#23, 24 Taylor Swift “Speak Now” (2010) & Emily Osment “Fight or Flight” (2010)

Fanką Taylor Swift nie byłam, nie jestem i nie będę. No chyba, że mnie swoją muzyką zaskoczy. Co raczej się nie zdarzy, bo choćby najmniejsza zmiana image’u, jakiś skandalik i liczba fanów leci…w dół. Jednak na dzień dzisiejszy podoba mi się, że nie jest zepsutą przez sławę gwiazdką i coś tam w głowie ma. Jeszcze bardziej pozytywnie wypada, gdy postawi się ją obok niektórych koleżanek z branży. Po muzycznej klapie “Fearless” (moja recenzja) nie oczekiwałam wiele po “Speak Now”. Jednak nową płytę Swift mogę zaliczyć do udanych. Muzyka nie różni się od tej prezentowanej poprzednio. Nadal są to popowe utwiory z wpływami country (“Mean”, “Dear John”). Gdzieniegdzie słychać mocniejsze uderzenia (“Spearks Fly”, “Better Than Revenge”). Pojawiają się też ballady (“Never Grow Up”, “Enchanted”). Największe wrażenie zrobił na mnie utwór “Haunted”. Jest bardzo tajemniczy, niespokojny. Niesamowity. Taki haunted właśnie. Podsumowując. Rewolucji nie ma. “Speak Now” wydaje się być dojrzalszy niż poprzednie dwa albumy Taylor. Niestety, piosenki są do siebie podobne, oparte na tym samym schemacie. Trochę nudno.

Jeszcze jakieś dwa lata temu przyjaciółka Miley Cyrus z filmowego podwórka zarzekała się, że nagra rockowy album. Obietnica bez pokrycia. Trochę szkoda, bo przydałaby się nastolatka, która zapełni lukę po Avril Lavigne. Tak, wiem. Jest jeszcze Hayley Williams i Taylor Momsen, ale ja chcę więcej. Co do Emily – wiele do życzenia pozostawia jej głos. Jeśli chodzi o piosenki. Utrzymane są w popowej stylistyce z domieszką electro. Wychodzi nam mdła, popowa papka. Połowy utworów nie pamiętam. A te, które najbardziej zapadły mi w pamięć to m.in. kiepska ballada “Marisol” i odrobinę rockowy “Let’s Be Friends”. Ten drugi pełni dodatkowo rolę ‘dynamitu’. Kiedy płyta siada, piosenki zlewają się w jedno, otrzymujemy dawkę energii w postaci właśnie “Let’s Be Friends”. Spodziewałam się czegoś lepszego po Emily. Tym bardziej, że nie wyglądała mi na jakąś plastikową blond gwiazdeczkę. Może kiedyś będzie lepiej.

 

#20, 21, 22 Miley Cyrus “The Time of Our Lives” (2009) & Shakira “Sale El Sol” (2010) & Kelis “Flesh Tone” (2010)

“The Time of our lives” to płyta Miley Cyrus wciśnięta między “Breakout” a “Can’t Be Tamed”. A ściślej mówiąc EP-ka, bo znajduje się na niej tylko 8 utworów. Są nagrane w charakterystycznym dla Miley stylu pop i pop-rock. Album otwiera ostra, rockowa piosenka “Kicking & Screaming”. Momentami za bardzo wykrzyczana,a le ogółem świetna. Z numerem 2. mamy “Party in the USA”. Zachęciła mnie do jak najszybszego lotu za ocean. Jest bardzo radosna. To chyba najlepsze podsumowanie. Połowę piosenek na EP-ce stanowią ballady. Pierwszą jaką ‘atakuje’ nas Cyrus jest “When I Look at You”. Zwrotki bardzo mi się spodobały, z refrenem gorzej. Do pozostałych ballad zalicza się też “Obsessed” (najbardziej rockowa), “The Climb” (swego czasu mój numer 1) i “Before The Storm” ft. Jonas Brothers. Jest to chyba najciekawsza piosenka na “The Time of Our Lives”. Głosy Miley i jednego z Jonasów świetnie się dopełniają. Rozczarował mnie natomiast utwór “Talk is Cheap”. Co oni zrobili z głosem wokalistki? Masakra. Nie przekonał mnie również współtworzony przez Ke$hę tytułowy numer. Jednak patrząc na całość, nie jest źle. Zdecydowanie lepsza płyta niż “Breakout”.

Rok po wydaniu “She Wolf” otrzymujemy kolejny krążek (jeszcze gorący) do Shakiry. “Sale El Sol” jest muzycznym powrotem do hiszpańskojęzycznych utworów w stylu latino z elementami mocniejszych brzmień. Fanką Shakiry nigdy nie byłam, ale zachęcona radosnym “Waka Waka” i świetnym “Loca” postanowiłam zapoznać się z “Sale El Sol”. Zaczęłam od 30 sekundowych fragmentów. Na początku pomyślałam: omg, co to jest? Jednak jeśli chcę samą siebie postrzegać jako recenzentkę, nie mogę patrzeć na utwory przez pryzmat samych fragmentów. Postawiłam na pełne wersje. I muszę przyznać, że zyskują przy bliższym poznaniu. Dodstajemy od artystki bardzo wakacyjną płytę. Po zamknięciu oczu możemy przenieść się do słonecznych miast Hiszpanii czy krajów Ameryki Południowej. Oprócz latino-popu (“Marisposa”, “Island”) gdzieniegdzie słyszymy mocniejsze uderzenie (“Tu Boca”, “Devocion”). Mi osobiście najbardziej podoba się m.in. “Addicted To You”, bardzo taneczna “Loca” i nieco tajemnicza “Gordita”. No i “Waka Waka”. Nie jest to może jakościowo najlepszy utwór, ale bije od niego taka radość, że nie sposób go nie lubić. Jak by to posumować? Nie wiem jak wy, ale mi się “Sale El Sol” podoba. Shakira jest bardzo naturalna, nie wydziwia nie kombinuje. Mimo, iż jej poprzednia płyta jest zupełnie inna, ta w niczym jej nie ustępuje.

Zazwyczaj chwalę, kiedy artysta podąża w wybranym przez siebie kierunku.  Pod warunkiem, że jego wybór jest słuszny. Tutaj jestem pół na pół. Kelis była – nie bójmy się użyć tu czasu przeszłego – wokalistką r&b. Gdyby “Flesh Tone” pojawiło się kilka lat wcześniej, byłoby niezłym hitem. Dzisiaj niestety, brzmi jak wiele innych płyt. Kontakt artystki zajmującej się od lat r&b z klubowym brzmieniem jest skokiem na głęboką wodę. I tylko od niej zależy, czy utrzyma się na wodzie czy pójdzie na dno. Piosenki na “Flesh Tone” utrzymane są naturalnie w klimacie dance, electro i popu. Całość skojarzyła mi się z Madonną i jej “Confession on a dancefloor” z 2005. Jednak wtedy sięgnięcie po klubowy repertuar było odważnym pomysłem. Dziś jest pójściem na łatwiznę. Powróćmy do Kelis. Zupełnie nie czuje takiej muzyki. Wszystko dla mnie na tym albumie brzmi tak samo. Całe szczęście, że płyta składa się tylko z 9 utworów. Razem brzmią dość nudno, ale osobno raz na jakiś czas da się tego posłuchać. Jestem bardzo ciekawa, jak Kelis będzie wykonywać je na żywo.

#17, 18, 19 Selena Gomez “Kiss & Tell” (2009) & Alexandra Burke “Overcome” (2009) & Kerli “Love Is Dead” (2008)

Czy Selena nagrałaby płytę, gdyby nie była aktorką Disney’a? Ale na takich można się dorobić. Zawsze znajdą się ludzie, którzy taki wyrób kupią o czym przekonuje nas m.in. dobra pozycja na listach choćby w Polsce. Selena wraz ze swoim zespołem The Scene nagrała album, na który składają się popowe piosenki z elektronicznym i dance’owym posmakiem. Gdzieniegdzie słychać mocniejsze uderzenie. Najsłabszym punktem płyty jest monotonia i teksty. Kto to pisał?! Miano tego najgłupszego bez dwóch zdań zdobywa “As A Blonde”. Można zacytować: And come back as a blonde Try a different lipstick on As a blonde (PL: I powrócić jako blondynka Wypróbować nowy błyszczyk Jako blondynka). Słuchając “Kiss & Tell” mam wrażenie, że Selena bardzo lubi Paramore i Avril Lavigne. Nawet jej “Crush” przypomina mi jakąś piosenkę tego pop-punkowego zespołu. Od Avril zdaje się próbowała pożyczyć charyzmę. Bez skutku. Daleko jej do Lavigne. Chciałabym bardziej rozpisać się o piosenkach, ale nie będzie to proste, bo są do siebie podobne. Na 13 utworów mamy jedną balladę, bardzo przeciętną zresztą (“The Way I Loved You”). Reszta w sam raz na parkiet.

Wielkim atutem tej debiutantki (wylansowała się przez X-Factor) jest wspaniały głos. Czemu o tym wspominam? Bo w dzisiejszych czasach każdy może zostać piosenkarką / piosenkarzem. Byłam ciekawa, co przygotowała dla nas na debiutanckim albumie. I trochę się zawiodłam, bo całość jest dość nudna. Jednym Alexandra mnie zaskoczyła. Spodziewałam się płyty w 100% w stylu r&b. Tu zdecydowanie przeważa pop i dancepop. Utwory takie jak “Bad Boys” czy “Good Night Good Morning” zachęcają do tańca. Jednak najlepiej wychodzą jej ballady. Zdecydowanie najlepszymi są “Hallelujah” i “The Silence”. “They Don’t Know” czy “Overcome” na ich tle wypadają raczej blado. Bardzo podoba mi się Alexandra w “Bury Me (6 Feet Under)” czy “Broken Heels”. Powinna pójść w tym kierunku. Takich utworów nie powstydziłaby się Christina Aguilera na “Back To Basics”. Najbardziej wkurza mnie w tym albumie to wrażenie, jakby ktoś z cudzych piosenek wyciął słowa a samą melodię dał Burke. Posłuchajcie chociażby “Nothing But The Girl”. Przez co mam wrażenie, że takie piosenki słyszałam już kilka lat wcześniej. 

 

Jest takie przysłowie: nie oceniaj książki po okładce. Rzecz jasna dotyczy się to i płyt. Jednak to dzięki okładce zauważyłam album Kerli. Zaintrygowała mnie. Ta mroczna laleczka… hmmm…świetna. Od razu wiedziałam, że “Love Is Dead” to na pewno nie jest płyta wokalistki pokroju Britney Spears. Postanowiłam przekonać się, czy zawartość jest równie fajna ja okładka. Powtórzę się, ale co tam. Cieszę się, żę Kerli nie jest kolejną plastikową gwiazdeczką pop. W samych utworach słychać, że to silna dziewczyna z charakterem. Śpiewa głównie piosenki w stylu rock i pop-rock z elektryczną “posypką”. Czasem potrafi dać niezłego czadu (“I Want Nothing”, “Creepshow”). Czasami jest spokojniejsza (“Butterfly Cry”, “Bulletproof”). Podoba mi się ogólny styl tego albumu. Świetnie się tego słucha. Nie jest to może najoryginalniejsza muzyka (Kerli wzoruje się w pewnym stopniu na Bjork), ale mi się podoba. Nie potrafię wskazać najgorszej piosenki. Do najlepszych zaś zaliczyłabym tajemnicze “Walking On Air” i “Strange Boy”. Bardzo zaskoczyła mnie informacja co do pochodzenia Kerli. Jest z Estonii! Nigdy bym nie przypuszczała, że obok pamiętnego Vanilla Ninja jakiś tamtejszy wykonawca uzyska sławę poza własnym krajem. Cóż, powodzenia Kerli.

#16 Evanescence “Fallen” (2003)

Evanescence poznałam za sprawą wielkiego hitu “Bring Me To Life” (miałam świra na punkcie tego utworu). Wtedy jednak byłam “za młoda”, by na poważniej zainteresować się kapelą z Amy Lee na czele. Na szczęście jakieś 3 lata temu fascynacja powróciła. Mimo, iż zespół się rozpadł, nadal uwielbiam ich muzykę. Wspaniałe jest to, że nie będąc nigdy wielką fanką ciężkiego, rockowego brzmienia Evanescence słuchałam z przyjemnością. Lubię pisać recenzje, w których mogę wspomnieć o wielu piosenkach a nie 2-3. Płyta “Fallen” zabiera nas w świat gitarowych melodii ze szczyptą gotyku. Album otwiera mocny utwór “Goin’ Under”. Czysty rock. Równie ostre jest “Whisper” i “Takin’ Over Me”. Warto wspomnieć też o mrocznym “Tourniquet” opowiadającym o Bogu. Amy śpiewa “My god my tourniquet” (“Mój Bóg, mój prześladowca”). Nie można przejść obojętnie koło magicznego “Imaginary” opowiadającym o wymyślonym przez wokalistkę świecie czy wprowadzającym w tajemniczy nastrój “Haunted”. Nie brakuje tu też wspaniałych a jednocześnie prostych ballad. Właśnie ta prostota jest ich atutem. Mowa tu oczywiście o wzruszających nagraniach: “My Immortal” i “Hello” (piosenka zadedykowana zmarłej siostrze Amy). No i oczywiście obowiązkowym punktem “Fallen” jest posiadający piękną melodię utwór “Bring Me To Life” oraz buntowniczy “Everybody’s Fool”. Czas na podsumowanie. Polecam ten album każdemu, fanów popu i dance oraz miłośnikom metalu. Nie sposób go nie lubić. Taka muzyka idealnie pasuje na październik czy listopad. Płyta “Fallen” jest bardzo magiczna, refleksyjna. Świetnym dopełnieniem jest delikatny (z pewną nutką gotyckiej maniery) wokal Amy Lee. Nie da się też zapomnieć o dramatyzmie, rozpaczy czy smutku przewijającym się przez wszystkie utwory. Bardzo emocjonalne nagrania.

#15 Lily Allen “It’s Not Me It’s You” (2009)

Lily Allen poznałam bliżej z okazji jej wizyty w Polsce na Coke Live Music Festiwal (2007). Zrobiła na mnie duże wrażenie. “Smile”, “LDN” czy “Littles Things” nie raz latały mi po głowie. Trochę obawiałam się jej drugiej płyty. Jednak spokojna singlowa piosenka “The Fear” rozwiała moje wątpliwości. Z chęcią sięgnęłam po “It’s Not Me It’s You” i muszę przyznać, że Lily mnie nie zawiodła. Możecie o niej mówić w najgorszych epitetach (czasem jak coś powie to tylko się za głowę złapać). Ale nie można zaprzeczyć, że głos ma niezły. No i nieograniczoną fantazję. Mimo, iż wiele osób nie lubi muzyki pop, ten album warto mieć w kolekcji jako “wyjątek od reguły”. No właśnie: Czy to nadal 100% pop? W chwili premiery płyty Allen liczyła sobie 23 lata. Mimo, iż jest to dość młody wiek, Lily w porównaniu do poprzedniej płyty trochę dojrzała. Przynajmniej jeśli chodzi o teksty piosenek. Zaryzykuję stwierdzenia, że artystka tworzy inteligentną muzykę. Melodie są proste, ale efektowne. Nie wydziwia i wychodzi jej to na dobre. Wszystko na tej płycie jest dopracowane. A wulgaryzmy w niektórych numerach (“Fuck You”) tylko podtrzymują wizerunek zadziornej dziewczyny. Jedyne, co mogłabym zarzucić temu albumowi, to fakt, że szybko się nudzi.

 

#14 Shakira “She Wolf” (2009)

Po czterech latach otrzymaliśmy od Shakiry świeży materiał. Na początku pomyślałam: po takiej przerwie dostajemy tylko 9 nowych numerów? (9 + 3 hiszpańskie wersje). Całość (12 utworów) daje nam jakieś 40 minut. Ale na szczęście nie jest to płyta, o której można powiedzieć “zmarnowany czas”. Piosenki nagrane są w stylu pop. Gdzieniegdzie pojawia się inspiracja r&b (“Long time”). Przyznam, że dotychczas przeszkadzający mi głos Shakiry tutaj jest niezłą podstawą do utworów. A one same wręcz uzależniające. Cały czas lata mi po głowie “Why Wait” czy mój numer 1 z nagrań wokalistki – “Men In This Town”. Najsłabszym punktem albumu jest nużące “Gypsy”. Szkoda jednak, że “wilczyca” nie pokazała pazurków. Trzeba jednak przyznać, że “She Wolf” to niezwykle energetyczna i przebojowa płyta. Starym fanom może jednak nie przypaść do gustu. Nie ma tu charakterystycznego latino popu. Może mniej tu piosence do tańca brzucha a więcej do wyginania się jak robi to artystka w teledysku “She Wolf”. Jednak i o nich gwiazda nie zapomniała przygotowując hiszpańsko-języczne wersje: “She Wolf” (“Loba”), “Why Wait” (“Ańos Luz”) oraz “Did It Again” (“Lo Hecho Está Hecho”).

#13 Gwen Stefani “The Sweet Escape” (2006)

Druga płyta jest zazwyczaj najtrudniejszym sprawdzianem dla artysty. Musi udowodnić, że (jak w przypadku Gwen Stefani) pochwały pierwszej płyty i nadzieje pokładane w nim nie były przypadkowe. Solowy debiut Gwen “L.A.M.B.” był świetny. Trudno jej było pobić taki wynik. I niestety nie temu nie podołała. Zwróciłam uwagę przede wszystkim na niespójność tego krążka. Mamy tu pop (“Fluorescent”, “U started it”), charakterystyczny dla Stefani rap (“Now that you got it”), ballady (“Early winter”, “4 in the morning”) a nawet próbę jodłowania w kiepskim “Wind it up”. Razem sprawia to wrażenie płyty, na którą wokalistka wrzuciła wszystkie piosenki, których nie opublikowała wcześniej. Sama Gwen utwierdza mnie w tym przekonaniu mówiąc, że niektóre z tych utworów zostały nagrane przed wydaniem samego “L.A.M.B.”. Po przesłuchaniu “The Sweet Escape” w pamięci pozostały mi jedynie “Yummy” ft. Pharrel Williams i “Don’t get it twisted”. No i jeszcze słówko o balladach. Śpiewanie ich niech lepiej zostawi Christinie Aguilerze. O wiele lepiej idzie jej w tanecznych piosenkach.