#147, 148 LaFee “Frei” (2011) & Evanescence “Evanescence” (2011)

LaFee poznałam kilka lat temu. Bliżej ‘zaprzyjaźniłam się’ z nią dopiero w tym roku. Znam już dwie jej płyty (“LaFee”, “Jetzt erst recht”). Gdybym wcześniej nie wiedziała, w jakim kierunku zamierza LaFee podążyć, byłabym w wielkim szoku i z dziesięć razy sprawdzała, czy to na pewno ta sama wokalistka. Zmieniła się nie tylko muzycznie. Przefarbowała się na platynowy blond, zrobiła sobie afro (teraz częściej nosi kucyk), zaczęła się ubierać bardziej kolorowo. Muzycznie zmieniła się jeszcze bardziej. Moim zdaniem na gorsze. Kiedyś była bardziej wyrazista, miała swój styl. Teraz podążyła za panującą modą. Piosenki są łagodniejsze, bardziej taneczne. Przesiąknięte elektroniką. Jednak tę w wykonaniu LaFee odbieram całkiem pozytywnie. Niektórym powinno zakazać się korzystania z komputerów przy tworzeniu muzyki (pamiętacie ostatnie ‘dzieła’ LMFAO czy Black Eyed Peas?), tu wokalistkę do nich dopuszczam. Płytę otwiera utwór “Herzlich wilkommen”. Podoba mi się dokładnie do momentu, gdy LaFee śpiewa Ich sage dir (PL: Mówię ci). Refren jest straszny. Plusem piosenki jest też to, że trwa nieco ponad 2 minuty. Nie zniosłabym więcej. Kolejna piosenka, jaką jest “Lass die Puppe tanzen” jest cudowna. Najbardziej podoba mi się w niej to, że utrzymana jest w szybkim tempie. Nie nudzi się. Potrafię ‘katować się’ nią nawet 5 razy pod rząd. Z kolejnych piosenek zauroczył mnie jeszcze numer “Ich bin”. Kiedyś tej piosenki nie doceniałam. Teraz uważam, że jest świetna. Szczególnie lubię początek, gdzie LaFee śpiewa m.in. Ich bin Geschichte Und gegenwart Ich schrei und schweig Jedentag (PL: Jestem historią i teraźniejszością, Krzyczę i milczę każdego dnia). Zastanawiam się jeszcze, który utwór spodobał mi się równie bardzo i, cóż, słabo to widzę. Lubię trochę “Leben wir jetzt”, bo LaFee całkiem nieźle odnalazła się w elektronicznej rąbance, oraz “Du allein”, choć głównie za tekst. LaFee śpiewa m.in. Du liegst am Boden Du bist gefallen Niemand war da um dich zu halten (PL: Leżysz na ziemi poległeś Nie było przy tobie nikogo kto by był podporą). Oprócz tanecznych numerków na płycie znalazło się miejsce dla spokojniejszych ‘punkcików’. Przede wszystkim króciutka ballada “Ich hab dich lieb”, którą LaFee napisała dla swojego taty. Czegoś mi tu brakuje. Piosenka jest po prostu przyzwoicie zaśpiewana. Nic więcej. Ani nie wzrusza, ani nie czaruje. Inną balladą jest “Sieh mich an” czyli piosenka, której za nic nie potrafię sobie przypomnieć. Są niestety na “Frei” piosenki, których nie lubię. Należy do nich “Fliegen mit mir” oraz “7 Sünden”. W tej drugiej LaFee brzmi, jakby się miała zaraz rozpłakać. W wielu piosenkach najsłabszym punktem jest refren (“Alles Gute”, “Herzlich wilkommen”). LaFee podążyła własną drogą. Pełną kolorów i tanecznej muzyki. Ja jednak będę tęsknić za tą nieco zbuntowaną dziewczyną, śpiewającą chwytliwe, rockowe numery.

Informacje o tym, że Evanescence wznawiają swoją działalność dotarły do mnie zupełnie niespodziewanie. Nawet pogodziłam się z tym, że nie będzie już nigdy następcy “The Open Door”, że nie usłyszę w wykonaniu Amy Lee ballady na miarę “My Immortal” czy “Like You”. A jednak. Marzenia się spełniają. Zespół pod koniec 2010 roku wrócił do studia i przygotowywał materiał na płytę zatytułowaną “Evanescence”. Przyznam, że mogli się bardziej wysilić z tytułem krążka. Pierwszy utwór (“What You Want”) usłyszałam już na początku sierpnia. Ulżyło mi, bo obawiałam się, że (zgodnie z niektórymi plotkami itp.) pójdą w elektronikę. Piosenka bardzo mi się podoba. Jest szybka, odpowiednio ostra. Uwielbiam głos Amy w tym numerze. Szczególnie lubię moment, gdy śpiewa Every heart in my hands like a pale reflection (PL: Każde serce w mych dłoniach jest jak blade odbicie). Zanim przejdę do oceniania innych utworów, które znalazły się na pierwszej od pięciu lat płycie grupy, podzielę się z wami spostrzeżeniem. Pokochałam Evanescence za muzykę, która nie była tylko rockową muzyką. Swoje inspiracje czerpali z gothic rocka. Ich piosenki były niezwykle tajemnicze, niektóre nieco mroczne. Na nowej płycie mi tego brakuje. Amy wprawdzie nadal pokazuje, że głosu mogą jej niektóre piosenkareczki pozazdrościć, ale to nie jest już to samo. Strasznie brakuje mi na “Evanescence” tej tajemniczej aury. Rozumiem jednak, że chcieli zrobić coś nowego. No i zrobili. Nagrali rockowy krążek, który pewnie zginąłby pomiędzy innymi takimi płytami, gdyby nie wokal Amy – nie do podrobienia. Jednak jako osoba, która z “Fallen” i “The Open Door” zna każdą nutkę, jestem nieco zawiedziona. Przede wszystkim na “Evanescence” jest niedobór ballad. Wiele jest szybkich, rockowych numerów (“Made of Stone”, “Sick”). Spokojne numery? Jest ich tylko dwa: “Lost in Paradise” oraz “Swimming Home”. Żadna z nich nie dorównuje poprzednim balladom zespołu, lecz da się słuchać. Bardziej do gustu przypadła mi ta pierwsza piosenka – “Lost in Paradise”. Najbardziej lubię moment, gdy Amy śpiewa And now I’m lost in paradise (PL: A teraz jestem zagubiona w raju) a w tej samej chwili wchodzi mocniejsza muzyka. “Swimming Home” zdecydowanie mniej mi się podoba. Odstaje od innych piosenek na “Evanescence”. Brzmi jak piosenka z “Ray of Light” Madonny. Ale nawet na płycie królowej ładnie by nie błyszczała. Z szybkich utworów najbardziej lubię wspomniane na początku “What You Want”, “Sick” oraz “Never Go Back”. Zupełnie nie podeszły mi natomiast “The Change” i “Erase This”. O piosenkach ciężko coś w ogóle napisać. Są do siebie podobne, oparte na jednakowym pomyśle. Na szczęście w warstwie tekstowej zespół nie uległ pogorszeniu. Nadal otrzymujemy całkiem niezłe, nie głupie teksty. “Never Go Back” opowiada o miłości; Without your love I am lost And I can never go back home (PL: Bez Twej miłości jestem stracona  I nie mogę wrócić już nigdy do domu). W “Made of Stone” podoba mi się początek (w sam raz dla uczniów) Speak your mind Like I care I can see your lips moving I’ve just learned not to hear Don’t waste your time (PL: Wyrażasz swoje zdanie Jakby mnie to obchodziło Widzę jak poruszają się Twe usta Nauczyłam się po prostu nie słuchać Nie marnuj czasu). Może i muzyka Evanescence ewoluowała w niezbyt dla mnie dogodnym kierunku, nadal jest to mój ulubiony zespół a sama płyta “Evanescence” zrobiła na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Nie przebiła jednak dwóch poprzednich.

#144, 145, 146 Adele “21” (2011) & Natalia Kills “Perfectionist” (2011) & Alexis Jordan “Alexis Jordan” (2011)

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w radiu piosenkę „Rolling In the Deep” zerwałam się uradowana. „To Amy!” – pomyślałam. Szybko jednak mój entuzjazm opadł, bo w dalszej części piosenka nie brzmiała na śpiewaną przez Winehouse. Wtedy też przypomniałam sobie o jeszcze jednej brytyjskiej wokalistce, obdarzonej oryginalnym głosem – Adele. Jej pierwsza płyta „19” (2008) jest genialna. Pytanie tylko, czy „21” utrzyma ten poziom. Jaki jest ten album? Przede wszystkim przewidywalny. Czy ktoś w ogóle myślał, że Adele nagle porzuci soulowe melodie na rzecz dance popu? Chyba nie. W końcu to właśnie za te piękne soulowe melodie z elementami jazzu i bluesa świat pokochał Adele. Pierwsza nazwałabym ją idiotką, gdyby z tego zrezygnowała i poszła za modą. Wielkim atutem albumu są teksty. Opowiadają one o miłości. Jak przyznała niedawno w wywiadzie, wspaniałe, poruszające teksty na “21” napisała po rozstaniu z chłopakiem. Co więcej – po pijaku. Może to taka przypadłość Anglików? Amy Winehouse swoje najpiękniejsze utwory napisała będąc uzależniona od narkotyków. Nie zachęcam jednak jej naśladować. Na “21” Adele dodała szczyptę rocka. Piosenki są bardziej wyraziste niż na “19”. Mimo to ja częściej będę sięgać po jej debiut. Tamte piosenki szybciej zdobyły moje serce. Każda z nich miała w sobie coś, co mnie zachwycało. Na “21” dwie zupełnie mi nie podeszły. Należy do nich przyciężki w odbiorze “I’ll Be Waiting” oraz nudne “Don’t You Remember”, w którym głos Adele za nic mi się nie podoba. Jednak mimo tych dwóch zgrzytów album jest całkiem niezły. Kiedyś byłam mocno zakochana w “Rolling In the Deep”. Teraz ten kawałek nieco mi się już przejadł. I tak z niego najbardziej lubię początek i zwrotki. Refren jest najsłabszy. O innych piosenkach z tej płyty mam podobne zdanie. Albo podobają mi się zwrotki, albo refren. Jak chociażby “One and Only” (refren <3) czy “Turning Tables” (zwrotki <3). Są na szczęście trzy utwory, bez których teraz nie wyobrażam sobie dnia. Przede wszystkim nieco rockowe “Set Fire to the Rain”. Zaczyna się spokojnie, powoli przechodząc do ‘punktu kulminacyjnego’ – dopiero w refrenie Adele pokazuje, na co ją stać śpiewając But I set fire to the rain, Watched it pour as I touched your face (PL: Ale podkładam ten ogień pod deszcz Patrząc jak zagasa, gdy dotykam Twojej twarzy). Kocham wręcz “Someone Like You”. Jest to bez wątpienia najbardziej smutna i poruszająca piosenka (singiel) ostatnich kilku miesięcy. Najbardziej lubię fragment, gdy Adele śpiewa Never mind, I’ll find someone like you (PL: Mniejsza o to, znajdę kogoś takiego jak Ty). Trzecią piosenką z “21”, która nie schodzi z listy ulubionych jest “Rumour Has It”. Jest to jedna z najszybszych piosenek na płycie Adele. Mój wybór może was nieco zdziwić, bo z tego co czytałam, jest to wg. wielu osób najgorszy numer na albumie. Mi się jednak podoba. Wyróżnia się. Mimo, iż “21” nie zachwyciło mnie tak jak “19”, to dziękuję Adele za ten album. Pokazała nim, co się liczy – dobra, porządna muzyka i głos. Nie trzeba latać w samych gaciach po scenie (tak, to o was – GaGa, Rihanna, Britney), by wylądować na pierwszym miejscu list przebojów. Adele się to udało, bo ma talent. On, jak się okazuje, też jest ważny.

Sama jestem zaskoczona, że postanowiłam posłuchać albumu debiutującej wokalistki – Natalii Kills. Czy piosenkarka, której singlem pt. “Mirrors” byłam katowana za każdym razem, gdy włączałam radio, może mi przypaść do gustu? Okazuje się, że tak. Obawiałam się, że Natalia będzie kolejną plastikową gwiazdką. Wprawdzie gra pop i dance, ale dodaje do tego sporą dawkę elektroniki a nawet rocka. Album otwiera intro “Perfection”. Przez jakieś 30 sekund gada coś jakiś koleś. Przyznam, że całkiem ciekawy wstęp. Kolejny numer – “Wonderland” – ma chwytliwy refren. Kolejnej piosenki (“Free”) refren mnie wręcz odpycha. Kiepski jest. Z “Break You Hard” zachwycił mnie początek. Mmm, świetny jest. Słuchać w nim tłuczenie szkła. Kolejna piosenka sprawiła, że zapomniałam o pozostałych. “Zombie”. Sam tytuł bardzo mnie zaciekawił. I właśnie przy tej piosence po raz pierwszy poczułam wreszcie to, o czym mówiła tyle razy Natalia – mroczne oblicze popu. Wokalistka śpiewa m.in. I’m in love with a zombie (boy) But his heart is so cold (PL: Jestem zakochana w zombie (chłopaku) Ale jego serce jest takie zimne). Najbardziej lubię jednak, gdy wypowiada słowa cold, cold, freezing, freezing (PL: zimny, zimny, lodowaty, lodowaty). Z pozostałych utworów do gustu przepadł mi nieco mroczny, nieco taneczny numer “Acid Annie”. Na początku słychać rozmowę telefoniczną między dwojgiem ludzi co jest ciekawym wprowadzeniem do utworu. I na tym niestety kończy się ta lepsza strona płyty. O ile na początku albumu kilka piosenek podobało mi się w całości, tak tu tylko ich fragmenty. Wyjątkiem jest tylko “Not In Love”. Natalia umieściła na płycie dwie spokojniejsze piosenki. Jedną z nich jest “Broken”, druga to “Heaven”. Szczerze wolę “Heaven”. Podoba mi się fragment, gdy Kills rapuje. Jednak najbardziej, obok “Free”, nie podobają mi się jeszcze dwie piosenki: “Superficial” i “Nothing Last Forever”. “Superficial” przypomina mi “Mirrors”. A jak już jesteśmy przy tej piosence – refren ma wręcz okropny. Zwrotki są całkiem ok. Lubie też fragment, gdy Natalia szepce Sex Love Control Vanity(PL: sex, miłość, kontrola, próżność). Jak na debiutantkę, za którą ciągnie się opinia “nowej GaGi” (a tak nawiasem mówiąc – czy każda, która debiutuje musi być oskarżana o kopiowanie panny Germanotty?) Natalia poradziła sobie całkiem nieźle. Podoba mi się to, że utwory są nieco tajemnicze, z pazurem. Perfekcyjnie jednak nie jest. Ciekawa jestem, co pokaże nam na drugim krążku.

Alexis Jordan poznałam przypadkiem. Zobaczyłam na VIVie jej teledysk do “Happiness”. Zwróciłam na nią uwagę, bo się wyróżniała. Piosenka nie była jakaś elektroniczna czy bardzo taneczna. Sama Alexis wyglądała na normalną dziewczynę “z sąsiedztwa”. I co najważniejsze – była ubrana 😉 Pierwsze wrażenie było pozytywne. Niestety, “czar” prysł po zapoznaniu się z jej debiutancką płytą zatytułowaną “Alexis Jordan”. Młoda wokalistka serwuje nam sporą dawkę popowych, tanecznych numerów. Szkoda, że nie zrobiła nic, by choć trochę się wyróżnić z pośród tłumu takich samych dziewczyn. Na szczęście nie dała sobie przepuścić głosu przez syntezator. Jednak ma Jordan spore braki. Mnie jej wokal na kolana nie powalił. Same piosenki są nieco nudne. Ja miałam dość po przesłuchaniu ich jakieś dwa razy. Najbardziej podoba mi się singlowe “Happiness”. Przyzwoita piosenka, najmocniejszy punkt płyty. Mam tylko jedno zastrzeżenie do pierwszego refrenu. Kiedy Alexis śpiewa słowo ‘Happiness’ mogłaby dać więcej czadu, “naruszyć” nieco struny głosowe. Za delikatnie jest. Dobrze, że pod koniec się opamiętała i jest ok. Z pozostałych propozycji lubię “Habit”. Nie umiem jednak wytłumaczyć dlaczego. Miło mi się kojarzy, po prostu. Nienawidzę natomiast “Say that”. A szczególnie momentu, gdy padają tytułowe słowa. Nie lubię też “Hush Hush”. Nie potrzebnie zepsuli to straszną elektroniczną melodią. Jeśli chodzi o pozostałe numery to mało który czymś się wyróżnia. W “Love Mist” słychać inspiracje muzyką reggae. Ostatnia piosenka na krążku – “The Air That I Breathe” to ballada. Bardzo przeciętna, warto dodać. W wielu utworach głos Jordan skojarzył mi się z tym Kat DeLuny. Gdyby tylko Alexis wzięła przykład z koleżanki po fachu. Debiutancka płyta Kat jest świetna. Alexis to debiutantka. Ma przed sobą jeszcze wiele lat. Z pewnością z muzyki nie zrezygnuje. Może kiedyś zaskoczy nas rewelacyjnym krążkiem? Sądzę, że ma na to szansę. Musi tylko poćwiczyć głos, poszukać dobrych producentów. No i mieć szczęście.

#133, 134, 135 M.I.A. “Arular” (2005) & Timbaland “Shock Value 2” (2009) & Jennifer Hudson “Jennifer Hudson” (2008)

Lepsza niż Nicki Minaj. Ciekawsza niż Lady GaGa. Odważniejsza niż Rihanna. O kim mowa? To M.I.A. Raperka pochodzące ze Sri Lanki. 10 punktów dla tych, co zgadli. Mogliście jednak nie wiedzieć, bo w Polsce M.I.A. nie jest tak bardzo popularna. W radiu na próżno szukać jej piosenek. Stacje muzyczne nie puszczają jej teledysków. A szkoda, bo jej muzyka jest niesamowicie radosna, oryginalna. Taka w sam raz na wakacje. Przynajmniej ja nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką muzyką. M.I.A. z niezwykłą łatwością łączy hip hop, rap, elektronikę, muzykę klubową. A przy tym jest niesamowicie autentyczna. W każdej piosence jest coś, co wyróżnia ją od pozostałych. Czasem jest to po prostu ciekawa melodia, czasem tekst. W singlowym “Bucky Done Gun” są to takie jakby orkiestrowe momenty, jakby ktoś dawał czadu na bębnach 😉 Jednak w tej piosence najbardziej lubię chwile, gdy M.I.A. szybko wypowiada tytułowe słowa. Te trzy, niby niepozorne wyrazy razem stwarzają świetne trio, brzmią zabawnie, ale i intrygująco. W “Sunshowers” w pamięci zostają chwile, gdzie słychać nie rap a śpiew. Nie jestem pewna, czy słyszymy wtedy M.I.Ę. Oby nie, bo mnie ten śpiew nie zachwycił, choć jest ciekawym dodatkiem do piosenki, urozmaica ją. “10 Dollar” zapamiętałam od razu. Głównie przez pojawiające się na początku utworu słowa “hej hej hej”. Zainteresował mnie tekst tej piosenki, wiadomo – kasa. Zuziio lubi 😉 W piosence artystka pyta (a następnie sama sobie odpowiada) what can i get for 10 dollar? Anything you want (PL: Co mogę dostać za 10 dolarów? Wszystko, czego chcesz). Nie jest to wystarczająca kwota, by kupić ‘wszystko’, ale jako tekst piosenki sprawdza się super. Lubię też “U.R.A.Q.T.”. Tajemniczy tytuł i chwytliwy refren. To wyróżnia tą piosenkę. Może teraz jakieś minusy? Nie podoba mi się jedynie “Banana (skit)”. Czemu więc 4 a nie 5 czy 6? Płyta jednak szybko się nudzi.

Ha, ha, ha. To była moja pierwsza reakcja po przesłuchaniu tego krążka. Niegdyś wielki producent, który współpracował m.in. z Madonną przy “Hard Candy” i Keri Hilson przy “In a Perfect World” (obie te płyty bardzo mi się podobają). Teraz coraz nudniejszy i powtarzający się artysta. Kiedyś to on rozdawał karty. Teraz od muzyki ważniejsze są dla niego pieniądze. Skąd ten wniosek? Zaraz do tego dojdę. Nie pamiętam, jak było na “Shock Value 1”, bo minęło sporo czasu odkąd przesłuchałam tamten krążek. Single jednak kojarzę do dziś. Teraz otrzymujemy od niego zestaw niemal identycznych, plastikowych kawałków. Bez polotu, przepełnionych elektroniką. Komputerowa obróbka głosu jest tu na porządku dziennym. Krótko mówiąc – Timbaland nagrał to, na co jest teraz największy szał. Taka płyta sprzeda się bardzo dobrze. No i oczywiście gwiazdy. Timbaland znany jest ze swoich duetów z innymi wokalistkami i wokalistami. Na “Shock Value 2” udało mu się zaprosić m.in. Miley Cyrus, Katy Perry, Nelly Furtado, zespół The Fray i Justina Timberlake’a. Gdyby jeszcze reprezentowali oni jakieś odmienne, odległe od siebie gatunki muzyczne. Najbardziej podoba mi się singlowy utwór “Morning After Dark” nagrany z udziałem Nelly Furtado i SoShy. Głównie dzięki tej początkującej artystce, SoShy, ten kawałek zdobył moje uznanie. Świetnie sobie poradziła. Aż szkoda, że nie wydała jeszcze swojej płyty. Obok tego utworu nieźle wypada też piosenka z The Fray pt. “Underthrow”. Jest to bodajże najmniej komercyjny kawałek na tym albumie. Zupełnym nieporozumieniem było zaproszenie do współpracy Miley Cyrus. Osobiście nic do niej nie mam, nawet podoba mi się jej muzyka. Ale w “We Belong to Music” brzmi koszmarnie. Głos za bardzo jej przerobili. No i sama piosenka jest mocno przeciętna. Nie lubię też duetu z Katy Perry. “If We Ever Meet Again” to jeden z tych ‘hitów’, przy których wyłączam radio. Kiepskie, po prostu. Szkoda Katy na taki numer. Piosenka niczym się nie wyróżnia. Równie dobrze mogłaby zaśpiewać ją Lady GaGa jak i Rihanna. Zupełnie nie wiem, skąd on wytrzasnął JoJo. Nagrała może ze dwie płyty, ale sukcesu wielkiego nie osiągnęła. “Lose Control” z Timbalandem jej raczej nie pomoże. “Shock Value II” nie jest płytą, jakiej oczekuje się od Timbalanda. Niestety, producent już najwyraźniej się wypalił. Ale czemu to my mamy na tym cierpieć? Aż boję się, co zaprezentuje na nowym albumie.

Jennifer Hudson jest niezwykłą piosenkarką. Najpierw olśniła nas swoją rolą w “Dreamgirls” (Oscar!) a dopiero później ukazała się jej debiutancka płyta. Jest jedną z najpopularniejszych uczestniczek “American Idol”. Mimo, iż zajęła 7. miejsce. Pamiętam jeszcze, że w radiu często można było usłyszeć jej singiel “Spotlight”, pochodzący właśnie z tej płyty. Później o niej zapomniałam by w tym roku zakochać się od nowa w jej głosie. To właśnie on jest największym atutem krążka “Jennifer Hudson”. Dużo tu ballad. “Giving Myself” czy nieco gospelowe “Jesus Promised Me a Home Over There” są naprawdę dobre. Jednak utwór “And I Am Telling You I’m Not Going” dosłownie wbił mnie w fotel. To jeden z tych kawałków, przy których słuchaniu mam ciarki. Rozkręca się powoli, ale pod koniec nie można nie wyjść z podziwu dla umiejętności wokalnych Jennifer. Genialne. Po prostu. Jako ciekawostkę powiem, że ta piosenka została nagrana już w 2006 i znalazła się na soundtracku do “Dreamgirls”. Jednak spora ilość ballad przekłada się na nie za wysoką ocenę. Dlaczego? Jest nudno. Owszem, można zachwycić się wspomnianymi wcześniej utworami, ale inne już tak nie intrygują. Na szczęście dla nas Hudson umieściła tu kilka żywszych kawałków jak chociażby “Spotlight” czy “Pocketbook”. Ten drugi numer po prostu kocham. Obok Jennifer śpiewa w nim Ludacris. Stworzyli razem świetny duet. Oprócz niego na płycie pojawili się i inni goście. W kiepskim “What’s Wrong (Go Away)” występuje T-Pain. Mogę nawet powiedzieć, że to on ponosi odpowiedzialność za zepsucie tej piosenki. Bez niego byłoby lepiej. W “I’m His Only Woman”, nieco soulowym, nieco r&b, śpiewa Fantasia. W Polsce nie jest za bardzo znana. W 2004 roku wygrała “American Idol”. Głosy obu pań świetnie się dopełniają, tworząc magiczny, mocny duet. Płyta niestety szybko mi się znudziła. Potrzebowałam posłuchać jej z 10 razy, by coś więcej oprócz “Spotlight” zapamiętać.

#130, 131, 132 Madonna “American Life” (2003) & 30 Seconds to Mars “This Is War” (2009) & Enrique Iglesias “Insomnia” (2007)

I’d like to express my extreme point of view I’m not Christian and I’m not a Jew I’m just living out the American dream (PL: Chciałabym wyrazić swój skrajny punkt widzenia Nie jestem chrześcijanką i nie jestem żydówką Ja po prostu przeżywam amerykański sen). Tak rapuje Madonna w piosence tytułowej, która otwiera krążek “American Life”. Nie ma co ukrywać. Po nieco nudnym albumie “Music” zrobiła najlepsze, co mogła zrobić. Nagrała świetny, nie komercyjny album, którym tylko umocniła swoją pozycję w show biznesie. Sprawiła, że nie można przejść obok niego obojętnie. Pierwszy raz spotykam się z płytą, która zbierała skrajnie różne recenzje w zależności od miejsca zamieszkania. Jak można się spodziewać – w USA artystka została niemalże pogrzebana. My jednak mieszkamy ‘nieco’ dalej. Mi płyta z muzycznego punktu widzenia bardzo się podoba. Madonna odważnie sięgnęła po elektronikę. W niektórych utworach wspomaga się jednak gitarą (jak w akustycznym “X-static Process”) a czasem i całą orkiestrą (“Easy Ride”). Nie przestaje w tym wszystkim być sobą, czyli po prostu królową. Podoba mi się to, że Madonna śpiewa na “American Life” czysto. Ma głos jaki ma, ale na tej płycie wypada świetnie. Moje ulubione utwory? Należy do nich przede wszystkim numer tytułowy, czyli “American Life”. Piosenka szybko wpada w ucho. I co najważniejsze – po kilku przesłuchaniach nie nudzi się. Uwielbiam również “Mother and Father”. Niektórych może zniechęcać początek, gdzie Madonna śpiewa takim śmiesznym głosem, ale ja to kocham.  Piosenka należy do tych szybszych, ale tak naprawdę jest smutna. Wszystko leży w warstwie tekstowej. Madonna śpiewa m.in. My mother died when I was five (PL: Moja mama zmarła, gdy miałam 5 lat). Więc nie dajcie się zwieść tanecznej muzyce. Lubię też “Love Profusion”. Oprócz szybkich utworów znajdziemy tu kilka ballad. W “Nothing Falls” uwielbiam chórek, który pojawia się pod koniec. Piosenka kojarzy mi się z “Like a Prayer”, ale jest od niej gorsza. “X-Static Process” jest spokojną, akustyczną piosenką. Jedyne, co mi się nie bardzo w tej piosence podoba, to to, że głos Madonny został podwojony, potrojony itp. Sprawia to, że tę piosenkę śpiewa kilka Madonn. “Easy Ride” z kolei to (jak wspomniałam wcześniej) piosenka nagrana przy udziale orkiestry. Jedyny utwór, który mnie nie zachwycił to “Hollywood”. Nieco elektryczna piosenka jest jakaś taka bez wyrazu. Płyta jest jednak znacznie lepsza od poprzedniej (“Music”, 2000). Warto poznać.

Kilka osób już dawno prosiło mnie o recenzję ostatniej płyty zespołu 30 Seconds to Mars pt. “This Is War”. No więc się doczekaliście. Jest to pierwsza płyta zespołu, którą poznałam. Czy ostatnia? Chyba nie. Kiedyś sięgnę po pozostałe, z nadzieją, że było lepiej. Sporo dobrego czytałam o tej płycie. Wokalista zespołu – Jared Leto – ma świetny głos. Bardzo głęboki, męskie, po prostu cudowny. W sam raz do takich rockowych utworów. Mnie niestety płyta zawiodła. Brak tu piosenek, do których chciałabym wracać i wracać, które cięgle bym męczyła. Nie wiem, jaka była ich muzyka wcześniej, ale ta wydaje mi się nieco komercyjna, pod publikę. Wiadomo – nie każdą, ale fani ostrzejszych brzmień się na pewno zainteresują. Największe zainteresowanie wywołała u mnie piosenka otwierająca krążek – “Escape”. Trwa nieco ponad 2 minuty. Przez większą część utworu gra sama muzyka. Jared śpiewa tylko fragmencik. Za co lubię tę piosenkę? Za nastrój. Jest taka tajemnicza. Największą słabością albumu jest długość niektórych utworów. Nie lubię, gdy piosenki są zbyt długie. ‘A “Walk Away” Christiny, które trwa ok. 6 minut jakoś słucha’ – pomyślicie pewnie. Można nagrywać długie piosenki. Jednak gdy mają być one tak nudne jak te na “This Is War”, to lepiej sobie darować. Takie piosenki podobają mi się do drugiej, góra trzeciej minuty. Później tylko modlę się, by się już skończyły. Jednak żeby nie było tak do końca negatywnie. Są tu i piosenki, które (nawet w połowie) brzmią dobrze. Należy do nich zdecydowanie “Night of the Hunter”. Kawał dobrej, rockowej muzyki. Szansę mogę dać również spokojniejszemu od poprzednika “Hurricane”. Z pozostałych piosenek najbardziej wyróżnia się “Vox Populi”. Szczególnie ze względu na występujący w utworze chór. Zawsze obawiam się numerów, którym towarzyszy właśnie chórek, ale ten da się ‘przełknąć’. Mimo, iż płyty przesłuchałam z 4 razy to na pewno, nic prawie nie pamiętam. Piosenki zlewają mi się w jedno, mieszają. Zdecydowanie po 30 Seconds to Mars spodziewałam się czegoś lepszego.

4 lata musieli czekać fani Enrique Iglesiasa na nowy krążek swojego idola. Nie znam jego wcześniejszych albumów, opieram się wciąż na singlach. Przesłuchałam już kiedyś “Euprohię” i płyta, którą teraz oceniam przy niej to arcydzieło. Jednak oceną jego ostatniego ‘dzieła’ zajmę się kiedy indziej. Na płytę “Insomniac” składają się piosenki stonowane, spokojne. Jednak nie wszystkie takie są. Enrique pomyślał również o tych, którzy przy balladach ziewają. Nagrał bowiem kawałek z Lil’ Waynem pt. “Push”. Kiedyś nie lubiłam tego utworu. Teraz wręcz przeciwnie. Lubię sobie go słuchać. Inną, nazwijmy to ‘taneczną’ piosenką jest “Can You Hear Me”. Wątpię, by zyskała taką popularność, gdyby nie to, że została oficjalnym hymnem Euro 2008. Ostatnio mi się nieco już znudziła, ale za każdym razem przywołuje miłe, wakacyjne wspomnienia. A co z resztą? Trochę obawiałam się, że spokojne piosenki mnie znudzą i sprawią, że słuchanie tej płyty będzie katorgą. Jednak moje obawy się nie potwierdziły. “Insomniac” jest jedną z tych nielicznych płyt, na których taka ilość ballad wypada dobrze. Kilka z nich jest naprawdę uroczych. W “Miss You” pojawia się coś z muzyki latynoskiej, w “Do You Know (the Ping Pong Song)” słychać odbijane piłeczki do ping ponga. Jednak tylko na początku i pod koniec. Trochę szkoda, że tak mało, bo to całkiem fajny pomysł. Byłoby bardziej oryginalnie. Najsmutniejszą piosenką wydaje mi się “Little Girl”. Muzyka jest po prostu piękna. No i plus za tekst, który nie opowiada o miłości. Utwór opowiada o dziewczynie skłóconej z całym światem. Enrique śpiewa m.in. But she cries in the night Just to try to hold on No one can hear her She’s all alone (PL: Ale ona płacze w nocy, próbując się jakoś trzymać, nikt nie może jej usłyszeć ona jest zupełnie sama). Słabsze momenty? Nieco nudne “Wish I Was Your Lover” i “Somebody’s Me”. Nie spodziewałam się, że jego płyta może mi się spodobać. A jednak…

#119, 120 Selena Gomez & The Scene “When Sun Goes Down” (2011) & Beyoncé “4” (2011)

Uwielbiam Selenę. Naprawdę. Gdy zauważam, że za dużo płyt w ostatnim czasie otrzymuje ode mnie wysokie noty, ona wydaje nowy album. I wszystko wraca do normy. Selena bardzo się rozpędziła. Trzy lata – trzy płyty. A gdzie czas na odpoczynek, na poszukiwanie inspiracji, pomysłów? Ona się o to martwić nie musi. Ma ludzi, którzy wiedzą co robić. Ponownie wsparli ją panowie z Rock Mafia, którzy często współpracowali z innymi gwiazdami Disney Channel. Mnie szczególnie zaciekawiły dwie piosenki – jednak autorstwa Katy Perry, druga by Britney Spears. Nie trzeba być geniuszem by zgadnąć, którą z piosenek Selena dostała od Katy. “That’s More Like It” z powodzeniem mógłby znaleźć się na “Teenage Dream”. Natomiast piosenka od Britney – “Whiplash” – trafiła moim zdaniem w ręce Gomez przypadkiem. Te elektryczne brzmienie nie pasowało do techno na “Femme Fatale” a coś z piosenką trzeba było zrobić. Na szczęście Selena się wybroniła. Początek płyty nie zapowiadał katastrofy, jaka nastąpi nieco później. Spodobało mi się “Love You Like a Love Song”. Przekonałam się nawet do tego “pipipipi”. Nie spodziewałam się, że piosenka o tak bezsensownym tytule jak “Bang Bang Bang” może być dobra. A jednak. Utwór bardzo ciekawy, fajny, chyba nawet najlepszy. Przekonałam się nawet do “Who Says”. Szczególnie tekst przypadł mi do gustu. Selena śpiewa m.in. I’m no beauty queen I’m just beautiful me (PL: Nie jestem królową piękności Jestem po prostu piękną sobą). Piosenek z serii “uwierz w siebie” jest sporo (“Beautiful” Christina Aguilera, “Fuckin’ Perfect” P!nk), ale lepsze takie niż milionowa o straconej miłości. Ostatnia dobrą piosenką jest “We Own the Night”, w której Seleną wspomogła Pixie Lott. A dalej? “Hit the Light” to zwykła elektryczna ‘rąbanka’, “When the Sun Goes Down” jest przeciętne, “Outlaw” i “Middle of Nowhere” nawet się nie zauważa. Na płycie brakuje spokojnych utworów, których nie zabrakło na “A Year Without Rain”. Selena nastawiła się na dobrą zabawę. Ale czy można dobrze bawić się przy tych piosenkach? Mam ku temu wątpliwości.
         

Po kiepskim i nudnym “I Am…Sasha Fierce” z radością przyjęłabym nawet techno w jej wykonaniu. Byle tylko nie serwowała takich kiepskich ballad jak “Satellites” czy “Smash Into You”. Na szczęście Beyonce wzięła się w garść, skompletowała silną obstawę (m.in. pomagał jej Tricky Stewart i Ryan Tedder) i ‘odcięła pępowinę’. Nie tyle odsunęła tatę od przygotowywania krążka, ale też nagrała album zawierający najmniej wpływów r&b z tych dotychczas wydanych. I jest git. Obawiałam się tej płyty, bo ujawniane przez Beyonce piosenki zamiast zachęcać do kupna płyty tylko mnie do tego zniechęcały. “Run The World” przyjęłam z rezerwą, do “1+1” przekonałam się niedawno, choć nadal wkurzają mnie momenty, gdy Beyonce ma taki cienki głosik. Jednak drugi singiel – “Best Thing I Never Had” – to największy błąd tego albumu. Już pominę fakt, że wybieranie na singiel ballady przed wakacjami to samobójstwo. Ta piosenka po prostu jest kiepska. A na dodatek przypomina mi “Just The Way You Are” Bruno Marsa. Na szczęście “4” to nie tylko te trzy utwory. Beyonce wielokrotnie wspominała, że na jej muzykę ma wpływ twórczość Adele. Hmmm, nie wydaje mi się. Podobieństwo do Adele przejawia się tylko w tytule płyty. “4” niczym “21” czy “19” Adele. Ale muszę przyznać, że to jest najlepszy solowy krążek Beyonce. Wytwórnia narzekała, że jest za mało przebojowy, że brakuje na nim utworów pokroju “Crazy In Love” czy “Get Me Bodied”. Obawiają się, czy płyta osiągnie tak dużą popularność jak poprzednia. To smutne, że przekładają sukces komercyjny nad artystyczny. Powróćmy może do zawartości krążka. Najbardziej zauroczyła mnie piosenka pt. “I Care”. Niby ballada, ale bardzo mocna, charakterna. Ze spokojnych utworów lubię też “I Was Here” oraz “I Miss You”. Ale “4” to nie tylko ballady. Są tu również mocne, taneczne punkty. Jak chociażby duet z Andre 3000 pt. “Party”. Zawsze to miła odmiana. Bokiem wychodziły mi jej duety z Jay’em-Z. Uwielbiam “Love On Top” oraz “Countdown”. W tej drugiej bardzo podoba mi się to odliczanie. Nie cierpię natomiast momentu, kiedy Beyonce śpiewa killing me softly and I’m still falling (PL: zabijasz mnie słodko, a ja wciąż spadam). Jednak piosenka sama w sobie jest świetna. Beyonce nagrała najmniej komercyjny krążek w swojej karierze. Piosenki są przemyślane, dopracowane.

#111 Sugababes „Sweet 7″ (2010)

 

Pamiętacie jeszcze Sugababes i ich hity takie jak “Push the Button” czy “Too Lost in You? Ja tak i wciąż nie mogę uwierzyć, że niegdyś jeden z moich najulubieńszych zespołów nagrywa takie coś. Co jest przyczyną porażki? Wydaje mi się, że odejście z zespołu Keishy Buchanan. I tak oto w zespole nie ma ani jednej dziewczyny-założycielki. Mówiło się, że to Heidi i Amelle wyrzuciły wręcz Keishę ze swoich szeregów. Jak było naprawdę wiedzą tylko one. Ja bym się jednak nie zdziwiła, jakby Keisha sama podjęła decyzję o odejściu. Czyżby wiedziała, że zespół zmierza w złą stronę? Nie pomogli im najpopularniejsi obecnie producenci. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że starali się zrobić z nich nowe wersje Rihanny. Cóż, jedną już mamy. Wystarczy. Zrobili z dziewczyn produkty. Sama okładka już mnie odpycha. Tytuł płyty (“Sweet 7”) również nie jest trafny. Rozumiem, że to ich 7 płyta, ale za to najgorsza. Można podzielić ją na dwie części. Na jednej połowie (większej xD) mamy taneczne, dance-popowe utwory. Na drugiej, tej mniejszej, kilka spokojniejszych pioseneczek. Zaczyna się jednak obiecująco, bo “Get Sexy” to akurat kawałek niezłego electro (z ultradźwiękowym początkiem). Dalej jest niestety gorzej. Pozytywną ocenę mogłabym wystawić jedynie całkiem fajnej piosence “About a Girl”. Inne zlewają się w jedno. Są niemal identyczne. Jakoś jeszcze wyróżnia się “Miss Everything”, w której pojawia się Sean Kingston. Ale to piosenka bardziej dla fanów/fanek piosenkarza. Ja się do nich raczej nie zaliczam. Nieco lepiej sprawa ma się w drugiej części płyty. Nie liczcie jednak na nie wiadomo jakie ballady. Te są tylko poprawne. “Crash & Burn” bardzo szybko się nudzi. Jeśli miałabym wybierać, stawiam na “Little Miss Perfect”. Jednak dla jednej dobrej piosenki nie opłaca się kupować całej płyty.

#107 Christina Aguilera “Bi~ΟΠ~iC”

Kiedy w 2007 Christina zaczęła rozmyślać nad nowym krążkiem, nikt nie przypuszczał, że w końcu wykona obrót o 180 stopni. W końcu poprzedni krążek nawiązywał do stylistyki lat 30. i 40. ubiegłego wieku. Bałam się “Bionic”. Obawiałam się, jak taka znakomita wokalistka jak Christina odnajdzie się w electro. Jednak jak już coś Xtina robi, to na 100%. Teraz wszyscy tańczylibyśmy do np. “Prima Donny” czy “Glam”, gdyby wytwórnia Christiny tego nie sp*eprzyła. Album miał minimalną promocję. Nie pomogły mu też porównywania Aguilery do GaGi. Albo ja jestem głucha, albo te dwie artystki są zupełnie różne. Swoją drogą – czy każdy, kto nagrywa taneczną muzykę musi być od razu nazywany ‘nową GaGą’? Na “Bionic” nie znajdziemy dwóch takich samych numerów. Często zdarza się, że za czyjś album odpowiedzialny jest jeden, no dwóch producentów. Tu czegoś takiego nie ma. Właśnie ta spora grupa producentów sprawiła, że “Bionic” jest różnorodnym albumem, ale wciąż albumem electro i pop. Zupełnie inne kawałki przygotował dla Christiny Polow da Don (“Not Myself Tonight”, “I Hate Boys”), a inne Tricky Stewart (“Glam”, “Desnudate”). Album zaczyna się mocnym uderzeniem – piosenką “Bionic” o ciekawym początku. Przez jakieś pół roku miałam ją ustawioną jako dzwonek w komórce (ten początek właśnie) i kiedy tylko ją słyszę, biegnę do telefonu 😉 Świetnie wypada też hip hopowe “Woohoo” (ft. Nicki Minaj), niesamowite “Elastic Love” (w którym maczała palce M.I.A.), lekko latynoskie “Desnudate” (z partiami po hiszpańsku), uzależniająca “Prima Donna”, dyskotekowe “My Girls (ft. Peaches) oraz bogate w wulgaryzmy, nieco nawet śmieszne “Vanity”. Te taneczne piosenki wręcz uwielbiam. Ale pozostałe szybkie numery też nie są złe np. “Glam” to całkiem urocza piosenka, a w “I Hate Boys” obrywa się chłopakom, kiedy Xtina w bridge’u śpiewa Make me sick Inflated egos Little dicks Use ’em up Spit ’em out(PL: sprawiają że jest mi niedobrze, napompowane ego, małe penisy, użyj ich, wywal!). To była ta taneczna wersja Christiny. Na “Bionic” nie mogło zabraknąć poruszających ballad. Nie są to wprawdzie utwory pokrewne “Walk Away” czy “I’m OK”, ale równie dobre. Moją ulubioną balladą z “Bionic” jest “You Lost Me”. Wzruszający, pełen bólu numer. Lubię również nieco leniwe “Sex for Breakfast” i łagodne, urocze “All I Need”. W ostatnim czasie przekonałam się nawet do “I Am”. Najmniej z ballad podoba mi się wyprodukowane przez Lindę Perry “Lift Me Up”. Piosenka jest bardzo prosta, ale jakaś taka nudna. O wiele bardziej lubię ją w wersji live. Trochę się na Lindzie zawiodłam. W końcu to ona jest odpowiedzialna za takie hity Xtiny jak “Hurt” czy “Candyman”. Esencję bionicznej artystki znajdziemy na wersji deluxe. Zawiera ona cztery nowe utwory i nieco zmienioną wersję “I Am”. Ja osobiście posiadam taką wersję i jestem z niej bardzo zadowolona. Mamy tu radosne, popowe “Monday Morning”, zakręcone, oryginalne, nienormalne “Bobblehead”, elektryczną perełkę “Birds of Prey” (brawa dla Ladytron!) oraz uderzająco emocjonalne “Stronger Than Ever”. Wiecie, jaka piosenka z “Bionic” wbiła mnie w fotel, zaskoczyła? Bynajmniej nie “Bionic” czy “Glam”, ale właśnie “Birds of Prey”. Niesamowity numer, pokazujący inną, nieznaną stronę artystki. Najmniej podoba mi się pomysł umieszczenia interlude’ów. O ile “Morning Dessert” fajnie wprowadza w strefę ballad, tak “Love & Glamour” i “My Heart” są zbędne. Podsumowując, polecam wam “Bionic”. Mi ta płyta bardzo kojarzy się z wakacjami. Brawo, Christina!