “Teenage Dream” tego już nie ma. Są tu tylko popowe i taneczne melodie. Niczym niemal nie wyróżniające się na tle piosenek wydawanych przez inne wokalistki. Z “Teenage Dream” podobają mi się dokładnie trzy utwory. Idąc po kolei: “Circle the Drain”, “E.T.” oraz “Who Am I Living For”. W “Circle the Drain” podoba mi się to, że jest to bardzo zadziorny numer. Jedyny na tej płycie, w którym Katy pokazuje pazur. Śpiewa czysto (co nie często jej się niestety zdarza) i z energią. Podoba mi się tekst. Opowiada o byłym chłopaku wokalistki – Travisie Mccoy’u. Mieli za sobą długi, ale burzliwy związek. O tym, czemu się rozstali Katy śpiewa w tej piosence. Kilka fragmentów specjalnie dla was: Thought I was the exception I could re-write your addiction (PL: Myślałam, że jestem wyjątkiem, że dla mnie zrezygnujesz z uzależnienia); Wanna be your lover Not your fucking mother Can’t be your savior I don’t have the power (PL: Chcę być twoją kochanką Nie pier*oloną matką Nie mogę cię ocalić Nie mam takiej mocy); You fall asleep during foreplay Cause the pills you take are more your forte I’m not sticking around to watch you go down (PL: Zasypiasz przy grze wstępnej bo pigułki, które bierzesz tak na ciebie działają Nie zostanę, żeby patrzeć jak się staczasz). W “E.T.” podoba mi się ta hipnotyzująca, elektryczna melodia. Nie z tego świata, chciałoby się powiedzieć xD Niesamowicie wciągający numer. Zupełnie nie w stylu Katy ale jakże dobrze do niej pasujący, do jej głosu i możliwości. No i z numerem 3. z wyliczanki. A tak naprawdę mój numer jeden wśród wszystkich piosenek Perry: “Who Am I Living For”. Utwór wbija w fotel. Katy brzmi nieco dramatycznie, podniośle. Przyznam, że nie potrafię zinterpretować tekstu tej piosenki. Chodzi chyba to to, że przed Katy jakieś wyzwania, próby: I am ready for the road less traveled Suiting up for my crowning battle This test is my own cross to bear But I will get there (PL: jestem gotowa do podróży nieznaną drogą Czekam na moją koronującą bitwę Ten sprawdzian jest moim własnym krzyżem do niesienia Ale tam będę). Genialny numer. Chociaż raz Katy nie robiła z siebie jakiejś słodkiej gwiazdki. Niestety, są tu i utwory, które zupełnie do mnie nie trafiają. “Firework”, chociaż ma niezły tekst (uwierz w siebie tip.) zniechęca mnie refrenem. “Last Friday Night” oraz “The One That Got Away” są nudne, bez polotu. “Pearl” natomiast zaczynało się bardzo obiecująco. Jednak wszystko psuje się ok. 20 sekundy. Wchodzi takie wkurzający bit. No i strasznie denerwuje mnie głos Katy (szczególnie w refrenie). W ostatnim czasie przekonałam się do jedynej z “Teenage Dream” ballady. Jest nią “Not Like the Movies”. Wprawdzie nie dorasta do pięt “Thinking Of You” z poprzedniego krążka, ale słucha się nieźle. Płyta jest niestety słaba. Nie jest o to to, co chciałabym od Katy. Marzę, by na trzecim albumie (który pewnie ukaże się w przyszłym roku) powróciła do czasów “One Of the Boys”. Może być jednak z tym problem, bo single z “Teenage Dream” były takimi hitami, że pójdzie pewnie za ciosem i nagra coś podobnego. A może nas zaskoczy?

#151 LMFAO “Sorry For Party Rocking” (2011)

Sama nie wiem, czemu zdecydowałam się na przesłuchanie płyty duetu LMFAO (omg, co za nazwa) pt. “Sorry For Party Rocking”. Znani są właściwie z jednej piosenki – hitu tegorocznych wakacji pt. “Party Rock Anthem”. Stop. Inaczej – hymnu tegorocznych wakacji. Oczywiście zależy dla kogo. Mnie ten shit prześladował pół wakacji. Na szczęście tylko wtedy, gdy byłam w Polsce. Za granicą można natknąć się na normalniejszą muzykę. Zastanawia mnie, komu taka ‘muzyka’ może w ogóle się podobać. Dopiero przy słuchaniu płyty LMFAO stwierdziłam, że ta Adele to dopiero robi komercyjną muzykę. Jej piosenki podobają się większości a te duetu LMFAO są chyba tylko do półgłówków. A ja wierzę, że z osobami czytającymi mojego bloga wszystko w porządku 😉 Myślałam, że z muzyką już trochę lepiej, skoro ludzie wykupują cały nakład płyt Beyonce czy Amy Winehouse. Okazuje się, że źle nie jest. Teraz jest wręcz tragicznie. Na “Sorry For Party Rocking” ciężko wyróżnić jakikolwiek kawałek, bo wszystkie są strasznie do siebie podobne. Różnią się raptem małymi fragmencikami i zaproszonymi do współpracy gośćmi. W otwierającym krążek “Rock the Beat II” w pamięci zostaje jedynie zbyt długa przemowa na początku. W “Party Rock Anthem” meczy ciągła zmiana rytmu. Nie przebija to jednak dziewczyny, która śpiewa mały kawałek. Plastik. Nie chce nawet wnikać, kto to jest. Wolę pozostać w niewiedzy. A gdybym to ja była tą panią, w ogóle nie ujawniałabym swojego nazwiska. Po co się później wstydzić? O, znajoma twarz. W “Champagne Showers” zaśpiewała Natalia Kills, której płytę oceniałam kilka dni temu. Ale czy to na pewno ona? Mam ku temu poważne wątpliwości. Głos jej strasznie zmodyfikowali. Zrobili jej straszne świństwo. Oprócz niej wśród gości znajdziemy Evę Simons (znaną z kawałka “Silly Boy”, i tylko z niego), will.i.am’a (ciągnie swój do swego), Busta Rhymes i jakąś Lisę. Bez sensu, bym opisywała każdy kawałek oddzielnie. Przecież to jeden szajs. Muzyka tworzona przez ten zespół jest delikatnie mówiąc beznadziejna, koszmarna, do d*py. No chyba, że ktoś lubi i przy takim czymś potrafi się dobrze bawić. Ja nie wyobrażam sobie, by na mojej 18-nastce (luty!) puszczali takie g*wno. Jestem tolerancyjna, szanuję wasze zdanie, ale gdy ktoś by mi powiedział, że uwielbia ten zespół, to wyśmieję. No cóż, kończę i idę posłuchać “The Beginning” Black Eyed Peas ;P