#155 Black Eyed Peas “Monkey Business” (2005)

 


Zaraz po zakończeniu promocji płyty “Elephunk” zespół Blac Eyed Peas rozpoczął prace nad kolejnym albumem. Wydany w 2005 roku krążek “Monkey Business” jest…świetny! Brzmienie zespołu nie zmieniło się tak radykalnie jak w 2009 roku. Nadal dominuje pop, hip hop. Momentami pojawia się i funk. Zupełnie nie dziwię się, że płyta była hitem a  Black Eyed Peas już na zawsze będą kojarzeni z takich utworów jak “Pump It” czy “My Humps”. Niesamowite jest to, jak łatwo przychodzi im pisanie chwytliwych piosenek. Każda z zamieszczonych na “Monkey Business” mogłaby być hitem. Nie ma tu dwóch takich samych utworów. Każdy czymś się wyróżnia. Moje typy? Przede wszystkim “My Humps”. Podoba mi się to, że Fergie dostała tak duży part. Jak mogło być inaczej? Nie wyobrażam sobie will.i.am’a czy Taboo śpiewających o swoich tyłkach. Piosenka podobno uznawana jest za jedną z najgorszych od Black Eyed Peas, ale jają uwielbiam. Lubię też “Union”. Piosenka (szczególnie refren) bardzo przypominają “Englishman in New York” Stinga. Nic dziwnego – taki był zamysł. Świetnie wyszło im połączenie dwóch zupełnie różnych światów. Można? Pewnie, że można. Kolejnym numerem, który zdobył moje uznanie jest singiel “Don’t Phunk With My Heart”. Poznałam tę piosenkę w dość unikalnych okolicznościach. Kilka lat temu w MacDonaldzie do zestawów Happy Meal dodawali takie mini radyjka, które grały fragment jakiejś piosenki. Mi trafiło się z Black Eyed Peas i od tamtej pory bardzo podoba mi się ten numer. Na “Monkey Business” pierwsze skrzypce gra oczywiście sam zespół Black Eyed Peas. Chłopcy fajnie rapują, rymują a Fergie zręcznie wplata w to wszystko swój świetny wokal. Aby było ciekawiej ‘fasolki’ zaprosiły do współpracy innych artystów. Oprócz wspomnianego wcześniej Stinga posłuchać możemy Justina Timberlake’a i Timbalanda (“My Style”). Piosenka jest przyzwoita. Kiedy ostatni raz Justin nagrywał coś z Black Eyed Peas, wyszła kiepska pioseneczka “Where Is the Love”. W “Like That” mamy całą ‘galerię’ innych artystów na Q-Tip zaczynając a na John Legend kończąc. Do wcześniej wymienionych piosenek (czyli tych, które są moimi ulubionymi) w ostatnim czasie doszły takie utwory jak “Disco Club” oraz “Bebot”. Najgorszy numer? Na tym krążku taki nie występuje. Każda piosenka ma sobie coś, co ją wyróżnia od pozostałych. Reprezentują wysoki poziom jak na utwory, które służą dobrej zabawie i oderwaniu się od rzeczywistości. Klikam, że lubię 😉

 

#154 Toni Braxton “Toni Braxton” (1993)


Toni Braxton to amerykańska wokalistka pop i r&b. Zadebiutowała w 1993 roku albumem zatytułowanym po prostu “Toni Braxton”. Toni zainteresowałam się podczas przygotowywania imprezy 1,2,3…it’s r&b. Nie znałam jej wszystkich płyt, moja znajomość jej muzyki ograniczała się do kilku singli. Postanowiłam nadrobić braki i tak zaczynam od ocenienia “Toni Braxton”. Jestem pozytywnie zaskoczona. Trochę bałam się, że będzie nudno. Postraszył mnie tak mój blogowy kolega a zarazem kuzyn. Jemu się nie podoba. Mi wręcz przeciwnie. Byłam pozytywnie zaskoczona, że po pierwszym przesłuchaniu zapamiętałam coś więcej niż tylko kojarzone przeze mnie wcześniej “Breathe Again” czy “I Belong to You”. Piosenki Toni nie są typowymi balladami. Nie są też zbytnio taneczne. Udało jej się stworzyć coś pośrodku. Oczywiście zdarzają się momenty, gdzie widać wyraźną przewagę muzyki tanecznej (“Spending My Time With You”, “I Belong to You”). Jednak to spokojne utwory mają więcej uroku. W tych szybszych za często powtarza się ten sam rytm bez względu na to, czy to refren czy zwrotki. Zaczyna się od “Another Sad Love Song”. Bardzo podoba mi się ta piosenka. Szczególnie początek i bridge. Jedynie refren nie zdobył mojego uznania. Toni brzmi jakby zbierało jej się na płacz. Można pomyśleć, że sam tytuł na to wskazuje, jednak przez cały utwór przewija się i szybsza melodia. Kolejny numer – “Breath Again” – mniej mi się podoba. Szczególnie nie lubię momentu, gdy Toni śpiewa tytułowe słowa. Piosenka następna – “Seven Whole Days” podoba mi się najbardziej. Mimo, iż trwa najdłużej (6 minut) nie dłuży się. Uwielbiam szczególnie momenty, gdy Toni pokazuje, na co ją stać, czyli gdy niemalże krzyczy, śpiewa bardziej zdecydowanie. Uwielbiam też poruszające “Best Friend”. Opowiada ona o sytauacji, kiedy chłopak Toni zdradził ją z jej przyjaciółką. Artystka śpiewa m.in. The trust of my man and my best friend betrayed (PL: Zaufanie mojego faceta i mojego najlepszego przyjaciela zdradziło mnie). Tym akcentem Braxton zamyka swój debiutancki krążek. Udany krążek, warto dodać. Już po drugim podejściu pamiętałam większość piosenek co mi się nie zdarza. Zobaczymy, czy jej kolejne albumy utrzymają poziom.

#152 Mariah Carey “Emotions” (1991)

W tym roku mija 20 lat od wydania tego krążka. “Emotions” jest następcą wydanego rok wcześniej, debiutanckiego albumu Marii Carey pt. “Mariah Carey”. Wiele osób mówiło, że to jedna z jej najgorszych płyt. No i znów: co inni krytykują, ja chwalę. Nie jest to może płyta na miarę debiutu, ale wcale nie jest słaba. Jak można się spodziewać, przez rok Mariah nic a nic się nie zmieniła. Nadal serwuje nam piosenki popowe z wpływami r&b a nawet i muzyki dyskotekowej. W utworach często towarzyszy jej charakterystyczny chórek, co można podłączyć i pod muzykę gospel. A nad tym wszystkim góruje jej niesamowity wokal. Tytuł płyty nie jest przypadkowy. “Emotions” = emocje, towarzyszą każdej piosence. Tanecznym “Emotions” opowiada o spełnionej miłości: I’m in love I’m alive (PL: Zakochałam się Ja żyję). W “Can’t Let Go” mamy obrót o 180 stopni. W tej balladzie Mariah wciela się w nieszczęśliwą, porzuconą kobietę: Do you even realize the sorrow I have inside Everyday of my life?(PL: Czy zdajesz sobie sprawę, jakie cierpienie przeżywam Każdego dnia mojego życia). Moi faworyci? Zdecydowanie soulowa ballada “The Wind” opowiadająca o bólu po śmierci ukochanej osoby. Mariah brzmi w niej niezwykle autentycznie, ma smutny głos. Lubię też “Make It Happen”, a najbardziej końcówkę tego utworu. Mariah w nim krzyczy. Zazwyczaj brzmi łagodnie, a tu pokazała pazur. Głównie dzięki temu zapamiętałam ten kawałek. Podoba mi się również taneczne “You’re So Cold” z magicznym początkiem. Gorsze utwory? Zupełnie nie potrafię przekonać się do “Can’t Let Go” oraz “And You Don’t Remember”. Mariah nagrała całkiem przyzwoity album. Słuchałam go kilka razy pod rząd i wcale mnie nie znudził. Najbardziej zauroczył mnie jego klimat. Typowa muzyka lat 90. Ale jakże sprawiająca frajdę w 2011 roku.

#141, 142, 143 Jennifer Lopez “Rebirth” (2005) & Madonna “Bedtime Stories” (1994) & Paramore “All We Know Is Falling” (2005)

“Rebirth” to następca wydanego w 2003 roku “This Is Me…Then”. Już wtedy zaczęło się coś psuć. Jennifer nie mogła wylansować hitu na miarę “Let’s Get Loud” czy “Love Don’t Cost a Thing”. Piosenki na “This Is Me…Then” były bardzo usypiające. Zupełnie nie przypadły mi do gustu. Jennifer za bardzo smęciła. Zdecydowanie lepiej wypada w tanecznych numerach. Takich niestety nie ma za dużo na “Rebirth”. Mimo wszystko nie jest nudno. “Rebirth” to chyba najbardziej rhythm-and-blues’owa płyta Jennifer. Dziwię się, dlaczego odniosła mały sukces. Zasługiwała na więcej. Promocja skończyła się jednak na dwóch singlach. Jednym z nich był “Get Right”, taneczny numer. Zwrotki bardzo mi się podobają, w refrenie Jennifer mogła dać z siebie więcej, zupełnie ta część piosenki mi się nie podoba. Drugi singiel – “Hold You Down” – jest spokojniejszy. Jennifer brzmi w tej piosence bardzo dobrze. Nie mogę tego powiedzieć o raperze ja wspomagającym – Fat Joe. Smęci coś w tle. Oprócz niego na płycie gościnnie pojawia się jedynie Fabolous w remixie “Get Right”. Pozostałe piosenki są na szczęście lepsze. W dobrym “Step Into My World” artystka zaprasza nas do swojego świata. Do miejsca, w którym nie jest już tańczącą do “Play” czy ‘Let’s Get Loud” dziewczyną. Chciała pokazać, że jest już dojrzałą kobietą. I jej się to udało. Bez kiczu, tandety. Jest sobą. tak więc we wspomnianym “Step Into My World” śpiewa Step into my world Where there’s countless things to see (PL: Wkrocz do mojego świata, W którym jest wiele do zobaczenia). Do usłyszenie nie wiele mniej zresztą. W “Whatever You Wanna Do” bardzo spodobał mi się refren. Jest chwytliwy. “Cherry Pie” to mój faworyt spośród wszystkich utworów na “Rebirth”. Najbardziej zauroczyła mnie końcówka, moment, gdy Jennifer śpiewa I can be your cherry pie And you can be my cream on top (PL: Mogę być Twoim Cherry Pie I możesz być moja śmietaną). Wiem, po polsku głupio brzmi, ale mamy to szczęście, że J.Lo nie śpiewa w naszym języku 😉 Po tej piosence robi się spokojniej. “I Got You” i “Still Around” są całkiem ok. Coś zaczyna się psuć przy “I, Love”. Mimo, iż piosenka należy do spokojnych, Jennifer śpiewa z powerem. I to według mnie zniszczyło ten utwór. “He’ll Be Back” w ogóle nie pamiętam. Na szczęście na końcu Lopez zamieściła piosenkę “(Can’t Believe) This Is Me”. Przejmujący, momentami nawet patetyczny numer. W pamięci został mi przede wszystkim refren. Wtedy też Jennifer brzmi najlepiej. Płyta “Rebirth” zrobiła na mnie lepsze wrażenie niż “This Is Me…Then”. Czy wolę ją od “J.Lo”? Jeszcze nie wiem. Jednak moim ulubionym albumem Lopez pozostanie na razie “Brave”.

Na wydanej w 1994 roku płycie “Bedtime Stories”, Madonna kontynuuje to, co zaczęła dwa lata wcześniej na niesamowicie zmysłowej “Erotica”. Seksu tu w prawdzie mniej, ale artystka postarała się o to, by zapewnić słuchaczom sensualne doznania. Nad nową, szóstą studyjną płytą Madonna pracowała kilka miesięcy. Nad większością utworów z artystką współpracowała z Nellee Hooperem (odpowiada m.in. za “What You Waiting For?” Gwen Stefani i “Golden Eye” Tiny Turner). Oprócz niego nad brzmieniem utworów z “Bedtime Stories” czuwali tacy producenci jak Dallas Austin (“Just Like a Pill” Pink, “Ugly” Sugababes), Dave Hall (“Dreamlover” Mariah Carey, “My Love” Mary J. Blige) oraz Babyface (pomagał Toni Braxton przy debiutanckim krążku). Jeśli wiec zapoznamy się z listą producentów i niektórymi ich wcześniejszymi dokonaniami wyjdzie nam, w jakim stylu utrzymane jest “Bedtime Stories”. Tak, to mieszanka niebanalnego, przyjemnego popu z r&b. Ponownie więc Madonna postanowiła nieco zmienić styl. I ponownie jej się udało. Słyszałam wiele opinii o “Bedtime Stories”. Wiele z nich zaczynało się słowami: jak mnie to na początku nudziło. Jednak w wielu przypadkach po jakimś czasie dochodziło: teraz uwielbiam. Dobrze to rozumiem, bo kiedy sama kilka lat temu po raz pierwszy miałam styczność z szóstym albumem Madonny, niemalże usnęłam podczas jego słuchania. Dziś jednak nie wyobrażam sobie dyskografii Królowej bez tej pozycji. “Bedtime Stories” spełniał ważną funkcję – łagodził wizerunek artystki po kontrowersyjnej płycie “Erotica”. Pokazywał, że Madonna potrafi być nie tylko lekko wyuzdaną wokalistką, ale i elegancką kobietą pięknie śpiewającą o miłości. “Bedtime Stories” to drugi tak spójny album Madonny. Piosenki do siebie pasują. Jak puzzle. Nie ma tu utworów przesadnie tanecznych (przy takich jak “Survival” można się co najwyżej pobujać), nie ma też typowych ballad. Artystka zaserwowała nam porcję piosenek w sam raz do poduszki. Nie zrozumcie mnie źle, nie są aż tak nudne, że już przy pierwszym nagraniu człowiek odpływa do krainy snu. “Bedtime Stories” to raczej album idealny do słuchania po ciężkim dniu. Można się przy nim zrelaksować. Moi faworyci? Na pierwszym miejscu z “Bedtime Stories” stawiam “Human Nature”. Jest to jeden z moich ulubionych utworów artystki. Posiada uzależniającą melodię, Madonna brzmi bezbłędnie. Cenię również tekst, w którym wokalistka rozlicza się z przeszłością: Did I say something wrong? Oops, I didn’t know I couldn’t talk about sex […] I didn’t know I couldn’t speak my mind, what was I thinking (PL: Czy powiedziałam coś nieprawdziwego? Ups, Nie wiedziałam, że nie powinnam rozmawiać o seksie […] Nie wiedziałam, że nie powinnam wyrażać swojego zdania, co ja sobie wyobrażałam). Uwielbiam również “Secret”. Refren tego utworu jest niesamowicie chwytliwy. Bardzo cenię łagodne, ładne “Love Tried to Welcome Me” oraz emocjonalne “Sanctuary”, które odznacza się spokojną, głęboką wręcz melodią i świetnym tekstem o miłości do drugiej osoby. Nie można przejść obojętnie obok jednego z najważniejszych nagrań Madonny – “Take a Bow” (7 tygodni na szczycie Billboard Hot 100!). Taneczne? Skoczne? Wręcz przeciwnie. “Take a Bow” to piękna ballada. Co jeszcze skrywa “Bedtime Stories”? Chociażby pogodne “Survival” i “Don’t Stop” oraz interesujące “I’d Rather Be Your Lover”, w którym to Madonna śpiewa o tym, że może być dla swojego wybranka siostrą, matką (nawet bratem!) lecz najbardziej wolałaby być jego kochanką.  Przyznam, że szczególnie fragment I could be your mother (Pl: Mogę być twoją matką) mnie rozśmieszył. Szczególnie w kontekście ostatnich podbojów Królowej. Nie wiem czy zauważyliście, ale wszyscy jej nowi faceci są przynajmniej połowę od niej młodsi. Warto posłuchać również zmysłowego “Inside Of Me” oraz wyróżniającego się z pośród rhythm-and-bluesowych i popowych klimatów “Bedtime Story”, gdzie użyto delikatnej elektroniki. Jak już wspomniałam, album “Bedtime Stories” docenia się po czasie. Niektórym zajmuje to kilka dni, innym całe lata. Uważam, że obok takich krążków jak “Erotica” czy “Ray of Light” jest to jedna z najlepszych płyt Królowej.

Trochę głupio zabrałam się za poznawanie twórczości zespołu Paramore. Znam już “Brand New Eyes” i “Riot!”. Dopiero teraz miałam okazję posłuchać ich debiutu – krążka “All We Know Is Falling”. Różnic za dużo nie ma. Płyta nie odstaje od tego, co zespół zaprezentował na drugim albumie. Jest jednak znacznie bardziej rockowo niż na ostatniej płycie grupy. Musze niestety zauważyć, że głos Hayley nie jest jeszcze tak wyćwiczony jak na nowych nagraniach. Nie zmienia to faktu, że da się tego słuchać. I nawet czerpać z tego przyjemność. Po kilku razach nawet niedoskonały wokal Hayley już nie razi. Traktuję go jako ‘ozdobę’. Ot tak, kolejna kapela ‘z sąsiedztwa’, która ma za sobą dziesiątki prób w garażu. Wydaje mi się, że to właśnie jest kluczem do sukcesu zespołu. W końcu Hayley i chłopacy w czasie nagrywania płyty “All We Know Is Falling” (tak na marginesie – nagrali ją w trzy tygodnie) byli zwykłymi nastolatkami, jakich w USA i gdziekolwiek na świecie miliony. Ich muzyka, mimo iż daleko jej do tanecznych, popowych brzmień, jest łatwo przyswajalna. Spora zasługa w tym tekstów. Problemy, sytuacje, o których śpiewa Hayley są bliskie wszystkim nastolatkom. W “Brighter” śpiewa m.in. But if I’m without you Then I will feel so small (PL: Ale jeśli jestem bez ciebie Wtedy czuję się taka mała). W “My Heart” natomiast This heart, it beats, beats for only you (PL: To serce bije, bije tylko dla Ciebie) .Tak, miłości tu najwięcej. Najmniej widoczna jest chyba w “Franklin”. Tytułowy Franklin to miasto w USA, w których powstała grupa Paramore. Ja traktuje ten numer raczej jako tęsknotę za domem. W refrenie wychwycić można męski głos. należy on z pewnością do któregoś z muzyków. Szkoda, że ten ktoś nie dostał większej partii. Śpiewa super. Przyznam, że słuchając tego utworu zwracałam na niego większą uwagę niż na samą Hayley. Ten sam męski głos pojawia się w “My Heart”, bodajże najbardziej nastrojowej piosence na “All We Know Is Falling”. Tym razem jest zupełnie zbędny. Zamiast łagodnie podśpiewywać z tyłu, po prostu krzyczy. Hayley nie dała się zagłuszyć więc też pokazała, na co ją stać. A było tak dobrze… Trochę zniszczyli ten numer. Piosenki na płycie opierają się na jednym, prostym schemacie. Melodyjne, przyjemne zwrotki i głośne, momentami przekrzyczane refreny. To właśnie one są największym minusem kilku utworów. Przede wszystkim piosenki “Brighter”. Nie za specjalny. Lepszy jest ten w “Conspiriacy” i “Whoa”. Płyta ciekawa, lecz szybko ma się jej dość.

#133, 134, 135 M.I.A. “Arular” (2005) & Timbaland “Shock Value 2” (2009) & Jennifer Hudson “Jennifer Hudson” (2008)

Lepsza niż Nicki Minaj. Ciekawsza niż Lady GaGa. Odważniejsza niż Rihanna. O kim mowa? To M.I.A. Raperka pochodzące ze Sri Lanki. 10 punktów dla tych, co zgadli. Mogliście jednak nie wiedzieć, bo w Polsce M.I.A. nie jest tak bardzo popularna. W radiu na próżno szukać jej piosenek. Stacje muzyczne nie puszczają jej teledysków. A szkoda, bo jej muzyka jest niesamowicie radosna, oryginalna. Taka w sam raz na wakacje. Przynajmniej ja nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką muzyką. M.I.A. z niezwykłą łatwością łączy hip hop, rap, elektronikę, muzykę klubową. A przy tym jest niesamowicie autentyczna. W każdej piosence jest coś, co wyróżnia ją od pozostałych. Czasem jest to po prostu ciekawa melodia, czasem tekst. W singlowym “Bucky Done Gun” są to takie jakby orkiestrowe momenty, jakby ktoś dawał czadu na bębnach 😉 Jednak w tej piosence najbardziej lubię chwile, gdy M.I.A. szybko wypowiada tytułowe słowa. Te trzy, niby niepozorne wyrazy razem stwarzają świetne trio, brzmią zabawnie, ale i intrygująco. W “Sunshowers” w pamięci zostają chwile, gdzie słychać nie rap a śpiew. Nie jestem pewna, czy słyszymy wtedy M.I.Ę. Oby nie, bo mnie ten śpiew nie zachwycił, choć jest ciekawym dodatkiem do piosenki, urozmaica ją. “10 Dollar” zapamiętałam od razu. Głównie przez pojawiające się na początku utworu słowa “hej hej hej”. Zainteresował mnie tekst tej piosenki, wiadomo – kasa. Zuziio lubi 😉 W piosence artystka pyta (a następnie sama sobie odpowiada) what can i get for 10 dollar? Anything you want (PL: Co mogę dostać za 10 dolarów? Wszystko, czego chcesz). Nie jest to wystarczająca kwota, by kupić ‘wszystko’, ale jako tekst piosenki sprawdza się super. Lubię też “U.R.A.Q.T.”. Tajemniczy tytuł i chwytliwy refren. To wyróżnia tą piosenkę. Może teraz jakieś minusy? Nie podoba mi się jedynie “Banana (skit)”. Czemu więc 4 a nie 5 czy 6? Płyta jednak szybko się nudzi.

Ha, ha, ha. To była moja pierwsza reakcja po przesłuchaniu tego krążka. Niegdyś wielki producent, który współpracował m.in. z Madonną przy “Hard Candy” i Keri Hilson przy “In a Perfect World” (obie te płyty bardzo mi się podobają). Teraz coraz nudniejszy i powtarzający się artysta. Kiedyś to on rozdawał karty. Teraz od muzyki ważniejsze są dla niego pieniądze. Skąd ten wniosek? Zaraz do tego dojdę. Nie pamiętam, jak było na “Shock Value 1”, bo minęło sporo czasu odkąd przesłuchałam tamten krążek. Single jednak kojarzę do dziś. Teraz otrzymujemy od niego zestaw niemal identycznych, plastikowych kawałków. Bez polotu, przepełnionych elektroniką. Komputerowa obróbka głosu jest tu na porządku dziennym. Krótko mówiąc – Timbaland nagrał to, na co jest teraz największy szał. Taka płyta sprzeda się bardzo dobrze. No i oczywiście gwiazdy. Timbaland znany jest ze swoich duetów z innymi wokalistkami i wokalistami. Na “Shock Value 2” udało mu się zaprosić m.in. Miley Cyrus, Katy Perry, Nelly Furtado, zespół The Fray i Justina Timberlake’a. Gdyby jeszcze reprezentowali oni jakieś odmienne, odległe od siebie gatunki muzyczne. Najbardziej podoba mi się singlowy utwór “Morning After Dark” nagrany z udziałem Nelly Furtado i SoShy. Głównie dzięki tej początkującej artystce, SoShy, ten kawałek zdobył moje uznanie. Świetnie sobie poradziła. Aż szkoda, że nie wydała jeszcze swojej płyty. Obok tego utworu nieźle wypada też piosenka z The Fray pt. “Underthrow”. Jest to bodajże najmniej komercyjny kawałek na tym albumie. Zupełnym nieporozumieniem było zaproszenie do współpracy Miley Cyrus. Osobiście nic do niej nie mam, nawet podoba mi się jej muzyka. Ale w “We Belong to Music” brzmi koszmarnie. Głos za bardzo jej przerobili. No i sama piosenka jest mocno przeciętna. Nie lubię też duetu z Katy Perry. “If We Ever Meet Again” to jeden z tych ‘hitów’, przy których wyłączam radio. Kiepskie, po prostu. Szkoda Katy na taki numer. Piosenka niczym się nie wyróżnia. Równie dobrze mogłaby zaśpiewać ją Lady GaGa jak i Rihanna. Zupełnie nie wiem, skąd on wytrzasnął JoJo. Nagrała może ze dwie płyty, ale sukcesu wielkiego nie osiągnęła. “Lose Control” z Timbalandem jej raczej nie pomoże. “Shock Value II” nie jest płytą, jakiej oczekuje się od Timbalanda. Niestety, producent już najwyraźniej się wypalił. Ale czemu to my mamy na tym cierpieć? Aż boję się, co zaprezentuje na nowym albumie.

Jennifer Hudson jest niezwykłą piosenkarką. Najpierw olśniła nas swoją rolą w “Dreamgirls” (Oscar!) a dopiero później ukazała się jej debiutancka płyta. Jest jedną z najpopularniejszych uczestniczek “American Idol”. Mimo, iż zajęła 7. miejsce. Pamiętam jeszcze, że w radiu często można było usłyszeć jej singiel “Spotlight”, pochodzący właśnie z tej płyty. Później o niej zapomniałam by w tym roku zakochać się od nowa w jej głosie. To właśnie on jest największym atutem krążka “Jennifer Hudson”. Dużo tu ballad. “Giving Myself” czy nieco gospelowe “Jesus Promised Me a Home Over There” są naprawdę dobre. Jednak utwór “And I Am Telling You I’m Not Going” dosłownie wbił mnie w fotel. To jeden z tych kawałków, przy których słuchaniu mam ciarki. Rozkręca się powoli, ale pod koniec nie można nie wyjść z podziwu dla umiejętności wokalnych Jennifer. Genialne. Po prostu. Jako ciekawostkę powiem, że ta piosenka została nagrana już w 2006 i znalazła się na soundtracku do “Dreamgirls”. Jednak spora ilość ballad przekłada się na nie za wysoką ocenę. Dlaczego? Jest nudno. Owszem, można zachwycić się wspomnianymi wcześniej utworami, ale inne już tak nie intrygują. Na szczęście dla nas Hudson umieściła tu kilka żywszych kawałków jak chociażby “Spotlight” czy “Pocketbook”. Ten drugi numer po prostu kocham. Obok Jennifer śpiewa w nim Ludacris. Stworzyli razem świetny duet. Oprócz niego na płycie pojawili się i inni goście. W kiepskim “What’s Wrong (Go Away)” występuje T-Pain. Mogę nawet powiedzieć, że to on ponosi odpowiedzialność za zepsucie tej piosenki. Bez niego byłoby lepiej. W “I’m His Only Woman”, nieco soulowym, nieco r&b, śpiewa Fantasia. W Polsce nie jest za bardzo znana. W 2004 roku wygrała “American Idol”. Głosy obu pań świetnie się dopełniają, tworząc magiczny, mocny duet. Płyta niestety szybko mi się znudziła. Potrzebowałam posłuchać jej z 10 razy, by coś więcej oprócz “Spotlight” zapamiętać.

#129 Mariah Carey “Memoirs of Imperfect Angel” (2009)

Macie problem z zaśnięciem? Wiercicie się i wiercicie a upragniony sen nie przychodzi? Nie trujcie się tabletkami. Mariah Carey rozwiąże wasz problem. Biegnijcie więc do sklepu po jej płytę “Memoirs of Imperfect Angel”. Kiedyś ceniłam ją jako artystkę. Ma nieprzeciętny głos. Umie śpiewać, Ale co z tego, skoro na tej płycie tego nie słychać a w niektórych piosenkach przepuszczony został przez auto tone. Carey na scenie jest od 20 lat. Jej styl się nie zmienia. To od początku pop i r&b, nieco soulu. Gdybym to ja była na jej miejscu, miałabym za sobą nawet epizod z symfonicznym metalem. Nie potrafiłabym być przez te wszystkie lata taka sama. Mariah stała się strasznie przewidywalna. Poprzednie dwie płyty (“E=MC²” i “The Emancipation of Mimi”) były bardziej taneczne. Tutaj Mariah serwuje nam zabójczą dawkę spokojnych utworów. Dosłownie zabójczą. Mnie rozłożyła po pierwszym zapoznaniu się z ty krążkiem. Nuda, nuda, nuda. Aż dziwne, bo producentami płyty byli The-Dream (pracował m.in. z Ciarą przy “Fantasy Ride”) i Tricky Stewart (“Bionic” Christiny Aguilery, “Teenage Dream” Katy Perry). Oni potrafią zrobić coś z niczego, nadać piosenkom fajne brzmienie. Chcieli aż za bardzo wcisnąć Marię w najnowsze trendy, jednocześnie chcąc sprawiać wrażenie, że ich współczesna muzyka nie obchodzi. Mimo wszystko momentami pojawiają się elektroniczne wstawki a w niektórych utworach głos Marii jest przerobiony przez komputer. Do gustu przypadły mi dwie piosenki: nagrane w stylu r&b “H.A.T.E.U.” oraz cover “I Want to Know What Love Is”. Covery wychodzą jej bardzo dobrze. Nawet dwie jej piosenki z poprzednich albumów, które lubię (czyli “Against All Odds (Take a Look at Me Now)” oraz “Without You”) to również przeróbki. Czyżby inni artyści potrafili stworzyć lepsze piosenki od niej, z ciekawszymi tekstami? Oczywiście, że tak. Teksty piosenek z tej płyty tylko utwierdziły mnie w słabej ocenie. Są jakieś takie nudne, nijakie, mało ciekawe. Przerabiałam to już tysiące razy. Chciałabym napisać coś o pozostałych piosenkach, ale zupełnie nie ma co. Są do siebie bardzo podobne. Oj, nie postarałaś się Mariah.

#121, 122 P!nk “I’m Not Dead” (2006) & Alesha Dixon “The Alesha Show” (2008)

Po nieudanym ‘nalocie’ na muzykę pop punk P!nk wróciła do formy. Tytuł płyty nie jest przypadkowy. “I’m Not Dead” (Nie umarłam), zdaje się nas przekonywać. Nie, P!nk na pewno nie ‘umarła’, po prostu odrodziła się na nowo. I muszę przyznać, że nigdy nie była tak dobra, świeża, pomysłowa. Podoba mi się to, że płyta “I’m Not Dead” nie jest jednostajna, piosenki nie są do siebie podobne. Nie zmienia się jedno – P!nk jest szczera, bezkompromisowa. Nikogo nie udaje. W jej głosie nie czuć ani jednej ‘nutki’ fałszu. Jest sobą, kiedy śpiewa o durnych dziewczynach (“Stupid Girls”) lub pytając prezydenta, czy ten może w ogóle spać spokojnie (“Dear Mr. President”). Rozwinę teraz swoją myśl co do różnorodności krążka. Z jednej strony jest przebojowo. Zaczyna się od mocnego uderzenia – utworu “Stupid Girls”. Może jest to bardziej uderzenie w warstwie tekstowej (policzek dla ‘głupich dziewczyn’) niż muzycznej, ale nie zmienia to faktu, że piosenka jest świetna. Niedługo potem mamy tytułowe “I’m Not Dead”, prawie dyskotekowe “Cuz I Can” oraz wpadające w ucho “Leave Me Alone (I’m Lonely)”. Następnie mamy chwilę wytchnienia, by naładować baterie przed (świetnym!) “Fingers” i nieco tylko ustępującym mu “Centerfold”. A co ze spokojniejszą częścią płyty? Mimo pozorów sporo tu ballad. Zaczyna się od “Who Knew”, do którego na razie nie potrafię się przekonać. Następnie w kolejce czekają “Nobody Knows” i “Dear Mr. President”. Kiedyś uwielbiałam ten drugi utwór. Nadal mam do niego ogromny sentyment, ale przegrywa teraz z “Nobody Knows”. Za jakiś czas wchodzimy bez wątpienia w strefę balladową. Wprowadza nad do niej nieco rockowe “Runaway”. Dalej mamy akustyczne “The One That Got Away”. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się. Nieco P!nk rehabilitują dwie kolejne piosenki – “I Got Money Now” i “Conversations With My 13 Year Old Self”. Szczególnie ta druga jest niezwykła. Niby nic, a cieszy ucho. Najciekawszą piosenką jest spokojne, nieco akustyczne “I Have Seen the Rain” zaśpiewane (o ile się dobrze orientuję) przez P!nk i jej ojca. Na początku P!nk mówi o nim. W jej głosie słychać, że ta piosenka jest dla niej ważna. Podsumowując. Poznałam już wszystkie płyty P!nk, ale ta jest zdecydowanie najlepsza.

Alesha Dixon to jedna trzecia brytyjskiego girlsbandu Mis-Teeq. Do nagrania solowej płyty przymierzała się dwa razy. Za pierwszym obserwowaliśmy historię podobną jak u Nicole Scherzinger. Po kilku nieudanych singlach płyta wylądowała w koszu. Alesha wzięła udział w “Tańcu z gwiazdami”. Zaszła daleko. I wtedy dopiero zainteresowano się nią w rodzimej Brytanii. Zaowocowało to płytą “The Alesha Show”. Jaką właściwie muzykę gra Alesha? Przede wszystkim jest to pop i r&b. Na szczęście urozmaica swoje piosenki innymi gatunkami. W singlowym hicie “The Boys Does Nothing” pojawia się swing. W “Let’s Get Excited” szczypta elektrycznych brzmień. W kilku utworach r&b. Cała płyta raczej mi się podoba. Alesha może nie ma głosu jak Beyonce (do której, notabene jest porównywana) ale potrafi stworzyć niezłą, taneczną muzykę. Tego mogłaby Beyonce się od niej poduczyć. Przyznam, że chciałam zawrócić już przy intro – “Welcome To The Alesha Show”. Okropne. Przewidywalne. Ten tekst był po prostu zbędny, nic nie wnosił. Zostawienie samej muzyki byłoby lepszym pomysłem. Tym bardziej, że za chwilę mamy dynamit w postaci “Let’s Get Excited”. Kiedyś uwielbiałam ten utwór. Teraz nieco mniej. Potem Dixon daje nam odpocząć, serwując balladę r&b pt. “Breathe Slow”. Czasami Alesha sięga po popularny (w czasie wydania tej płyty – 2008) retro pop. Warto polecić tu zawierające w sobie ten gatunek chwytliwe utwory w postaci “Cindrella Shoe” oraz “Italians Do It Better”. Na dokładkę mamy nieco tajemnicze, ciekawe “Chasing Ghosts; spokojne, ale z elementami rapu “Hand It Over”; balladę “Do You Know The Way It Feels” autorstwa Diane Warren (“I Belong to Me” Jessica Simpson, “You Haven’t Seen the Last of Me” Cher). Ta ostatnia piosenka nieco odstaje od innych utworów, ale jest naprawdę dobra. Alesha nagrała dobry, jeśli nie bardzo dobry album. W sama raz na wakacje. Świetnie sprawdza się w tanecznych piosenkach, ballady również wychodzą jej nieźle. Niedługo zabieram się za jej nowy krążek. Oby tylko utrzymał poziom tego, bo jak nie, to będę strasznie zawiedziona.