#121, 122 P!nk “I’m Not Dead” (2006) & Alesha Dixon “The Alesha Show” (2008)

Po nieudanym ‘nalocie’ na muzykę pop punk P!nk wróciła do formy. Tytuł płyty nie jest przypadkowy. “I’m Not Dead” (Nie umarłam), zdaje się nas przekonywać. Nie, P!nk na pewno nie ‘umarła’, po prostu odrodziła się na nowo. I muszę przyznać, że nigdy nie była tak dobra, świeża, pomysłowa. Podoba mi się to, że płyta “I’m Not Dead” nie jest jednostajna, piosenki nie są do siebie podobne. Nie zmienia się jedno – P!nk jest szczera, bezkompromisowa. Nikogo nie udaje. W jej głosie nie czuć ani jednej ‘nutki’ fałszu. Jest sobą, kiedy śpiewa o durnych dziewczynach (“Stupid Girls”) lub pytając prezydenta, czy ten może w ogóle spać spokojnie (“Dear Mr. President”). Rozwinę teraz swoją myśl co do różnorodności krążka. Z jednej strony jest przebojowo. Zaczyna się od mocnego uderzenia – utworu “Stupid Girls”. Może jest to bardziej uderzenie w warstwie tekstowej (policzek dla ‘głupich dziewczyn’) niż muzycznej, ale nie zmienia to faktu, że piosenka jest świetna. Niedługo potem mamy tytułowe “I’m Not Dead”, prawie dyskotekowe “Cuz I Can” oraz wpadające w ucho “Leave Me Alone (I’m Lonely)”. Następnie mamy chwilę wytchnienia, by naładować baterie przed (świetnym!) “Fingers” i nieco tylko ustępującym mu “Centerfold”. A co ze spokojniejszą częścią płyty? Mimo pozorów sporo tu ballad. Zaczyna się od “Who Knew”, do którego na razie nie potrafię się przekonać. Następnie w kolejce czekają “Nobody Knows” i “Dear Mr. President”. Kiedyś uwielbiałam ten drugi utwór. Nadal mam do niego ogromny sentyment, ale przegrywa teraz z “Nobody Knows”. Za jakiś czas wchodzimy bez wątpienia w strefę balladową. Wprowadza nad do niej nieco rockowe “Runaway”. Dalej mamy akustyczne “The One That Got Away”. Szczerze mówiąc, nie podoba mi się. Nieco P!nk rehabilitują dwie kolejne piosenki – “I Got Money Now” i “Conversations With My 13 Year Old Self”. Szczególnie ta druga jest niezwykła. Niby nic, a cieszy ucho. Najciekawszą piosenką jest spokojne, nieco akustyczne “I Have Seen the Rain” zaśpiewane (o ile się dobrze orientuję) przez P!nk i jej ojca. Na początku P!nk mówi o nim. W jej głosie słychać, że ta piosenka jest dla niej ważna. Podsumowując. Poznałam już wszystkie płyty P!nk, ale ta jest zdecydowanie najlepsza.

Alesha Dixon to jedna trzecia brytyjskiego girlsbandu Mis-Teeq. Do nagrania solowej płyty przymierzała się dwa razy. Za pierwszym obserwowaliśmy historię podobną jak u Nicole Scherzinger. Po kilku nieudanych singlach płyta wylądowała w koszu. Alesha wzięła udział w “Tańcu z gwiazdami”. Zaszła daleko. I wtedy dopiero zainteresowano się nią w rodzimej Brytanii. Zaowocowało to płytą “The Alesha Show”. Jaką właściwie muzykę gra Alesha? Przede wszystkim jest to pop i r&b. Na szczęście urozmaica swoje piosenki innymi gatunkami. W singlowym hicie “The Boys Does Nothing” pojawia się swing. W “Let’s Get Excited” szczypta elektrycznych brzmień. W kilku utworach r&b. Cała płyta raczej mi się podoba. Alesha może nie ma głosu jak Beyonce (do której, notabene jest porównywana) ale potrafi stworzyć niezłą, taneczną muzykę. Tego mogłaby Beyonce się od niej poduczyć. Przyznam, że chciałam zawrócić już przy intro – “Welcome To The Alesha Show”. Okropne. Przewidywalne. Ten tekst był po prostu zbędny, nic nie wnosił. Zostawienie samej muzyki byłoby lepszym pomysłem. Tym bardziej, że za chwilę mamy dynamit w postaci “Let’s Get Excited”. Kiedyś uwielbiałam ten utwór. Teraz nieco mniej. Potem Dixon daje nam odpocząć, serwując balladę r&b pt. “Breathe Slow”. Czasami Alesha sięga po popularny (w czasie wydania tej płyty – 2008) retro pop. Warto polecić tu zawierające w sobie ten gatunek chwytliwe utwory w postaci “Cindrella Shoe” oraz “Italians Do It Better”. Na dokładkę mamy nieco tajemnicze, ciekawe “Chasing Ghosts; spokojne, ale z elementami rapu “Hand It Over”; balladę “Do You Know The Way It Feels” autorstwa Diane Warren (“I Belong to Me” Jessica Simpson, “You Haven’t Seen the Last of Me” Cher). Ta ostatnia piosenka nieco odstaje od innych utworów, ale jest naprawdę dobra. Alesha nagrała dobry, jeśli nie bardzo dobry album. W sama raz na wakacje. Świetnie sprawdza się w tanecznych piosenkach, ballady również wychodzą jej nieźle. Niedługo zabieram się za jej nowy krążek. Oby tylko utrzymał poziom tego, bo jak nie, to będę strasznie zawiedziona.

#119, 120 Selena Gomez & The Scene “When Sun Goes Down” (2011) & Beyoncé “4” (2011)

Uwielbiam Selenę. Naprawdę. Gdy zauważam, że za dużo płyt w ostatnim czasie otrzymuje ode mnie wysokie noty, ona wydaje nowy album. I wszystko wraca do normy. Selena bardzo się rozpędziła. Trzy lata – trzy płyty. A gdzie czas na odpoczynek, na poszukiwanie inspiracji, pomysłów? Ona się o to martwić nie musi. Ma ludzi, którzy wiedzą co robić. Ponownie wsparli ją panowie z Rock Mafia, którzy często współpracowali z innymi gwiazdami Disney Channel. Mnie szczególnie zaciekawiły dwie piosenki – jednak autorstwa Katy Perry, druga by Britney Spears. Nie trzeba być geniuszem by zgadnąć, którą z piosenek Selena dostała od Katy. “That’s More Like It” z powodzeniem mógłby znaleźć się na “Teenage Dream”. Natomiast piosenka od Britney – “Whiplash” – trafiła moim zdaniem w ręce Gomez przypadkiem. Te elektryczne brzmienie nie pasowało do techno na “Femme Fatale” a coś z piosenką trzeba było zrobić. Na szczęście Selena się wybroniła. Początek płyty nie zapowiadał katastrofy, jaka nastąpi nieco później. Spodobało mi się “Love You Like a Love Song”. Przekonałam się nawet do tego “pipipipi”. Nie spodziewałam się, że piosenka o tak bezsensownym tytule jak “Bang Bang Bang” może być dobra. A jednak. Utwór bardzo ciekawy, fajny, chyba nawet najlepszy. Przekonałam się nawet do “Who Says”. Szczególnie tekst przypadł mi do gustu. Selena śpiewa m.in. I’m no beauty queen I’m just beautiful me (PL: Nie jestem królową piękności Jestem po prostu piękną sobą). Piosenek z serii “uwierz w siebie” jest sporo (“Beautiful” Christina Aguilera, “Fuckin’ Perfect” P!nk), ale lepsze takie niż milionowa o straconej miłości. Ostatnia dobrą piosenką jest “We Own the Night”, w której Seleną wspomogła Pixie Lott. A dalej? “Hit the Light” to zwykła elektryczna ‘rąbanka’, “When the Sun Goes Down” jest przeciętne, “Outlaw” i “Middle of Nowhere” nawet się nie zauważa. Na płycie brakuje spokojnych utworów, których nie zabrakło na “A Year Without Rain”. Selena nastawiła się na dobrą zabawę. Ale czy można dobrze bawić się przy tych piosenkach? Mam ku temu wątpliwości.
         

Po kiepskim i nudnym “I Am…Sasha Fierce” z radością przyjęłabym nawet techno w jej wykonaniu. Byle tylko nie serwowała takich kiepskich ballad jak “Satellites” czy “Smash Into You”. Na szczęście Beyonce wzięła się w garść, skompletowała silną obstawę (m.in. pomagał jej Tricky Stewart i Ryan Tedder) i ‘odcięła pępowinę’. Nie tyle odsunęła tatę od przygotowywania krążka, ale też nagrała album zawierający najmniej wpływów r&b z tych dotychczas wydanych. I jest git. Obawiałam się tej płyty, bo ujawniane przez Beyonce piosenki zamiast zachęcać do kupna płyty tylko mnie do tego zniechęcały. “Run The World” przyjęłam z rezerwą, do “1+1” przekonałam się niedawno, choć nadal wkurzają mnie momenty, gdy Beyonce ma taki cienki głosik. Jednak drugi singiel – “Best Thing I Never Had” – to największy błąd tego albumu. Już pominę fakt, że wybieranie na singiel ballady przed wakacjami to samobójstwo. Ta piosenka po prostu jest kiepska. A na dodatek przypomina mi “Just The Way You Are” Bruno Marsa. Na szczęście “4” to nie tylko te trzy utwory. Beyonce wielokrotnie wspominała, że na jej muzykę ma wpływ twórczość Adele. Hmmm, nie wydaje mi się. Podobieństwo do Adele przejawia się tylko w tytule płyty. “4” niczym “21” czy “19” Adele. Ale muszę przyznać, że to jest najlepszy solowy krążek Beyonce. Wytwórnia narzekała, że jest za mało przebojowy, że brakuje na nim utworów pokroju “Crazy In Love” czy “Get Me Bodied”. Obawiają się, czy płyta osiągnie tak dużą popularność jak poprzednia. To smutne, że przekładają sukces komercyjny nad artystyczny. Powróćmy może do zawartości krążka. Najbardziej zauroczyła mnie piosenka pt. “I Care”. Niby ballada, ale bardzo mocna, charakterna. Ze spokojnych utworów lubię też “I Was Here” oraz “I Miss You”. Ale “4” to nie tylko ballady. Są tu również mocne, taneczne punkty. Jak chociażby duet z Andre 3000 pt. “Party”. Zawsze to miła odmiana. Bokiem wychodziły mi jej duety z Jay’em-Z. Uwielbiam “Love On Top” oraz “Countdown”. W tej drugiej bardzo podoba mi się to odliczanie. Nie cierpię natomiast momentu, kiedy Beyonce śpiewa killing me softly and I’m still falling (PL: zabijasz mnie słodko, a ja wciąż spadam). Jednak piosenka sama w sobie jest świetna. Beyonce nagrała najmniej komercyjny krążek w swojej karierze. Piosenki są przemyślane, dopracowane.

#116, 117, 118 Jennifer Lopez “Brave” (2007) & P!nk “Missundaztood” (2001) & Norah Jones “Not Too Late” (2007)

2007 to udany rok dla fanów Jennifer Lopez. Najpierw otrzymali od wokalistki hiszpańskojęzyczny album pt. “Como Ama Una Mujer” a pod koniec roku mogli wybrać się do sklepów po “Brave”. Mogli, ale tego nie zrobili. Pyta okazała się komercyjną porażką. Jednak słaba sprzedaż nie musi oznaczać słabej muzyki na niej zawartej. Gdyby nie zrezygnowano z promocji po dwóch singlach, płyta mogłaby być niezłym hitem. Po w miarę stonowanym “Como Ama Una Mujer” Jennifer powraca do brzmień, które przyniosły jej największą popularność. Jest więc skocznie, tanecznie, przebojowo. Przynajmniej do połowy. Wraz z “Never Gonna Give Up” wkraczamy w strefę spokojniejszych dźwięków. Jednak zanim do nich przejdę, poświęcę chwilę czasu na skomentowanie tanecznych piosenek. Zaczyna się od “Stay Together”. Bardzo dobry numer. Później nieco możemy odpocząć przy “Forever” (które również jest bardzo kołyszące) by z nową mocą powitać “Hold It Don’t Drop It”. To bez wątpienia mój numer jeden na “Brave”. Singlowe “Do It Well” ma w sobie coś z muzyki dyskotekowej. Bardzo często można było usłyszeć  ten utwór w radiu. “Gotta Be There” jest moim zdaniem tą najgorszą taneczną piosenką. “Never Gonna Give Up” jest już zupełnie inne. Urocza ballada zaczynająca się partią skrzypiec. Mam mieszane uczucia co do pozostałych kawałków z tej części płyty. “Mile In These Shoes” podobało mi się, aż nie doszło do refrenu. Całkiem podobne (ale na szczęście lepsze) jest “The Way It Is”. Jednak najlepszą ze spokojnych piosenek Jennifer umieściła na końcu. “Brave” to bardzo piękny, wzruszający utwór. Jeden z lepszych od Jennifer. Znacznie bardziej wolałabym pomieszanie piosenek tanecznych z tymi mniej, bo niektórzy mogą się zanudzić. Ja jednak wolę ten krążek od “This Is Me…Then” czy debiutanckiego “On The 6”.

Zaledwie rok po ukazaniu się “Can’t Take Me Home” P!nk zaserwowała nowy album o dość ciekawym tytule “Missundaztood”. Pierwsza płyta była nudna. Mało było ‘punktów zaczepienia’. Cała płyta utrzymana była w klimacie pop i r&b. Tu jest na szczęście lepiej. P!nk odeszła (przynajmniej w połowie) od dźwięków r&b. Dzięki temu, że te pojawiają się w mniejszych ilościach, robią większe wrażenie. Tytułowy numer może należy do tych gorszych (głównie przez końcówkę), ale już takie “Family Portrait” jest cudowne. Od zawsze mi się ta piosenka podobała. Jest bardzo szczera, prawdziwa. Bliżej skomentowałam ją przy ocenianiu “Greatest Hits…So Far!” (czytaj). Sporo na “Missundaztood” rockowych brzmień. Na pewno kojarzycie singlowy numer “Just Like a Pill” lub “Numb”. Ale najbardziej podoba mi się chyba “Misery”. Jest to duet z członkiem zespołu Aerosmith – Stevenem Taylerem. Ich głosy bardzo do siebie pasują. Udało mu się nawet nie przyćmić P!nk 😉 Przy nagrywaniu tego krążka P!nk współpracowała dużo z Lindą Perry. Na 14 utworów tylko 6 nie jest jej. Od lat uważam, że Linda pisze i produkuje jedne z najlepszych piosenek. Trzeba jednak z nią współpracować. P!nk na szczęście to zrobiła i razem panie odpowiedzialne są za takie świetne utwory jak “Dear Diary” (odkąd usłyszałam piosenkę Britney pod takim samym tytułem obawiam się kawałków o takim tytule) czy “Gone to California”. Nie spodziewałam się jednak, że Linda i P!nk nagrają duet. Piosenka “Lonely Girl” jest świetna. Szkoda wprawdzie, że tak mało w niej Lindy, ale i tak mi się podoba. Nie przepadam natomiast za dance popowym “Get The Party Started”, tytułowym “Missundaztood” oraz “Don’t Let Me Get Me”. Uważam jednak, że ta płyta lepiej się P!nk udała, niż poprzednia. Dobrym pomysłem było ograniczenie r&b na rzecz szczypty rocka.

Trzy lata po wydaniu “Feels Like Home” Norah powróciła z nowym krążkiem. O ile można było mieć pewne zastrzeżenia co do muzyki na nim zawartej (“Feels Like Home” to jej najsłabszy album) tak z “Not Too Late” powraca jeszcze lepsza. Styl wokalistki się nie zmienił. Nadal nie planuje świecić tyłkiem w teledyskach ani nagrywać tanecznych, plastikowych do bólu przebojów. Jest ponad to. Udowodniła, że aby sprzedać płytę skandal nie jest potrzebny. Podobną historię obserwujemy teraz z udziałem Adele. Ale wróćmy do krążka. Jak już pisałam, styl Nory się nie zmienił. Piosenki utrzymane są w jazzowej stylizacji z dodatkiem soulu, country (nie tak dużo jak na poprzednim krążku) oraz bluesa. Jeśli te gatunki kojarzą wam się z nudną muzyką, koniecznie zapoznajcie się z “Sinkin’ Soon”. Mnie po pierwszym przesłuchaniu wbiło w fotel. Niesamowity numer! Norah śpiewa w nim inaczej niż zazwyczaj. No i brawa dla ludzi odpowiedzialnych za melodię do tej piosenki. Zainteresował mnie utwór “My Dear Country”. Norah pochodzi z USA, a Amerykanie są przewrażliwieni na punkcie krytyki swojego kraju. Jako przykład można podać Madonnę i jej album “American Life”. Norah jednak nie ma się jednak czego bać, bo jej piosenka jest znacznie ‘lżejsza’ niż dzieło Madonny. Jones śpiewa m.in. But the day after is darker, And darker and darker it goes (PL: Ale dzień później jest ciemniej, I ciemniej, i ciemniej się robi). Te dwie piosenki bez dwóch zdań zaliczam do najlepszych. Z pozostałych w pamięci zostało mi m.in. niezłe “Broken”. Uważajcie na ten utwór. Wieczorem posłuchałam, rano nogę złamałam. Lubie również bluesowe “Thinking About You” oraz “The Sun Doesn’t Like You”. Słabe momenty? Takich tu nie znajdziemy. Norah wiedziała co chce osiągnąć i do tego z powiedzeniem ‘dociągnęła’. A teraz przeproszę was. Idę ponownie włączyć sobie ten kojący krążek, bo nigdy nie jest za późno na dobrą muzykę

#112, 113 Mariah Carey “Mariah Carey” (1990) & Katy Perry “MTV Unplugged” (2009)

Swój debiutancki album wydany w 1990 roku Mariah zatytułowała po prostu “Mariah Carey”. Obok “Music Box” i “Daydream” jest to jej najlepiej sprzedający się krążek. Na płycie zawartych zostało 11 utworów z gatunku pop, r&b (“There’s Got To Be a Way”, “Someday”) i soul (“Vision of Love”). Od pierwszy sekund słyszymy, że mamy do czynienia z niezwykłą wokalistką. Jej głos jest obłędny. Na początku płyty znajduje się chyba moja ulubiona piosenka od Mariah i jedna z ulubionych w ogóle. Mowa tu o “Vision of Love”. Czy trzeba ją komentować? Wystarczy posłuchać. Wtedy zrozumiecie. “I Don’t Wanna Cry” również jest niezłe, choć nie tak genialne. Podoba mi się też “Vanishing”. Prosta, ale efektowna piosenka. Na samym końcu płyty wokalistka umieściła “Live Takes Time”. Jest nieco łzawa, ale powoli się do niej przekonuję. Oprócz ballad Mariah nagrała kilka szybszych kawałków. Chociażby “There’s Got To Be a Way” czy “Someday”. One jednak nie zdobyły mojej sympatii. Znacznie lepsze jest “Alone in Love” czy “You Need Me”. Ta druga zaczyna się niespodziewanie – solówką na gitarze. Przywodzi mi na myśl rockowy utwór. Na szczęście Mariah podtrzymuje do końca tego ‘rockowego ducha’ piosenki. “Prisoner” od innych piosenek wyróżniają hip hopowe wstawki. Mariah debiutowała w czasach, gdy Internet nie był tak powszechny jak dziś. Potraficie uwierzyć, że 21 lat temu, nie było jeszcze YouTube? Nie łatwo było się wybić. Jedyną przepustką do kariery był wokal. Teraz jest, niestety, inaczej. Słuchając tej płyty przeniosłam się jakby w czasie. Teraz każda piosenka podszyta jest elektroniką. Mnie już to trochę męczyło. Tym bardziej doceniam ten album. Znam już kilka jej płyt, ale “Mariah Carey” jest chyba tą najlepszą.

 

Swoje płyty z serii “MTV Unplugged” ma wielu artystów. Należą do nich m.in. Alicia Keys, zespół Coldplay, Mary J. Blige. Czemu na nagranie takiego krążka zdecydowała się Katy Perry? Koncert Katy nie jest długi. Składa się na niego tylko 7 piosenek. I nawet lepiej, bo pod koniec się nudzi i dłuży. Katy zaśpiewała 5 piosenek z płyty “One Of The Boys” i jedną, która miała się znaleźć na płycie (“Brick By Brick”) oraz wykonała jeden cover (“Hackensack”). Z nową aranżacją piosenek kłopotu raczej nie miała. Gdyby poczekała z wydaniem takiej płyty do czasów “Teenage Dream”, efekt byłby ciekawszy. Dlaczego tak uważam? Na jej pierwszej płycie (nie licząc oczywiście “Katy Hudson”) nie było elektroniki. Praktycznie dostaliśmy identyczne piosenki. Utwory z drugiego krążka byłyby diametralnie inne. Najbardziej różni się od oryginału “I Kissed a Girl”. Na płycie jest mniej rockowy. Całkiem mi się podoba. W pewnym momencie (ok. 2:09) Katy nieco zawyła, miała taki cienki głosik. Kolejne “UR So Gay” niemal nie różni się od oryginału. Zaciekawiła mnie dopiero końcówka – część instrumentalna. “Lost” również brzmi podobnie jak wersja studyjna. Całkiem podoba mi się “Thinking of You”. Katy całkiem nieźle się wybroniła. Brakuje mi jednak tej nutki dramatyzmu w jej głosie. Piosenka jest naprawdę wzruszająca i poruszająca, ale Katy wykonała ją jak każdą inną. Po prostu poprawnie. Ciekawa byłam, jak Katy wypadnie w utworze “Hackensack” zespołu Fountains of Wayne. Bardziej jednak podoba mi się oryginalna wersja. A co z “Brick By Brick”? O ile dobrze pamiętam, to najlepiej zaśpiewany numer na “MTV Unplugged” Katy. Perry ma oryginalną barwę głosu. Nie śpiewa można na żywo tak dobrze jak Christina Aguilera czy Lady GaGa, ale ma fajny kontakt z publicznością. Nie podobały mi się momenty (których było na szczęście niewiele), kiedy śpiewała coś na kształt “yeah…”. Nie spodziewałam się również, że sama sięgnie po gitarę i zagra przy śpiewaniu “Thinking of You” czy “Lost”.

#108, 109, 110 Christina Aguilera “Mi Reflejo” (2000) & P!nk “Can’t Take Me Home” (2000) & Norah Jones “Feels Like Home” (2004)

Rok po wydaniu hitowego albumu “Christina Aguilera”, piosenkarka postanowiła nagrać coś po hiszpańsku. I bynajmniej nie było to zwykłe “widzimisię” (o co można podejrzewać Shakirę, która chce śpiewać po arabsku). Aguilera ma latynoskie korzenie, co zresztą wielokrotnie podkreślała w wywiadach itp. Mimo, iż od debiutu minął rok, mam wrażenie, że Christina dojrzała. Nawet jej głos się nieco zmienił. Na lepsze, na szczęście. Na “Mi Reflejo” umieściła 11 piosenek. 5 z nich to hiszpańskojęzyczne wersje znanych utworów: “Genio Atrapado” (“Genie in a Bottle”), “Ven Conmigo” (“Come on Over”), “Por Siempre Tu” (“I Turn to You”), “Una Mujer” (“What a Girl Wants”) oraz “Mi Reflejo” (“Reflection”). Pozostałe 6 to utwory nagrane specjalnie na krążek. “Falsas Esperanzas” to szybki, energiczny kawałek. “El Beso Del Final” to piękna ballada. “Pero Me Acuerdo De Ti” również należy do tych wolniejszych piosenek. Przyznam, że trzy pozostałe nowe utwory mylą mi się. Myślę “Contigo En La Distancia”, nucę “Cuando No Es Contigo”. Razem z “Si No Te Hubiera Conocido” (ft. Luis Fonsi, nie pomaga!) należą do tych gorszych. Pozytywne wrażenie zrobiły na mnie hiszpańskojęzyczne wersje piosenek z “Christiny Aguilery”. Powiem więcej – bardziej wolę kilka z nich niż ich angielskie odpowiedniki. “Genio Atrapado” brzmi dojrzalej niż “Genie in a Bottle”. “Ven Conmigo” jest ciekawsze, “Mi Reflejo” po hiszpańsku brzmi równie dobrze. O “Una Mujer” mam podobne zdanie jak o “What a Girl Wants”. Obie wersje mnie jakoś specjalnie nie zachwycają. Na język angielski stawiam w przypadku “I Turn to You”, tutaj występującego jako “Por Siempre Tu”. Ogólnie jednak Christina dobrze sobie poradziła. Na pewno jej latynoskim fanom miło było dostać od niej taki prezent. Ale ja chyba wolę ją w wersji ‘english’.

.

“Can’t Take Me Home” to debiutancka płyta znanej wszystkim doskonale P!nk. Znacznie różni się od tego, co teraz serwuje nam wokalistka. Mniej tu rockowych melodii. Co więcej – kto po przesłuchaniu “Can’t Take Me Home” pomyślałby, że P!nk skieruje się ku cięższym brzmieniom. Debiutancka płyta jest nagrana w stylu r&b. Lubię ten gatunek, ale nie cierpię, gdy dochodzi do tego, że nie mogę rozpoznać piosenek, nie wiem, gdzie się która kończy a gdzie zaczyna. A tak mam niestety słuchając “Can’t Take Me Home”. Zacznę może od tych, które najbardziej się wyróżniają z tłumu, czyli tych spokojniejszych. Typową balladą jest “Stop Falling”. Musze niestety przyznać, że nie zachwyca. Trwa na dodatek ponad 5 minut, co tylko potęguje moje ziewanie. Bardziej podoba mi się P!nk w szybszych numerach. Jeśli chodzi jeszcze o te spokojniejsze, to posłuchajcie “Let Me Let You Know”, które (w moim przypadku) nie pozostaje w pamięci po 8-krotnych przesłuchaniach, oraz całkiem niezłe, kołyszące “Love Is Such a Crazy Thing”. Z szybszych piosenka najbardziej podobają mi się te z początku płyty. “Split Personality” po prostu uwielbiam. Ma w sobie coś takiego, że aż chce się ponownie wcisnąć ‘play’. Lubię również “Hell Wit Ya”. Całkiem znośne są również single: “You Make Me Sick” oraz “There You Go”. Pozostałe piosenki nie zrobiły na mnie większego wrażenia podczas słuchania, ani tym bardziej nie pozostały w pamięci. Mimo wszystko to była jej debiutancka płyta i mogła do końca nie wiedzieć, w czym będzie czuła się najlepiej.

Odkąd usłyszałam “Come Away With Me” zapragnęłam mieć kolejny album tej utalentowanej wokalistki. I tak oto od dwóch tygodni w mojej domowej muzycznej ‘biblioteczce’ znajduje się “Feels Like Home”. Debiutancki krążek nieznanej wcześniej jazzowej pianistki był prawdziwym hitem. O ile oczywiście w kwestii wykonywanej przez nią muzyki można tak powiedzieć. Mnie na pewno zachwycił. Niezwykle trafny jest tytuł drugiego krążka. Czuj się jak w domu, zdaje się przekonywać nas Norah – ciepło, bezpiecznie. Warto już na wstępie uprzedzić – nie jest to płyta na wakacyjne dyskoteki. Ale wieczorami, przy ciepłej herbacie, przygaszonym świetle jest jak znalazł. “Feels Like Home” jest płytą niezwykle spójną. Od początku do końca Norah wierna jest muzyce łączącej w sobie jazz, country (ze smakiem, nie bójcie się), soul i folk. I dobrze. Widać, że przy delikatnych dźwiękach czuje się najlepiej. Jednak największym – moim zdaniem – problemem może być monotonia. W pewnym momencie pogubiłam się. Tylko od czasu do czadu pojawiają się szybsze punkciki. Moim numerem jeden jest duet z Dolly Parton pt. “Creepin’ In”. Dolly jest wokalistką country. Norah bardziej jazzową. Razem stworzyły niezwykły duet. Nieco żywsze jest również “Sunrise”. Znałam ten utwór, zanim zakupiłam ten krążek. Początek jest nieziemski. Nie podoba mi się jedynie końcówka. Tam, gdzie pojawiają się takie, hmmm, jęki? “Feels Like Home” słuchałam już z 6 razy. Nie jestem na razie w stanie napisać coś więcej o innych utworach, bo nie zostały mi w pamięci. Cóż, może taki jest ich urok? Uważam jednak, że mimo płyta nie jest tak świetna jak “Come Away With Me”, warto jej posłuchać.

#107 Christina Aguilera “Bi~ΟΠ~iC”

Kiedy w 2007 Christina zaczęła rozmyślać nad nowym krążkiem, nikt nie przypuszczał, że w końcu wykona obrót o 180 stopni. W końcu poprzedni krążek nawiązywał do stylistyki lat 30. i 40. ubiegłego wieku. Bałam się “Bionic”. Obawiałam się, jak taka znakomita wokalistka jak Christina odnajdzie się w electro. Jednak jak już coś Xtina robi, to na 100%. Teraz wszyscy tańczylibyśmy do np. “Prima Donny” czy “Glam”, gdyby wytwórnia Christiny tego nie sp*eprzyła. Album miał minimalną promocję. Nie pomogły mu też porównywania Aguilery do GaGi. Albo ja jestem głucha, albo te dwie artystki są zupełnie różne. Swoją drogą – czy każdy, kto nagrywa taneczną muzykę musi być od razu nazywany ‘nową GaGą’? Na “Bionic” nie znajdziemy dwóch takich samych numerów. Często zdarza się, że za czyjś album odpowiedzialny jest jeden, no dwóch producentów. Tu czegoś takiego nie ma. Właśnie ta spora grupa producentów sprawiła, że “Bionic” jest różnorodnym albumem, ale wciąż albumem electro i pop. Zupełnie inne kawałki przygotował dla Christiny Polow da Don (“Not Myself Tonight”, “I Hate Boys”), a inne Tricky Stewart (“Glam”, “Desnudate”). Album zaczyna się mocnym uderzeniem – piosenką “Bionic” o ciekawym początku. Przez jakieś pół roku miałam ją ustawioną jako dzwonek w komórce (ten początek właśnie) i kiedy tylko ją słyszę, biegnę do telefonu 😉 Świetnie wypada też hip hopowe “Woohoo” (ft. Nicki Minaj), niesamowite “Elastic Love” (w którym maczała palce M.I.A.), lekko latynoskie “Desnudate” (z partiami po hiszpańsku), uzależniająca “Prima Donna”, dyskotekowe “My Girls (ft. Peaches) oraz bogate w wulgaryzmy, nieco nawet śmieszne “Vanity”. Te taneczne piosenki wręcz uwielbiam. Ale pozostałe szybkie numery też nie są złe np. “Glam” to całkiem urocza piosenka, a w “I Hate Boys” obrywa się chłopakom, kiedy Xtina w bridge’u śpiewa Make me sick Inflated egos Little dicks Use ’em up Spit ’em out(PL: sprawiają że jest mi niedobrze, napompowane ego, małe penisy, użyj ich, wywal!). To była ta taneczna wersja Christiny. Na “Bionic” nie mogło zabraknąć poruszających ballad. Nie są to wprawdzie utwory pokrewne “Walk Away” czy “I’m OK”, ale równie dobre. Moją ulubioną balladą z “Bionic” jest “You Lost Me”. Wzruszający, pełen bólu numer. Lubię również nieco leniwe “Sex for Breakfast” i łagodne, urocze “All I Need”. W ostatnim czasie przekonałam się nawet do “I Am”. Najmniej z ballad podoba mi się wyprodukowane przez Lindę Perry “Lift Me Up”. Piosenka jest bardzo prosta, ale jakaś taka nudna. O wiele bardziej lubię ją w wersji live. Trochę się na Lindzie zawiodłam. W końcu to ona jest odpowiedzialna za takie hity Xtiny jak “Hurt” czy “Candyman”. Esencję bionicznej artystki znajdziemy na wersji deluxe. Zawiera ona cztery nowe utwory i nieco zmienioną wersję “I Am”. Ja osobiście posiadam taką wersję i jestem z niej bardzo zadowolona. Mamy tu radosne, popowe “Monday Morning”, zakręcone, oryginalne, nienormalne “Bobblehead”, elektryczną perełkę “Birds of Prey” (brawa dla Ladytron!) oraz uderzająco emocjonalne “Stronger Than Ever”. Wiecie, jaka piosenka z “Bionic” wbiła mnie w fotel, zaskoczyła? Bynajmniej nie “Bionic” czy “Glam”, ale właśnie “Birds of Prey”. Niesamowity numer, pokazujący inną, nieznaną stronę artystki. Najmniej podoba mi się pomysł umieszczenia interlude’ów. O ile “Morning Dessert” fajnie wprowadza w strefę ballad, tak “Love & Glamour” i “My Heart” są zbędne. Podsumowując, polecam wam “Bionic”. Mi ta płyta bardzo kojarzy się z wakacjami. Brawo, Christina!

 

#104, 105, 106 Nelly Furtado “Whoa, Nelly!” (2000) & Jennifer Lopez “This Is Me… Then” (2002) & Nicole Scherzinger “Killer Love” (2011)

“Whoa, Nelly” to pierwszy album wokalistki, której teraz przedstawiać nikomu nie trzeba. Już od pierwszych sekund słychać, że to JEJ krążek. Przede wszystkim wokalistka jest autentyczna, nikogo nie udaje. Wiele tekstów napisała samodzielnie. Jest również główną producentką płyty. Mo że wydać się to dziwne, ale album doskonale opisuje sama okładka. Widzimy na niej wokalistkę lezącą na trawie, nie muszącą się nigdzie śpieszyć, cieszącą się chwilą. “Whoa, Nelly” to całkiem radosny, słoneczny krążek. Może i Nelly nie ma idealnego głosu, ale posiada z pewnością ciekawą barwę. Szczególnie słychać to na dwóch pierwszych płytach. Mi trochę zajęło, zanim ostatecznie polubiłam jej wokal. Artystka serwuje nam porcję piosenek zawierających w sobie pop, trip hop (“My Love Grows Deeper”), nieco elektroniki połączonej z hip hopem (“Trynna Find a Way”), r&b (“Party”) oraz jak przystało na osobę o portugalskich korzeniach pojawiają się dźwięki latino (“Onde Estas”). Moim faworytem jest utwór “Turn Off The Light”. Chociaż może bridge tego utwory nie za bardzo mnie przekonuje, tak zwrotki i refren są w porządku. Lubię również “Shit On The Radio (Remember The Days)”. Gratuluję Nelly, zostałaś jasnowidzem. Po ponad 10 latach od wydania tego krążka, to co słyszymy teraz w radiu, to w większości zwykłe g*wno. Jednak po głębszej analizie tekstu widzimy, że Furtado obraża sama siebie: You liked me till’ you heard my shit on the radio (PL: lubiłeś mnie dopóki nie usłyszałeś mojego gówna na antenie). Nieco mniej podoba mi się singiel “I’m Like a Bird”. Nelly otrzymała za niego nagrodę Grammy. Utwór jest bardzo lekki, wiosenny. Nelly śpiewa m.in. I’m like a bird, I only fly away I don’t know where my soul is I don’t know where my home is(PL: Jestem jak ptak, będę tylko latać w dal Nie wiem gdzie jest moja dusza, nie wiem gdzie jest mój dom). Jeśli miałabym wybierać jeszcze jakieś piosenki, które bardzo lubię, wskazałabym na balladę “Scared of You”. Mimo, iż jest długa (6 minut), nie zauważa się tego. Nie polubiłam natomiast ballady “Onde Estas” oraz rozlazłej piosenki “Party”. Podsumowując, “Whoa, Nelly” to całkiem dobry album. Jeśli znacie i kochacie jej “Loose” może wam się nie spodobać, ale i tak zachęcam.

“This Is Me…Then” to trzecia płyta aktorki, piosenkarki Jennifer Lopez. Po debiutanckim, całkiem niezłym “On The 6” i tanecznym “J.Lo” można powiedzieć, że jest to jej chyba najmniej komercyjny album. Sporo tu spokojnych piosenek. “The One”, “Dear Ben”, “Again” nie polepszą mojego zdania o tej płycie, które – szczerze mówiąc – najlepsze nie jest. Większość utworów jest jakaś taka nijaka. Znikają gdzieś pomiędzy szybszymi piosenkami typu “Jenny From The Block” czy “I’m Glad”. Najmocniejszą stroną wielu kawałków jet sama muzyka. Uwielbiam chociażby instrumentalny początek piosenki “Again”. Delikatne dźwięki pianina działają niezwykle kojąco. Aż szkoda się robi, gdy zaczyna się śpiew Jennifer. A to właśnie on jest chyba największą porażką na tym albumie. Ok, głosy zmienić się nie da. Jednak na “On The 6” czy singlach z “J.Lo” (całości jeszcze nie znam) wypadła duże lepiej. Rozumiem, że chciała dać fanom mniej komercyjny materiał, postawiła na soul i r&b, ale piosenki są po prostu nudne. Moim numerem jeden z “This Is Me…Then” jest be wątpienia najbardziej hip hopowy utwór – “Jenny From The Block”. Była to pierwsza piosenka Jennifer, którą poznałam. Bardzo często można było usłyszeć ją w radiu. Jak byłam młodsza zawsze zastanawiałam się, dlaczego ona śpiewa o jakimś chomiku ;P (“I’m still I’m still” rozumiałam jako “hamster hamster”). Całkiem lubię tekst do tej piosenki. Jennifer przekonuje w nim, że mimo popularności, jaką zdobyła nadal jest tą samą “Jenny from the block”: Don’t be fooled by the rocks that I got I’m still, I’m still Jenny from the block Used to have a little, now I have a lot No matter where I go, I know where I came from(PL: Nie daj się omamić kasą, którą mam Jestem nadal…nadal Jenny z sąsiedztwa Miałam mało, teraz mam dużo Nieważne gdzie pójdę, wiem skąd pochodzę). Jennifer się nie postarała. Zdecydowanie wole jej debiut.


Brawo, Nicole. Tyle razy próbowałaś aż ci się udało. Wydałaś wreszcie swój solowy krążek. Zresztą ma już tyle piosenek, że obsadzi nimi jeszcze co najmniej dwa albumy. Solowe piosenki Nicole do sieci wyciekały od 2007 roku, kiedy to miał zostać wydany “Her Name Is Nicole”. Wypuściła nawet dwa single: “Baby Love” i świetne “Whatever U Like”. Byłam ciekawa, czy któreś z pozostałych utworów znalazły się na “Killer Love”. Cóż, pod tym względem mnie Niki zawiodła. Nie ma tu m.in. “Punchin”, “Save Me From Myself” czy chociażby “Supervillain”. Otrzymujemy natomiast zestaw popowych i tanecznych piosenek. Już sam sukces “Poison” czy “Don’t Hold Your Breath” pokazuje, że Nicole polubiła szersza publika. Ale teraz ja ją dopadłam ;P Zaczyna się naprawdę dobrze. Najpierw mamy singlowe “Poision” a potem szybki, energiczny utwór “Killer Love”, który od razu podbił moje serce. Pierwszy zgrzyt ‘zarejestrowałam’ w trakcie słuchania pogodnej ballady (tak wnioskuję z muzyki) pt. “You Will Be Loved”. O ile zwrotki brzmią całkiem fajnie, tak refren wszystko burzy. Dalej jest jeszcze gorzej. A to za sprawą zawierającego w sobie elementy techno numeru “Wet”. Chociaż przyznam, że perkusja w tej piosence jest ok. Mam wrażenie, że od numery 5 album wkracza w zdecydowanie najgorszą fazę. Kolejne piosenki (“Say Yes” i “Club Banger Nation”) są wręcz okropne. Może to nawet i lepiej, bo po takiej dawce kiepskich kawałków duet ze Stingiem (“Power’s Out”) traktuję jako zbawienie. Na szczęście dalej nie ma już piosenek, którym nadałabym miano najgorszych. Zrobiło się bardziej balladowo. O ile “Everybody” czy “Casualty” są podszyte elektrycznymi bitami, tak “Desperate” i “AmenJena” są spokojne i, hmmm, całkiem niezłe. Szczególnie “AmenJena”. Może jest trochę za długa (trwa ponad 5 minut), ale Nicole brzmi w niej świetnie. Nie rozumiem tylko umieszczenia tu remixu duetu z Enrique Iglesiasem pt. “Hearbeat”. Zapychacz? Na solowy album Scherzinger czekałam od 2007 roku. “Killer Love” podoba mi się pół na pół. Mogła z pewnością wybrać lepsze utwory, ale na szczęście da się tego słuchać.