Były takie czasy, gdy Britney Spears swoich fanów nową płytą raczyła co roku. Teraz taki ‘komfort’ mogą odczuwać jedynie fanki Rihanny czy Justina Biebera. Po wydaniu świetnego “In the Zone”, który wniósł powiew świeżości w nudną jak dotąd muzykę Britney, księżniczka popu zamilkła. W tym czasie jednak nie obijała się na coraz to nowych plażach, lecz wytrwale pracowała. Wprawdzie nie nad nowymi utworami ale nad stanem swojej wątroby. Sporo imprezowała, piła, brała. W między czasie ogoliła się na zero i parasolem obtłukła samochód jednego fotoreportera (swoją drogą – TO auto wystawiłabym na sprzedaż :P). Na szczęście ogarnęła się, wybrała ładną perukę, i weszła do studia. Jeśli ktoś spodziewał się po niej płyty z piosenkami, które obrazują to co przeżyła i jej stan emocjonalny, może być nieźle zaskoczony. Zamiast smutnych, refleksyjnych utworów otrzymujemy dawkę solidnej roboty popu z elementami electro. Wkład Britney w ten album był taki jak mój na każdej lekcji fizyki – spełniała tylko i wyłącznie funkcję dekoracyjną. Może to za dużo powiedziane, ale łapiecie o co mi chodzi, prawda? Nic nie robiła. Będę pod wrażeniem, jeśli to ona sama wybrała tytuł płyty. Ta teksty odpowiedzialni byli m.in. Keri Hilson (“Perfect Lover”, “Brak the Ice”), Pharrell Williams (“Why Should I Be Sad”), James Washington (“Gimme More”, “Hot As Ice”). A za brzmienie całej płyty odpowiadają m.in. Nate “Dajna” Hills (Nelly Furtado “Loose”, Madonna “Hard Candy”), Bloodshy & Avant (Jennifer Lopez “Brave”, Britney Spears “In the Zone”). Teksty piosenek zwalają z nóg. Oczywiście bardziej w sensie negatywnym niż pozytywnym. Przyznam nawet, że cieszę się, że nie jestem orłem z angielskiego. Czasami zastanawiam się, czemu autorzy tych ‘poematów’ zgodzili się na publikację swojego imienia i nazwiska. Ja bym się wstydziła. Ale kogo teraz obchodzą teksty. Ważne, by piosenka była idealna do tańca i do oderwania się od szarej rzeczywistości. Single z płyty cieszyły się umiarkowaną popularnością. Pierwszym z nich, zapowiadającym powrót Spears do formy był utwór “Gimme More” zaczynający się moim ulubionym It’s Britney, bitch (PL: To Britney, suko). Raz mi się podoba a raz nie. Obecnie jestem jednak na ‘tak’. O ile piosenka pokazała, że z Britney już jest ok, tak teledysk to wszystko zaprzepaścił. Tragedia. Kolejnym singlem został kawałek “Piece Of Me”. Ale ja kiedyś szalałam za tym numerem! Teraz ledwo co wytrzymuję do końca. Na singiel wybrano też “Break the Ice”. Najbardziej podoba mi początek, gdy Britney niemal szepce It’s been a while I know I shouldn’t have kept you waiting But I’m here now (PL: Trwało to chwilę Wiem, że nie powinnam pozwolić ci czekać Ale teraz jestem tu). Pozostałe piosenki na tym krążku zdobyły moja większą sympatię. Podoba mi się m.in. “Heaven of Earth”, długi, ale wyróżniający się kawałek. Lubię również “Ooh Ooh Baby” (przyjemny numer, gratulacje dla tego, kto policzy ile razy Brit wymawia w nim słowo “baby”) i “Perfect Lover”, w którym Britney brzmi bardzo seksownie. Nie cierpię natomiast utworu “Radar”. Uważam, że głos Britney za bardzo przerobili. No i nie rozumiem idei umieszczenia tej piosenki na “Circus” (2008), ale niech już jej będzie. Nie przepadam też za “Hot As Ice”. Zbyt przesłodzony numer. Kiedy oceniałam ten krążek ponad rok temu byłam nim zachwycona. Britney nigdy nie należała do moich ulubionych piosenkarek, ale dzięki “Blackout” nieco się do niej zbliżyłam. Teraz jednak album mnie tak nie kręci. Sama muzyka wypada super, bardzo nowatorsko jak na tamte czasy, ale wokal Britney w niektórych momentach dobija.