#66, 67, 68 Keri Hilson “No Boys Allowed” (2010) & Alicia Keys “As I Am” (2007) & Kylie Minogue “Fever” (2001)

Od przesłuchania debiutanckiej płyty “In a Perfect World…” uważam, że Keri Hilson jest jedną z najzdolniejszych wokalistek z pogranicza r&b i popu.Widziałabym ją w jednym rzędzie z Beyonce czy nawet Rihanną. Niestety ciągle pląta się gdzieś z tyłu. A ma świetne warunki: niezłe teksty, fajne melodie,dobry głos i topowych producentów. Więc w czym problem? Przy recenzji pierwszej płyty pisałam, że do pełni szczęścia brakowało mi Keri z charakterem jej osobowości. Na “No Boys Allowed” nie jest z tym lepiej. Czy pomoże zmiana image’u na bardziej seksowny? Zaczęłam od krytyki samej Keri, więc przejdę lepiej do albumu. Tytuł wzbudził spore kontrowersje. Zakaz dla chłopców? Hilson już się z tego wytłumaczyła: Wiele moich muzycznych dialogów pochodzi z kobiecego punktu widzenia. Mówię o tym, na co my kobiety zasługujemy będąc w związku. Zasługujemy, aby traktować nas jak kobiety którymi jesteśmy.Zasługujemy na mężczyzn i w pewnym momencie musimy przestać bawić się z chłopcami (…). Jednak wokalistka nie miała nic przeciwko duetom z innymi muzykami. Z J.Cole wykonuje bardzo fajny numer “Buyou”. Z Rickiem Rossem ‘wymiata’ w “The Way You Love Me”- nieco agresywnym, prowokującym. Nie zabrakło również powszechnie znanych hiphopowych artystów: Kanye West (Pretty Girl Rock), Nelly (Lose Control / Let MeDown) a nawet Chris Brown (One Night Stand). Wiele utworów bardzo łatwo wchodzi do głowy i nie chce niej wyjść. Kilku mimo wielokrotnym słuchaniom nie pamiętam. Na tle innych ciekawie wypada “Toy Soldier” z rewelacyjnym oryginalnym początkiem -nieco instrumentalnym. Podoba mi się też spokojna piosenka “All The Boys”. Teksty na płycie opowiadają nie tylko o miłości, ale również o silnych kobietach, które są świadome swojej wartości i nie dadzą sobie wejść na głowę.

Ktoś kiedyś mówił, że “As I Am” to najgorsza płyta w dorobku Alicii Keys. Musiałam sprawdzić to osobiście. Nie zgadzam się z tymi opiniami. Nie jest to album na miarę świetnego “Songs in a minor” ale z powodzeniem może konkurować drugim albumem Alicii “The diary of Alicia Keys”. Nie jest to komercyjny album, chociaż singlowy”No One” (w którym Aliciia operuje głosem jak mało kiedy) był dość często puszczany w radiu. U Keys zawsze podobało mi się to, że potrafi połączyć ‘oldskulowe’ brzmienie z nowoczesnymi melodiami. Krąży pomiędzy dobrym r&b,soulem, hip hopowymi bitami. Fortepian występuje obok gitary basowej, saksofon obok syntezatora. A do tego wszystkiego niezwykle świetny głos artystki. Czasem mocny (“Go Ahead”, “No One”), czasem delikatny (“Prelude To a Kiss”, “Like You’ll Never See Me Again”). Ale zawsze pełen emocji oraz uczuć. Alicia pięknie śpiewa o miłości w takich utworach jak “Like You Never See Me Again” czy w jednym z moich faworytów na tej płycie “The Thing About Love”. W tej drugiej śpiewanie tylko Love, love will come find you (PL: Miłość, miłość przyjdzie do Ciebie, odnajdzie Cię.) ale i Love, it will forsake you (PL: Miłość,opuści Cię). Alicia nagrała również hmmm, hymn? Na cześć silnych kobiet. Chodzi tu o otwór “Superwoman” w którym śpiewam .in. Even when I’m a messI still put on a vest With an S on my chest Oh yes I’m a Superwoman (PL:Nawet jeśli mam problem Wkładam koszulkę Z literą S na piersi Oh, tak Jestem Superkobietą). Warto dodać, że tekst do tej piosenki współtworzyła Linda Perry,autorka głośnego “Beautiuful”.

Oceniłam już “Aphrodite” oraz “X”. Miałam sobie zrobić przerwę od Kylie Minogue, ale w ręce wpadł mi jej album “Fever”. Jaka jest Kylie każdy wie. Daleko jej muzyce do rockowych brzmień lub jazzowych melodii. Wypracowała jednak swój własny styl. Zaledwie rok po wydaniu popularnego “Light Years” otrzymaliśmy od niej “Fever”. Kuć żelazo puki gorące 😉 Singiel “Can’t Get You Out of My Head”, który do najlepszych utworów na ty krążku nie należy, swego czasu cieszył się ogromną popularnością. Fragment piosenki zanucić umie każdy: La, la, la, la, la, la, la. Na płycie znajdziemy inspiracje muzyką z lat 80. XX wieku. Melodie disco mogą wydawać się obciachowe, ale Kylie zrobiła z nich swój znak rozpoznawczy. Umiejętnie łączy je jednak z muzyką klubową (“Fragile”, “Burning Up”, “Dancefloor”). Krótko mówiąc płyta jest bardzo elektroniczna, taneczna. Momentami słychać inspiracje muzyką house (“Love Affair”). Zazwyczaj takie albumy jak ten zlewają mi się w jedno a nawet szybko o nich zapominam. W tym przypadku jednak pamiętam większość utworów. Warto wspomnieć o głosie Kylie. Jest bardzo dziewczęcy, momentami słodki. Nie traktuje tego jako minus. Wręcz przeciwnie. To tu pasuje jak nigdzie indziej. “Fever” nie jest ambitnym albumem. Jednak w kategorii “muzyka imprezowa” z czystym sumieniem umieszczę go wysoko.

#47, 48, 49 Ciara “Basic Instinct” (2010) & Alicia Keys “The Diary Of…” (2003) & Ewa Farna “EWAkuacja” (2010)

Zaledwie w wakacje 2009 wydała świetną płytę “Fantasy Ride” a już otrzymujemy kolejny krążek. Niestety, gorszy od poprzedniego. Może to ta presja. Pierwszy się nie sprzedał to trzeba natychmiast szykować kolejny. Na “Basic Instinct” nadal króluje r&b i hip hop. Często pojawia się i electropop. Może rajd po piosenkach? Zaczyna się nieźle. Utwór tytułowy wita nas mocnym uderzeniem. Potem przechodzi do łagodniejszych dźwięków, ale mimo wszystko piosenkę zaliczyłabym do najlepszych. Dalej jest singiel – “Ride”. Jak dla mnie zbyt nijakie, nużące. Na płycie sporo spokojnych utworów. Całkiem niezłe “I Run It”, stylizowane na balladę “Speechless” (nieco wkurzające w refrenie) oraz “You Can Get It”. Najbardziej jednak podoba mi się “Gimmie Dat”. Mocny, taneczny utwór. Jednak cały album jest trochę nudny, za mało się dzieje. Jednak nadal Ciara pozostaje w czołówce moich ulubionych wokalistek.

 

Sam tytuł drugiej płyty Alicii Keys jest niezwykle ciekawy i intrygujący. Nigdy nie mieliście ochoty zajrzeć do czyjegoś pamiętnika? W swoim muzycznym pamiętniku artystka podzieliła się z nami najskrytszymi myślami. Zaczyna się naprawdę tajemniczo i nieco mrocznie – intro “Harlem’s Nocturne” godnie otwiera ten album i zachęca mnie do dalszego odkrywania duszy Alicii. Tym bardziej, że nawet miłosne piosenki w jej wykonaniu nie wychodzą kiczowato i ckliwie. Poprzedni, debiutancki album – “Songs in a Minor” – mnie zachwycił. Poprzeczkę Keys postawiła sobie niezwykle wysoko. Artystka ponownie postawiła na melodyjne soulowe kompozycje zagrane głównie przez samą Alicię na fortepianie. Album jest dojrzalszy niż poprzedni. Bardzo nastrojowy, klimatyczny. Nie ma tu różnych udziwnień. na przodzie jest głos Alicii. Artystka sprawdza się wspaniale zarówno w balladach (“Diary”, “You Don’t Know My Name”) jak i szybszych numerach (“If I Was Your Woman/Walk On By”, “Karma”).

Nigdy nie byłam wielką fanką twórczości Ewy. Znałam single. Jednak kiedy usłyszałam nowy utwór – “Ewakuacja” zatkało mnie. Dawno już nie słyszałam tak dobrej polskiej piosenki. Cholernie mi się podoba. Jest odpowiednio mocna, ma całkiem dobry tekst. Ewa świetnie wypadła w tym numerze. Dotychczas kojarzyłam ją głównie z singli, które szczerze mówiąc, nie zrobiły na mnie ogromnego wrażenia. Pomyślałam jednak, że warto przesłuchać pozostałe utwory na “EWAkuacji”. Trochę się jednak zawiodłam. Myślałam, że inne utwory są w podobnym klimacie co ten tytułowy. Jednak moja złość na Ewę szybko minęła. Cały album składa się z kilku dobrych piosenek. Wiele osób powinno przesłuchać “Maskę” i dokładnie przeanalizować jej tekst. Bardzo trafny. Spodobało mi się też zadziorne “Bez łez”. Nieco kiepskie wrażenie zrobiła na mnie spokojna piosenka “Król to ty”. Dedykowana jest Michael’owi Jacksonowi. Nie przypuszczałabym, że Ewa jest jego fanką. Bardziej dopasowywałabym do niej Dodę, Avril i GaGę. Oprócz wspomnianego wcześniej “Król to ty” znalazło się miejsce dla jeszcze jednej ballady pt. “Deszcz”. Zapomniałam wspomnieć o gatunkach. Przeważa tu pop-rock oraz pop z elementami electro. Słychać, że Ewa dojrzała. Będę trzymać za nią kciuki.

#38, 39, 40 Paloma Faith “Do You Want the Truth or Something Beautiful?” (2009) & Beyoncé “B’Day” (2006) & Mariah Carey “Merry Christmas II You” (2010)

Trochę głupio, ale historia powstawania płyty Beyonce “B’Day” bardziej mnie zainteresowała niż materiał na niej zawarty. Piosenki miały zostać wydane w 2004 jako kontynuacja “Dangerously In Love”, termin 2005 też nie pasował Beyonce, bo wolała zająć się karierą filmową (rola w “Dreamgirls”). Ostatecznie płyta została wydana w 25 urodziny Beyonce. Całość powstała w 2 tygodnie! Co więcej – o jej tworzeniu nie wiedział menedżer a zarazem ojciec Bee. Ale czy w tak krótkim okresie czasu da się stworzyć coś dobrego? Mogę odpowiedzieć “i tak i nie”. Przeważa tu r&b, to pewne. Część utworów inspirowana jest muzyką lat 70. i 80. Piosenki reprezentują sobą emocje i rytm. Wokal Beyonce jest jak zawsze perfekcyjny. A sama wokalistka zdecydowana i pewna siebie. Teraz coś o piosenkach. Chwytające za serce “Irreplecable”, taneczna “Suga Mama” i zaczynający się przeraźliwą syreną “Ring The Alarm”. Wyboru za dużego nie mam, bo na “B’Day” ostatecznie znalazło się 10 numerów. Jednak moim ulubionym jest duet z Jay’em-Z “Deja Vu” i “Get Me Bodied”. Inne utwory po pierwszym przesłuchaniu zlały mi się w jedno. Polecam więc przesłuchiwanie każdej piosenki osobno.

 

Płytę Palomy zauważyłam rok temu. Zaciekawiła mnie okładka i ten długi tytuł. Chcesz prawdę czy coś pięknego? Styl Palomy jest naprawdę oryginalny. Dla mnie ona sama ubiera się dziwaczniej niż Lady GaGa. Może to wpływ teatru, który w jej życiu odegrał ważną rolę? Otoczka płyty – bardzo dobra. Wnętrze na szczęście również niczego sobie. Faith miała dość trudno. Wybrała pop, soul oraz retro-pop. Konkurencja wielka, bo składająca się przede wszystkim z Amy Winehouse i Duffy. Sama Paloma tylko troszkę inspiruje się koleżankami. Na szczęście robi to dość umiejętnie i słuchacza nie razi podobieństwo. Wokalistka świetnie oddała klimat Londynu z lat 50 podany razem ze świeżym brzmieniem. W każdej piosence poznajemy inną Palomę, jednak nie traci siebie. Jest autentyczna. Z piosenek polecam przede wszystkim balladowe “Play On”, spokojne “My Legs Are Weak” lub szybsze “Upside Down”. Czym zaskoczy nas Paloma w przyszłości? Na pewno jeszcze nie raz objawi się jako utalentowana wokalistka z głową pełną pomysłów i fantazji. A już teraz zachęcam do obejrzenia jej teledysków.

 

16 lat temu Mariah Carey wydała świąteczny album, który nazywał się “Merry Christmas”. Postanowiła wydać kolejny z muzyką świąteczną i nie mam jej tego za złe. Wręcz przeciwnie. “Merry Christmas II You” bardzo przyjemnie się słucha. Nie sprawdzi się jednak do słuchania w trakcie Wigilii, bo przy takich numerach jak “Oh Santa!” czy “Here Comes Santa Claus (Right Down Santa Claus Lane)/ Housetop Celebration” nawet karp zacznie tańczyć 😉 Mnóstwo tu też piosenek bardzo łagodnych, delikatnych. Mariah cudownie w nich brzmi. A jeśli chcecie wiedzieć, po kim ona ma taki głos, odpowiedzią będzie utwór “O Come All Ye Faithful/ Hallelujah Chours”, w którym gościnnie pojawiła się jej matka – Patricia Carey. Podoba mi się również to na tej płycie, że oprócz tradycyjnych świątecznych klasyków takich jak np. “O Little Town Of Bethlehem” czy zaśpiewanego na żywo “O Holy Night”, Carey zamieściła tu swoje kompozycje (“One Child”, “When Christmas Comes”). Nie mogło zabraknąć jednego z największych świątecznych hitów – “All I Want For Christmas Is You”. Mariah umieściła tu nową aranżację tej piosenki. Moim zdaniem lepszą. Artystka umieściła tu i utwór, przy którym będziemy mogli bawić się w Sylwestra – “Auld lang Syne (The New Year’s Anthem)”. Podsumowując, warto mieć ten album. Słuchając go nawet w lipcu, można poczuć świąteczny nastrój.

 

#31, 32, 33, 34 Christina Aguilera “Keeps Gettin Better – a Decade of Hits” (2008) & Britney Spears “Singles Collection” (2009) & Leona Lewis “Echo” (2009) & Ciara “Fantasy Ride” (2009)

Płyty z serii “The best of…” zawierające największe hity danej gwiazdy są zawsze miłą pamiątką. Jednocześnie jednak mogą odkryć fakt ile dany artysta pracował, zmieniał swój styl, eksperymentował z brzmieniem. I Britney już na wstępnie ma ode mnie minusa za lenistwo. Po pierwszym przesłuchaniu “Singles Collection” miałam wrażenie, że ciągle leci to samo. Britney cały czas obraca się w tych samych gatunkach: pop, teen pop, dance no i troszkę r&b. Podziwiam jej fanów za wytrwałość. Posłuchałam jednak po raz drugi. Piosenki ułożone są chronologicznie tzn. zaraz po jedynym nowym utworze (koszmarek “3”) mamy te z “Baby One More Time” przez “Britney” po “Circus”. Spodobały mi się dokładnie 4 piosenki spośród 18: “Toxic”, “Everytime”, “Born To make You Happy” oraz “If You Seek Amy”. Najmniej natomiast “I’m Not a Girl Not Yet a Woman”, “(You Drive Me) Crazy”, “Stronger” oraz “Radar”. Co jeszcze można napisać o tej składance? Może wyrazić nadzieję, że przy nowej płycie Britney nas czymś zaskoczy?

Swoją karierę Christina Aguilera rozpoczęła już w 1998 nagrywając utwór “Reflection” do filmu “Mulan”. Piosenka była nominowana do Złotego Globu. Jednak na składance podsumowującej 10-lecie pracy artystycznej Xtiny jej zabrakło. Brakuje mi tu również ballady “The Voice Within” i “Can’t Hold Us Down” z płyty “Stripped”. Jednak komplikacja jej największych hitów jest odpowiedzią na oytanie, dlaczego jestem fanką Christiny. Jak Britney wytknęłam monotonię tak tu nie mogę narzekać na nudę. Na tej składance dokładnie słychać, jak różnych styli próbowała Chrissy. Mamy tu pop (“Come On Over”, “What a Girl Wants”), piosenkę nagraną do musicalu “Moulin Rouge” – “Lady Marmalade, nieco hip hopowy “Dirrty”, rockowy “Fighter”, wzruszające ballady (“I Turn To You”, “Hurt”, “Beautiful”), swingowy “Candyman”, jazzowo-popowy “Ain’t No Other Man” czy w końcu dwa nowe, elektryczne numery (“Keeps Gettin better”, “Dynamite”). Obawiałam się przeróbek dwóch hitów – “Genie In a Bottle” oraz “Beautiful”. Na szczęście ich odświeżone odpowiedniki miło mnie zaskoczyły. Jednak jest tu i piosenka, która nie bardzo mi się podoba. Chodzi o utwór “Nobody Wants To Be Lonely” ft. Ricky Martin. Jest trochę nijaka i nużąca. Mimo wszystko uważam, że płyta “Keeps Gettin Better – a Decade of Hits” jest godnym podsumowaniem kariery tej niezwykle wszechstronnej artystki.

Drugi krążek zwyciężczyni brytyjskiego X-Factor pt. “Echo” nie odniósł tak spektakularnego sukcesu jak “Spirit”. Chociaż stylistyka nie odbiega aż tak bardzo od debiutu. Nadal przeważa pop, soul. Momentami słychać wpływy r&b. Leona ma naprawdę dobry głos. Umie z niego ‘korzystać’. Na “Echo” robi to jeszcze bardziej świadomie niż na debiucie. Najlepiej sprawdza się z balladach. Pasują do niej piosenki pełne dramatyzmu. Nic więc dziwnego, że i na tym albumie przeważają takie kompozycje (“Naked”, “Happy”). Jednak i Leona ma czasem ochotę na zabawę. Świadczy o tym taneczny numer “Outta My Head”. Brakuje mi tu niestety potencjalnych hitów. Nie, nie chodzi mi o dancepopowe pioseneczki. Szukałam czegoś na miarę “Bleeding love” czy “Better in time”. Wiele z piosenek wysiada po 1-2 minutach. Zauroczyła mnie piosenka “Brave”. Początek brzmi super. Jednak to chyba jedyna piosenka, która została mi w pamięci. Brakuje mi tej ‘starej’ Leony. Wydawała się prawdziwa. Na “Echo” dostajemy jakby gotowy produkt. Brakuje mi w niektórych piosenkach emocji. Wkurza też obecna momentami elektronika. Leona miała być wielką rywalką Mariah Carey. Jak na razie, amerykańska diva może spać spokojnie.

Ciara, która zadebiutowała w 2004 albumem “Goodies” nazywana jest największą rywalką Beyonce. Pomijając oczywiście podobieństwa w wyglądzie, obie wokalistki wydały w przeciągu jednego roku (Bee pod koniec 2008, Ciara w I połowie 2009) swoje trzecie, solowe albumy. Obie również inspiracje czerpią z popu, r&b i hip hopu. Jednak dla mnie Ciara jest lepsza. Jak przy Beyonce zasypiam, tak przy Ciarze się budzę. “Fantasy Ride” łączy w sobie pop, r&b i hip hop. Ciara świetnie sprawdza się w takich klimatach. Jedyne, co mogłabym zarzucić tej płycie, to bardzo kiepską promocję. Single były niedostatecznie często puszczane, Ciara nie wiele razy pojawiała się w telewizji. Piosenkarka nie ma może takiego głosu jak Knowles, ale zręcznie manewruje w stylistyce r&b i hip hopu, sprawiając, że bardzo przyjemnie się tego słucha. Bardzo ciekawie wygląda lista gości. Ciara zaprosiła m.in. Missy Elliott (“Work”), Chrisa Browna (“Turntables”), Justina Timberlake’a (“Love Sex Magic”). Pokazuje, że w subtelnych, wolnych utworach (“Ciara To The Stage”, “Keep Dancin’ On Me”) sprawdza się równie świetnie co w tanecznych numerach (“Pucker Up”, “High Price”). Cało album jest niezwykle równy – od początku do końca trzyma poziom. Cóż, pozostaje tylko powiedzieć: zapraszam do “fantastycznej jazdy” razem z Ciarą.

#25, 26, 27 Rihanna “Loud” (2010) & Alicia Keys “Songs in a Minor” (2001) & The Pretty Reckless “Light Me Up” (2010)

Rihanna powinna napisać książkę pt. “Jak się sprzedać w ciągu roku”. Z pewnością była by bestsellerem. Czym, mam nadzieję, nie będzie “Loud”. Ale są to niestety moje żmudne nadzieje, bo przepełniona popowymi, tanecznymi  ze śladowymi ilościami r&b piosenki z miejsca staną się hitami. Niestety, gdyby zależało to ode mnie, ten album nigdy nie zostałby wydany. Ale może po kolei. Równo rok temu Rihanna wydała długo oczekiwanego następcę “Good Girl Gone Bad” – “Rated R”. Bardzo dobrze odnalazła się w nieco ostrzejszym repertuarze. Jednak płyta sprzedała się “skandalicznie nisko”. 3 000 000 egzemplarzy. Już w lutym Rihanna rozpoczęła pracę nad “Loud”. Przefarbowała czuprynę na czerwono i jak sama mówi złagodniała. Piosenki na tej płycie wprawdzie wpadają w ucho, ale są…po prostu kiepskie. Łatwo nagrać chwytliwy numer. Trudniej, by był jednocześnie dobry. Odnoszę wrażenie, że Rihannie jakby przestało zależeć na tworzeniu dobrej muzyki, bo i tak jest gwiazdą i ma masę fanów, którzy będą ją wielbić nawet jak pójdzie w disco polo. Od razu daję minusa tytułowi płyty. Utwory nijak się mają do czegoś głośnego. Najostrzejszą piosenką jest strrraszne “S&M”. Albumowi bardziej pasował by “Bad Girl Gone Good”. Po przesłuchaniu pierwszego singla – “Only Girl (In The World)” – myślałam, że Rihanna osiągnęła totalne dno. Jednak na tle innych utworów ta piosenka brzmi nieźle. Całkiem podoba mi się też akustyczna ballada “California King Bed”. Jednak te dwie piosenki blakną przy “Skin” i ‘Man Down”. “Skin” jest niesamowicie zmysłowym numerem. Rihanna brzmi po prostu bosko. “Man Down” z początku nie zdobył mojego uznania. Teraz jest inaczej. Uważam, że to jedna z lepszych piosenek Riri. Podoba mi się muzyka, wokal piosenkarki no i tekst. Zabójczy. Dosłownie. To jednak wszystkie niezłe piosenki na “Loud”. Nie będę opisywać tych złych, bo za dużo tego będzie. W “Cheers (Drink To That)” denerwuje mnie ten doklejony z innej piosenki głos Avril Lavigne. Tragedia. A w “Love The Way You Lie (Part II)” refren brzmi, jakby Rihanna wykonywała go na żywo – czyli kiepsko. Za to z piosenki “What’s My Name” i “S&M” pozostały mi fragmenty tekstu brzmiące mniej więcej tak “Łonana” i “nananacomon”. Mam nadzieję, że następny album będzie lepszy.

Kiedy w 2001 po ok. dwóch latach pracy nad “Songs in A minor” debiutowała Alicia Keys, muzyka r&b była niemalże tym samym, czym teraz jest electro. Czyli popularna. Ach, piękne czasy. Jednak Alicia postanowiła połączyć w swojej muzyce r&b z soulem. Gdzieniegdzie wplotła elementy bluesa i jazzu. I wyszło jej naprawdę dobrze. Już na początku warto pochwalić Keys za wkład, jaki włożyła w przygotowanie albumu. Nie jest tylko dodatkiem do muzyki. Zajęła się m.in. samym komponowaniem, bo świetnie jej idzie gra na pianinie. Samo intro “Paiano & I” przyprawia o ciary. Alicia świetnie sprawdziła się jako wokalistka, która potrafi zaśpiewać i szybkie utwory (“Girlfriend”, “Jane Doe”) jak i ballady (“Why do I feel so sad”, “Goodbye”). Podoba mi się zestawienie piosenek na tej płycie. Raz szybsza, raz wolniejsza. Nie sposób się znudzić. Jednak końcówka albumu troszkę ‘siada’. Ballady “Why do I feel so sad” i “Caged Bird” mimo, iż są naprawdę świetnie zaśpiewane i zagrane, trochę nudzą. Ciekawy jest jednak dueat z Jimmy Cozierem w “Mr. Man”. Niesamowity numer. Podsumowując. Na całej płycie Alicii udało się stworzyć świetny klimat. Piosenki są melodyjne, nastrojowe. Głos Alicii momentami jest łagodny, to znów mocny. Szkoda, że teraz mało kto nagrywa taką muzykę.

Wow. Tylko tyle a może aż tyle udało mi się wykrztusić po przesłuchaniu tej płyty. Jak to jest, że w Polsce dostępne są albumy takich gwiazdek jak Jonas Brothers czy Inna, a po świetne “Light Me Up” – kierunek zachód? Charyzmatyczną wokalistkę – Taylor Momsen – można albo kochać, albo nienawidzić. Ale przejść obojętnie koło niej nie można. Świetnie odnalazła się w roli wokalistki zespołu grającego ostrą muzykę. Nawet dodam, że Taylor jest lepszą piosenkarką niż aktorką. Ma świetny, mocny głos. A piosenki zawarte na “Light Me Up” mają w sobie ogromną energię. Muszę pochwalić nie tylko głos Momsen, ale również jej ekipę z The Pretty Reckless -muzyka jest wręcz porywająca. Czegoś takiego szukałam. Jedyny minus płyta dostałaby za umieszczenie tylko 10 utworów. Po przesłuchaniu ma się ochotę na więcej i więcej. Na szczęście jest YouTube. Podoba mi się to, że obok piosenek dających niezłego ‘kopa’ znajdują się te spokojniejsze (“You”, “Light Me up”). Płytę otwiera “My Medicine”. Ciekawy pomysł z umieszczeniem odgłosów Taylor przygotowującej się do śpiewania (miarowe oddechy itp.). Cóż jeszcze mogę dodać? Ja jestem naprawdę oczarowana tym albumem. Mam nadzieję, że The Pretty Reckless nadal będą tworzyć taką muzykę.

#11 Norah Jones “The Fall” (2009)

Zapewne teraz 90% z was myśli sobie: “skąd ona wytrzasnęła tę wokalistkę?” oraz “kto to jest?”. Odpowiedź na pierwsze: nie skupiam się tylko na muzyce pop. Inne gatunki są nie mniej ciekawe. Odpowiedź na drugie: jedna z najpopularniejszych amerykańskich piosenkarek. Godne podziwu jest to, że jej poprzednie 3 albumy nie były nafaszerowane tanecznymi hitami a mimo to osiągnęły ogromny sukces. Zarówno “Come away with me”, “Feels like home” i “Not too late” były utrzymane w bardzo spokojnej, momentami nużącej jazzowej stylistyce. Na “The Fall” wreszcie zaczyna się coś dziać. Artystka dodała do utworów szczyptę rockowego grania. Norah też śpiewa trochę energiczniej i odważniej. Nagrała idealną płyta na zbliżające się jesienne wieczory. Pod warunkiem, że skupicie się tylko na muzyce, bo może wam sporo umknąć. To jedyny minus, jaki dałabym albumowi “The Fall”. A plusy? Nastrojowość, nie banalność, dobre teksty i świetny wokal Jones. Trudno mi wybrać tą najlepszą piosenkę, bo wszystkie reprezentują wysoki poziom. O, już mam. Polecam “Young blood” i “Men of the hour”.

 

#3 Duffy “Rockferry” (2008)

W 2008 roku po 3 letniej pracy ukazała się debiutancka płyta Duffy “Rockferry”. Wielokrotnie artystka przedstawiana była (i jest) jako nowa Amy Winehouse. W małym stopniu coś w tym jest: obie mają oryginalne głosy i nazywane są najzdolniejszymi angielskimi piosenkarkami. Na tym koniec podobieństw. Nie są podobne w kwestii wyglądu ani muzycznie.Amy wybiera r’n’b pomieszane z jazzem a Duffy spokojną muzykę niczym z lat 60. I właśnie taki jest album “Rockferry”. Piosenką otwierającą płytę jest tytułowe “Rockferry”. Pierwsze wrażenie? Cudowna piosenka. Spokojna a zarazem przebojowa. Z numerem 2. mamy “Warwick Avenue”. Nie mogę w to uwierzyć, ale podoba mi się bardziej od “Rockferry”. Szczególnie do gustu przypadły mi obie zwrotki. Piosenka nagrana jest w melodramatycznym popowym stylu z elementami soulu. Dalej mamy pogodny utwór “Serious”. Szczególnie pod koniec brzmi świetnie. Takie połączenie popu z soulem. Z numerem 4. jest “Stepping Stone”. Pierwsza ballada na płycie. Naprawdę boska piosenka w stylu soul & blues. “In plus” jest to, że “Stepping Stone” znalazło się za trzema dość przebojowymi piosenkami. Niezły kontrast. Z numerem 5. mamy “Syrup & Honey”. W 100% soulowy numer. Na początku może się nie podobać, ale zyskuje przy bliższym poznaniu. Kolejną piosenką jest “Hanging on too long”. Spokojny a zarazem pogodny utwór. Nagrany jest w stylu pop z elementami lounge. Dalej mamy singlowe “Mercy”. Jest to porywający do tańca, uzależniający numer. Świetny mix soulu i swingu. Zaraz po kilku ostatnich taktach ‘Mercy” zaczyna się “Distant Dreamer”. Długa (trwająca 5 minut) ballada. Niby dobrze zaśpiewana, ale trochę nużąca. Przedostatnim utworem jest “I’m Scared”. Podobaja mi się przede wszystkim zwrotki. Cudowne. Na zakończenie pogodna piosenka: “Delayed Devotion”. Troszkę momentami podobne do “Mercy, ale nie jest to za bardzo słyszalne.

W dzisiejszych czasach Duffy dużo ryzykowała nagrywając niekomercyjną płytę. Zamiast piosenek nadających się na dyskotekę wydała mieszankę popu i soulu. I odniosła sukces. “Rockferry” rozeszło się w ponad 8,000,000 egzemplarzy i było jedną z najlepiej sprzedających się płyt w 2008 roku. Sukces jest proporcjonalny do jakości utworów. Na płycie nie ma słabych momentów. Piosenki, które polecam najbardziej to m.in. “Warwick Avenue”, “Rockferry” i “Syrup & Honey”. Reszta jest równie genialna. Bez dwóch zdań – Duffy nagrała jedną z najlepszych płyt XXI wieku!