#222 Nelly Furtado “The Best of Nelly Furtado” (2010)

Fanką Nelly Furtado nie byłam nigdy. Podziwiałam ją oczywiście jako artystkę, dużo w końcu osiągnęła. Jej muzyka jednak często była mi po prostu obojętna. Do czasu, aż zagłębiłam się w jej dyskografii. Debiutancki album „Whoa Nelly” oraz drugi, rewelacyjny krążek „Folklore” bardzo mi się podobają. Są szczere, autentyczne. Pokazują słuchaczom prawdziwe oblicze Nelly. Gorzej z „Loose”. Z pomocą Timbalanda nagrała utwory o nieograniczonym potencjale, które z szybkością światła zawojowały listy przebojów. Ale czy to jeszcze ta sama Furtado? Można o tym dyskutować. Po wielokrotnym przesłuchaniu „Loose” w miarę przekonałam się do prezentowanej przez nią na tej płycie muzyce. Czwarte wydawnictwo, „Mi Plan”, w porównaniu do poprzedniego albumu przeszło prawie nie zauważalne. Cóż, cena autentyczności. Kariera Nelly Furtado trwa już dobrą dekadę. Z tej okazji wokalistka postanowiła wydać składankę największych hitów.

Czytaj dalej #222 Nelly Furtado “The Best of Nelly Furtado” (2010)

#170, 171 Ayo “Joyful” (2006) & Rihanna “Good Girl Gone Bad” (2007)

Ayo jest niemiecką piosenkarką pochodzenia nigeryjsko-romskiego. Zwróciłam na nią uwagę podczas przeszukiwania stron o muzyce w celu znalezienia jakiejś ciekawej wokalistki lub zespołu. Zaciekawiła mnie informacją, że gra muzykę z pogranicza popu, soulu i folku. Zachęciła mnie też okładka – bardzo taka swojska, przyjemna, zdjęcia chyba na wsi robione. A sama wokalistka nie wyglądała na typową piękność. Jej debiutancka płyta “Joyful” ukazała się w 2006 roku. Wszystkie piosenki (oprócz “Down On My Knees” i “And It’s Supposed to Be Love”) są jej autorstwa. Mnie osobiście bardzo zaskoczyła informacja, że cały album powstał w…5 dni. Tyle trwało oczywiście nagrywanie. Teksty Ayo miała wcześniej. Dla porównania: płyta “B’Day” Beyonce została przygotowana w 2 tygodnie. A mimo to jest dużo gorsza od “Joyful”. Na pierwszy plan wysuwa nam się głos wokalistki. Jest niesamowicie ciepły i głęboki. Na pewno jeden z najbardziej charakterystycznych wokali wśród pań. Przyznam, że jej korzenie (mieszanka krwi nigeryjskiej i rumuńskiej) dają o sobie znać. Płyta “Joyful” składa się z romantycznych kawałków (“And It’s Supposed to Be Love”) oraz nieco radośniejszych numerów (“How Many Times”). Wszystkie łączy jednak jedna rzecz – są ciepłe, osobiste i po prostu piękne. Do moich ulubionych należy utwór otwierający album – “Down On My Knees”. Podoba mi się nie tylko ze względu na wokal Ayo, podziwiam też samą muzykę no i tekst. Jest to historia porzuconej kobiety, która nie może sobie z tym poradzić. Ayo śpiewa m.in. Down on my knees, I’m begging you, Please, please don’t leave me (PL: Na kolanach błagam cię Proszę, proszę nie zostawiaj mnie); Do you really think she can give you more than me, baby I know she won’t Cause I loved you, unconditionally, I gave you even more than , I had to give I was willing for you to die, cause you were more precious to me, than my own life (PL: Czy naprawdę myślisz, że ona może dać ci więcej ode mnie? Kochanie, wiem, że tak nie będzie. Bo kochałam cię, bezwarunkowo Dałam ci nawet więcej niż miałam do oddania Byłam gotowa umrzeć dla ciebie Bo byłeś dla mnie cenniejszy niż moje własne życie). Równie mocno lubię “Help Is Coming”. Fajnie, że Ayo brzmi w tym utworze trochę inaczej – bardziej zdecydowanie, mocniej. Artystka śpiewa m.in how come you always escape out of a serious conversation dont’t you know it can’t never be too late for us to succeed out of every misery you can be released as long as you beleive (PL: Jak to jest, zawsze uciekasz Przed poważną rozmową Czy nie rozumiesz, że nigdy nie jest za późno Na nasz sukces? Z każdego nieszczęścia Możesz oswobodzić się Tak długo, jak wierzysz). Całkiem podoba mi się też delikatne “Letter By Letter” no i wspomniane wcześniej “And It’s Supposed to Be Love”. Ciężko wskazać mi najsłabszy numer. Jak już to chyba wybiorę “Neva Been”. W ogóle jej nie pamiętam. Nie wiem czy wiecie, ale płyta “Joyful” zdegradowała w Polsce “Loose” Nelly Furtado. Coś w tym musi być. Ayo brzmi autentycznie, ciekawie. Po prostu ładnie.

Rok po wydaniu “A Girl Like Me” Rihanna przygotowała kolejny krążek. Jej muzyka nie przeszła jakiejś spektakularnej metamorfozy. Na “Good Girl Gone Bad” nadal króluje pop i r&b, mniej tu niestety hip hopu i dancehallu. Największej zmianie uległ image Rihanny. Przestała wyglądać jak zwykła dziewczyna z sąsiedztwa. Pokochała drogie marki i zmieniła fryzurę. Stała się elegancką kobietą. Mimo wszystko twierdzi, że “dobra dziewczyna stała się zła”. Nie przesadzajmy. Grzecznie nagrywa co jej podrzucą. Nie napisała ani jednej piosenki na tę płytę. Za całość odpowiada m.in. Timbaland (“Sell Me Candy”, “Lemme Get That”) oraz Justin Timberlake, który nawet zaśpiewał w jednym numerze (“Rehab”). Wydaje mi się jednak, że “Good Girl Gone Bad” jest bardziej melodyjne i różnorodniejsze niż poprzednicy. Mimo wszystko muzyka, którą Rihanna prezentowała nam na dwóch pierwszych płytach bardziej do niej pasowała. Jest tu na szczęście kilka kawałków, które lubię. Ostatnio przekonałam się do “Don’t Stop the Music”. Fajny, klubowy numer. Nie jest to na szczęście elektroniczna rąbanka. Tekst idealnie pasuje do muzyki. Rihanna śpiewa I wanna take you away Lets escape into the music DJ let it play I just can’t refuse it Like the way you do this Keep on rockin to it Please don’t stop the Please don’t stop the  Please don’t stop the music (PL: Chcę porwać cię daleko Uciekajmy w rytm muzyki DJ , włączaj to Nie mogę wprost odmówić Kocham sposób w jaki to robisz Nie przestawaj szaleć Proszę nie zatrzymujcie, nie zatrzymujcie  Proszę nie zatrzymujcie muzyki). Od pierwszego przesłuchania tej płyty jestem fanką kawałka “Breakin Dishes”. Jest to jeden z najbardziej zadziornych numerów Rihanny. Piosenka wyróżnia się na tle innych. Mocna muzyka, niezbyt grzeczny tekst – I’m breakin’ dishes off your head All night (uh huh) I aint gon stop until I see police and lights (uh huh) I’m a fight a man (tonight) (PL: Tłukę naczynia na Twojej głowie Przez całą noc (uh huh) I nie przestanę póki nie zobaczę policji i świateł (uh huh) Walczę z facetem (dziś wieczorem)). Płyta Rihanny składa się jednak nie tylko z tanecznych numerów. Wymienione przeze mnie wcześniej zdecydowanie należały do tych bardziej udanych. Nie przepadam natomiast za dwiema dość słodkimi numerami: “Push Up On Me” (kiepski wokal) i “Sell Me Candy”. Kiedyś też słynna “Umbrella” robiła na mnie większe wrażenie. Teraz denerwuje mnie moment, gdy Rihanna śpiewa Under my umbrella, ella, ella, ey, ey, ey. Under my umbrella, ella, ella, ey, ey, ey. Under my umbrella, ella, ella, ey, ey, ey, ey, ey (PL: Pod moim parasolem ole olem olem…). Do łazienki jej się chciało? Przejdę teraz do spokojniejszej części płyty. Zupełnie nie podoba mi się duet z Ne-Yo pt. “Hate That I Love You”. Strasznie nijaki i nużący numer. Nie przekonuje mnie też “Rehab”. Nie wiem czemu. Niby poprawny numer, ale nic więcej. Ubóstwiam natomiast dwie ostatnie piosenki: “Question Existing” i “Good Girl Gone Bad”. W tej pierwszej podoba mi się elektroniczny podkład. Ta druga ujęła mnie wokalem Rihanny, ładną muzyką i ogółem przekazem. Nową płytą Rihanna udowodniła, że należy się z nią liczyć. Ugruntowała swoja pozycję w show biznesie. Co było dalej – już wiemy.

#166 Amy MacDonald “This Is the Life” (2007)

Nie ma o niej informacji na portalach plotkarskich. Jej teledyski puszczają w telewizji rzadziej niż te Amy Winehouse (przed śmiercią). Sama wokalistka nie lansuje się, biegając z premiery filmu klasy B. na imprezę z okazji wprowadzenia na rynek nowego preparatu na odchudzanie. Skupia się na muzyce. To ona jest autorką wszystkich piosenek na debiutanckiej płycie “This Is The Life”. W wielu zagrała nawet na gitarze. Podoba mi się, że miała tak duży wkład we własny album. Amy ma charakterystyczny głos. Może nie tak jak Duffy czy Adele, ale nie sposób pomylić ją z inną wokalistką. Jej wokal jak na jej młody wiek (w chwili nagrywania płyty miała 19 lat) jest bardzo dojrzały. Amy poznałam dzięki piosence “This Is The Life”. Na początku nie byłam nią zachwycona, ale szybko wkręciłam się na dobre. Teraz to jedna z moich ulubionych piosenek. Amy śpiewa o życiu tych, dla których świat kończy się na obejrzeniu nowego filmu czy posłuchaniu nowej piosenki swojego idola. Artystka nuci między innymi And you’re singing the songs Thinking this is the life (PL: A ty śpiewasz te piosenki Myśląc, że to właśnie jest życie). Największym atutem utworów MacDonald są ich teksty. Pod względem muzyki album może wydawać się jednostajny. Nieco popu, rocka, folku i country przewija się w każdym numerze. Musiałam posłuchać tej płyty przynajmniej 4 razy by zapamiętać coś więcej niż “This Is The Life” i “Poison Prince”. Dlatego właśnie zwróciłam uwagę na teksty piosenek. W “Let’s Start a Band” pyta m.in. And how do I know if you’re feeling the same as me? (PL: Jak mam wiedzieć czy twoje uczucie jest takie same jak moje?). Lubię ten utwór. Na początku jest spokojnie. Dopiero pod koniec głos Amy nabiera mocy. Najbardziej chyba podoba mi się cytat z piosenki “L.A.” brzmiący I’m always told to be the dreamer kind wake up one morning and your dreams are life (PL: Zawsze mówią mi, żebym była marzycielką by pewnego dnia sny stały się rzeczywistością). W “Youth of Today”, najspokojniejszej piosence na płycie, MacDonald śpiewa o tym, by zrozumieć młodzież, co w końcu nie jest takie proste: And we are the youth of today Change our hair in every way(PL: Jesteśmy dzisiejszą młodzieżą Zmieniamy fryzurę na każdy sposób). Numer jest naprawdę dobry. Jeden z moich ulubionych na tym krążku. Przyznam, że zaskoczył mnie. Do takiego tekstu (i tematu) aż chciałoby się nagrać coś rockowego, nieco zbuntowanego. Ona zrobiła inaczej i…chyba właśnie tym wygrała. Płyta Amy bardzo mi się podoba. Trzeba spędzić przy niej trochę czasu, ale warto.

#149, 150 Paris Hilton “Paris” (2006) & Eliza Doolittle “Eliza Doolittle” (2010)

Kim jest Paris Hilton? Każdy z was na pewno ją kojarzy, ale kto umie powiedzieć, czym się dokładnie zajmuje? Ma za sobą przygody z modelingiem, filmem (Złota Malina dla najgorszej aktorki za “Dom woskowych ciał”). Jednak nic nie wychodzi jej tak dobrze jak lansowanie własnej osoby. Pewnego dnia jednak się nudziła i pomyślała: Już wiem! Nagram płytę! Nagranie własnego krążka nie jest jednak przedsięwzięciem tanim, jednak Paris o brak kasy martwić się zupełnie nie musi. Jest ustawiona do końca życia. Bardzo sceptycznie podchodziłam do tej płyty. Pierwsze zetknięcie z nią przypominało mi basen przy hotelu w Tunezji. Pierwsze podejście – brrr, lodowata woda. Lecz potem człowiek szybko się przyzwyczaja. Najbardziej nie podoba mi się głos Paris. Nie ma co ukrywać – Amy Lee czy Christiną Aguilerą to ona nie jest. I gdybym miała tylko to oceniać, byłoby nisko. Jednak jak wspomniałam wcześniej, Hilton ma kasę, stać było ją na producentów, którzy nadali temu krążkowi całkiem niezłe brzmienie. Przede wszystkim Scott Storch. Produkował dla Christiny Aguilery (“Fighter”, “Walk Away”) i dla Beyonce (“Naughty Girl”, “Baby Boy”). Jaką muzykę mogłaby grać Paris? Nie spodziewajmy się po niej ballad. Krążek składa się 11 tanecznych utworów. Zapewne do takich chciałaby bawić się sama Paris. Najbardziej podoba mi się to, że nie są to tylko popowe, zlewające się w jedno kompozycje. W “Fightin’ Over Me” słychać inspiracje hip hopem. A na dokładkę w utworze rapuje Fat Joe i Judakiss. W “Stars Are Blind” mamy mieszankę popu i reggae. Pamiętam ten numer z wakacji 2006. “Jealously” w refrenie słychać ostrzejsze brzmienie. Spokojniej robi się na chwilę – przy “Heartbeat”. Teksty piosenek nie są zbyt wyszukane. Są raczej proste, aby nie trzeba było za dużo myśleć tylko dać się porwać muzyce. W utworach Paris śpiewa o tym, jaka jest piękna i seksowna np. w “Fightin’ Over Me” Maybe cuz im hot to death and I’m so so so sexy (PL: Może dlatego że jestem zabójczo gorąca i tak bardzo bardzo sexy) czy w “Turn You On” The clubs not hot until I walk through (PL: Ten klub nie jest gorący dopóki tam nie wejdę). Sporo tu również o chłopakach. Jak mogło być inaczej, skoro liczba ‘narzeczonych’ Paris jest większa niż jej IQ. Swoją płytą Paris świata nie zbawi. Chciała to nagrała. Współczuję tym, którzy biorą ten album na serio i doszukują się w nim wielkiej sztuki.

Pamiętacie jeszcze najbardziej wygwizdaną piosenkę roku? Oczywiście nie w sensie, że była kiepska. Nic z tych rzeczy. Wygwizdać to my sobie możemy “Friday” Rebeki Black. Utwór Elizy Doolittle “Skinny Genes” był jedną z najczęściej granych piosenek przez radia w zeszłe wakacje. Piosenka jest naprawdę dobra. Kolejny singiel – “Mr Medicine” nie podobał mi się. To na trochę odsunęło mnie od twórczości tej młodej Angielki. Cieszę się jednak, że sięgnęłam po jej debiutancki album. Głos Elizy kojarzy mi się z tym Lily Allen. Tak samo delikatny, podobna barwa. Jednak muzycznie się różnią. Lily jest bardziej popowa. Eliza oprócz popu skierowała się w stronę soulu i folku. Oprócz tego czerpała inspiracje z muzyki lat 50. i 60. I to właśnie w Anglikach uwielbiam. Nie boją się sięgać po muzykę z odległych lat. Oczywiście dodają do tego nowoczesne melodie, ale całość brzmi świetnie, oryginalnie i świeżo. Tą drogą poszła i Eliza. Przy jej muzyce dobrze możemy bawić się i my i nasi rodzice. Album składa się z 13 utworów. Wiele z nich to radosne, nieco taneczne numery. Inne są spokojne, lecz nie nudzą i nie wzruszają. Nie są typowymi balladami. Mocną stroną piosenek są ich teksty. W uroczym “Money Box” śpiewa o pieniądzach, wymienia sporo walut. W “Missing” śpiewa o tym, że brakuje jej miłości. W “Skinny Genes” wymienia wady swojego chłopaka I really don’t like your point of view (PL: Naprawdę nie cierpię Twojego sposobu bycia). Lecz tak naprawdę chce z nim być. Ze wszystkich utworów zawartych na tym krążku najbardziej lubię “A Smokey Room”. Jest to nieco jazz’owa piosenka. Kojarzy mi się z “Sinkin’ Soon” Nory Jones. Uwielbiam też “Pack Up”. Świetnym pomysłem było umieszczenie w refrenie tego męskiego głosu. Dzięki temu piosenka się wyróżnia. Trzecim kawałkiem, który należy do moich ulubionych jest “Empty Hand” – najspokojniejsza piosenka na płycie. Bardzo nastrojowa. Mniej podoba mi się natomiast wspomniane wcześniej ‘Mr. Medicine” i nudne “Police Car”. Są to na szczęście nieliczne momenty, w których wątpimy w Angielkę. Ma ona dar do tworzenia lekkiej, przyjemnej muzyki, która jest na dodatek czymś więcej. Polecam.

#128 Monika Brodka “Granda” (2010)

Monikę Brodkę pamiętam jeszcze z Idola. Była taką niepozorną nastolatką. Program jednak wygrała i niedługo potem ukazały się jej dwie płyty pełne popowych piosenek. Czasem bardziej przebojowych, czasem mniej. Mnie na pewno one nie zainteresowały. A tu proszę, jaka niespodzianka. Monika wydała album, który jest zupełnie niepodobny do tego, co w polskiej muzyce było. Monika z zwyczajnej, popowej wokalistki stała się prawdziwą artystką. Niszową, warto dodać. Jej piosenek nie usłyszycie już w radiu. Na “Grandzie” nadal sporo popu. Podszytego elektroniką i folkiem. Może inaczej – pop wyższych lotów. Nie dla każdego. Sama musiałam się przekonać do tych piosenek. Bez wątpienia ich najmocniejszą stroną są teksty. W dużej mierze pisane przez samą Brodkę. Sami musicie przyznać, że teksty Paulli czy innych polskich gwiazd są często żenujące i wtórne. Monika poszła o krok dalej. Teksty są naprawdę ciekawe. Wokalistka używa sporo słów, o których, z języka polskiego wiem, że nazywają się ‘archaizmy’ (wyrazy, które wyszły z obiegu). Przykładem może być tytułowa “Granda” i zwrot “porachuję kości”. A jeśli chodzi o piosenki pod kątem muzyki. Najbardziej podoba mi się piosenka tytułowa. Momentami brzmi jak remix, ale może to sprawka sporej ilości elektroniki, użytej w utworze. Uwielbiam wręcz zaśpiewane po francusku “Excipit”. Może ten język nie robi na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia, ale Monika brzmi naprawdę uroczo i ciekawie. Całkiem niezła jest spokojna “Syberia” i zakręcone “W pięciu smakach”. Nie podoba mi się natomiast “K.o.” oraz przynudzające “Kropki, kreski”. Nie rozumiem decyzji o umieszczeniu tu granego przez tatę Moniki utworu “Hejnał”. No ładnie gra, ale ta piosenka tu nie pasuje.

 

#114 Nelly Furtado „Folklore” (2003)

Trzy lata po “Whoa, Nelly” otrzymujemy od Nelly Furtado nowy materiał. Kiedy po raz pierwszy słuchałam “Folklore” byłam bardziej na ‘nie’ niż na ‘tak’. Jednak po kilku przesłuchaniach stwierdziłam, że nawet mi się podoba. Przede wszystkim płyta brzmi dojrzalej niż poprzedniczka. Nelly również jest bardziej odważna w łączeniu gatunków. Obok popu mamy tu elementy folku (“Powerless”), hip hopu (“Fresh Off The Boat”) i akustycznych brzmień (“Try”, “Saturdays”). Sprawia to, że płyta nie jest jednostajna, nie nudzi się tak szybko. Sama muzyka zasługuje na oddzielny komentarz. W wielu piosenkach pojawia się banjo, mandolina (“One-Trick Pony”, “Forca”), gitara akustyczna (“Try”), gitara elektryczna (“Childhood Dreams”). Kiedyś nie mogłam wręcz słuchać tej płyty ze względu na głos Nelly, ale na szczęście się przekonałam do niego. Jest oryginalny, ciekawy. Nie wydaje mi się, aby ktoś inny śpiewając piosenki z “Folklore” wypadłby równie dobrze jak właśnie Furtado. Teraz może coś o piosenkach. Zauroczył mnie początek płyty. Uwielbiam “One-Trick Pony”, “Powerless”, “Explode”. “Try” niestety zdążyło mi się znudzić już przynajmniej trzy razy. Za pierwszym przesłuchaniem zwróciłam uwagę tylko na nieco hip hopowe “Fresh Off The Boat”. Teraz również lubię do niej wracać. Potem było tylko lepiej, bo stwierdziłam, że wokal Nelly jest niesamowity i pasuje do tych piosenek. Druga część płyty nieco mniej mi się, niestety, podoba. Piosenki zlewają mi się w jedno. Ciężko mi również przypomnieć sobie, jak leci takie “The Grass Is Green” czy “Picture Perfect”. Może to nawet i lepiej bo nie za bardzo mi się podobały. Jednak nic nie przebiło “Saturday”. Czas trwania utworu idealnie dopasował się do dnia tygodnia, o którym mowa (‘sobota’). Nie uważacie, że każda sobota jest krótsza od takiego np. poniedziałku? Piosenka Nelly trwa nieco ponad 2 minuty. I całe szczęście. Dobija mnie ten głos, który podśpiewuje gdzieś z tyłu. Na szczęście dwie ostatnie piosenki sprawiają, że zapomina się o tych kilku kiepskich. Głównie za sprawą “Island of Wonder”, które kojarzy mi się z muzyką indyjską. “Childhood Dream” też da się słuchać. Chociaż trochę pod koniec nudzi. Uważam jednak, że to najlepsza płyta, którą dostaliśmy od Nelly.

#104, 105, 106 Nelly Furtado “Whoa, Nelly!” (2000) & Jennifer Lopez “This Is Me… Then” (2002) & Nicole Scherzinger “Killer Love” (2011)

“Whoa, Nelly” to pierwszy album wokalistki, której teraz przedstawiać nikomu nie trzeba. Już od pierwszych sekund słychać, że to JEJ krążek. Przede wszystkim wokalistka jest autentyczna, nikogo nie udaje. Wiele tekstów napisała samodzielnie. Jest również główną producentką płyty. Mo że wydać się to dziwne, ale album doskonale opisuje sama okładka. Widzimy na niej wokalistkę lezącą na trawie, nie muszącą się nigdzie śpieszyć, cieszącą się chwilą. “Whoa, Nelly” to całkiem radosny, słoneczny krążek. Może i Nelly nie ma idealnego głosu, ale posiada z pewnością ciekawą barwę. Szczególnie słychać to na dwóch pierwszych płytach. Mi trochę zajęło, zanim ostatecznie polubiłam jej wokal. Artystka serwuje nam porcję piosenek zawierających w sobie pop, trip hop (“My Love Grows Deeper”), nieco elektroniki połączonej z hip hopem (“Trynna Find a Way”), r&b (“Party”) oraz jak przystało na osobę o portugalskich korzeniach pojawiają się dźwięki latino (“Onde Estas”). Moim faworytem jest utwór “Turn Off The Light”. Chociaż może bridge tego utwory nie za bardzo mnie przekonuje, tak zwrotki i refren są w porządku. Lubię również “Shit On The Radio (Remember The Days)”. Gratuluję Nelly, zostałaś jasnowidzem. Po ponad 10 latach od wydania tego krążka, to co słyszymy teraz w radiu, to w większości zwykłe g*wno. Jednak po głębszej analizie tekstu widzimy, że Furtado obraża sama siebie: You liked me till’ you heard my shit on the radio (PL: lubiłeś mnie dopóki nie usłyszałeś mojego gówna na antenie). Nieco mniej podoba mi się singiel “I’m Like a Bird”. Nelly otrzymała za niego nagrodę Grammy. Utwór jest bardzo lekki, wiosenny. Nelly śpiewa m.in. I’m like a bird, I only fly away I don’t know where my soul is I don’t know where my home is(PL: Jestem jak ptak, będę tylko latać w dal Nie wiem gdzie jest moja dusza, nie wiem gdzie jest mój dom). Jeśli miałabym wybierać jeszcze jakieś piosenki, które bardzo lubię, wskazałabym na balladę “Scared of You”. Mimo, iż jest długa (6 minut), nie zauważa się tego. Nie polubiłam natomiast ballady “Onde Estas” oraz rozlazłej piosenki “Party”. Podsumowując, “Whoa, Nelly” to całkiem dobry album. Jeśli znacie i kochacie jej “Loose” może wam się nie spodobać, ale i tak zachęcam.

“This Is Me…Then” to trzecia płyta aktorki, piosenkarki Jennifer Lopez. Po debiutanckim, całkiem niezłym “On The 6” i tanecznym “J.Lo” można powiedzieć, że jest to jej chyba najmniej komercyjny album. Sporo tu spokojnych piosenek. “The One”, “Dear Ben”, “Again” nie polepszą mojego zdania o tej płycie, które – szczerze mówiąc – najlepsze nie jest. Większość utworów jest jakaś taka nijaka. Znikają gdzieś pomiędzy szybszymi piosenkami typu “Jenny From The Block” czy “I’m Glad”. Najmocniejszą stroną wielu kawałków jet sama muzyka. Uwielbiam chociażby instrumentalny początek piosenki “Again”. Delikatne dźwięki pianina działają niezwykle kojąco. Aż szkoda się robi, gdy zaczyna się śpiew Jennifer. A to właśnie on jest chyba największą porażką na tym albumie. Ok, głosy zmienić się nie da. Jednak na “On The 6” czy singlach z “J.Lo” (całości jeszcze nie znam) wypadła duże lepiej. Rozumiem, że chciała dać fanom mniej komercyjny materiał, postawiła na soul i r&b, ale piosenki są po prostu nudne. Moim numerem jeden z “This Is Me…Then” jest be wątpienia najbardziej hip hopowy utwór – “Jenny From The Block”. Była to pierwsza piosenka Jennifer, którą poznałam. Bardzo często można było usłyszeć ją w radiu. Jak byłam młodsza zawsze zastanawiałam się, dlaczego ona śpiewa o jakimś chomiku ;P (“I’m still I’m still” rozumiałam jako “hamster hamster”). Całkiem lubię tekst do tej piosenki. Jennifer przekonuje w nim, że mimo popularności, jaką zdobyła nadal jest tą samą “Jenny from the block”: Don’t be fooled by the rocks that I got I’m still, I’m still Jenny from the block Used to have a little, now I have a lot No matter where I go, I know where I came from(PL: Nie daj się omamić kasą, którą mam Jestem nadal…nadal Jenny z sąsiedztwa Miałam mało, teraz mam dużo Nieważne gdzie pójdę, wiem skąd pochodzę). Jennifer się nie postarała. Zdecydowanie wole jej debiut.


Brawo, Nicole. Tyle razy próbowałaś aż ci się udało. Wydałaś wreszcie swój solowy krążek. Zresztą ma już tyle piosenek, że obsadzi nimi jeszcze co najmniej dwa albumy. Solowe piosenki Nicole do sieci wyciekały od 2007 roku, kiedy to miał zostać wydany “Her Name Is Nicole”. Wypuściła nawet dwa single: “Baby Love” i świetne “Whatever U Like”. Byłam ciekawa, czy któreś z pozostałych utworów znalazły się na “Killer Love”. Cóż, pod tym względem mnie Niki zawiodła. Nie ma tu m.in. “Punchin”, “Save Me From Myself” czy chociażby “Supervillain”. Otrzymujemy natomiast zestaw popowych i tanecznych piosenek. Już sam sukces “Poison” czy “Don’t Hold Your Breath” pokazuje, że Nicole polubiła szersza publika. Ale teraz ja ją dopadłam ;P Zaczyna się naprawdę dobrze. Najpierw mamy singlowe “Poision” a potem szybki, energiczny utwór “Killer Love”, który od razu podbił moje serce. Pierwszy zgrzyt ‘zarejestrowałam’ w trakcie słuchania pogodnej ballady (tak wnioskuję z muzyki) pt. “You Will Be Loved”. O ile zwrotki brzmią całkiem fajnie, tak refren wszystko burzy. Dalej jest jeszcze gorzej. A to za sprawą zawierającego w sobie elementy techno numeru “Wet”. Chociaż przyznam, że perkusja w tej piosence jest ok. Mam wrażenie, że od numery 5 album wkracza w zdecydowanie najgorszą fazę. Kolejne piosenki (“Say Yes” i “Club Banger Nation”) są wręcz okropne. Może to nawet i lepiej, bo po takiej dawce kiepskich kawałków duet ze Stingiem (“Power’s Out”) traktuję jako zbawienie. Na szczęście dalej nie ma już piosenek, którym nadałabym miano najgorszych. Zrobiło się bardziej balladowo. O ile “Everybody” czy “Casualty” są podszyte elektrycznymi bitami, tak “Desperate” i “AmenJena” są spokojne i, hmmm, całkiem niezłe. Szczególnie “AmenJena”. Może jest trochę za długa (trwa ponad 5 minut), ale Nicole brzmi w niej świetnie. Nie rozumiem tylko umieszczenia tu remixu duetu z Enrique Iglesiasem pt. “Hearbeat”. Zapychacz? Na solowy album Scherzinger czekałam od 2007 roku. “Killer Love” podoba mi się pół na pół. Mogła z pewnością wybrać lepsze utwory, ale na szczęście da się tego słuchać.