RECENZJA: Brandy “Full Moon” (2002) (#1455)

Spis artystów, którzy wymieniają go w gronie najbardziej inspirujących ich płyt z gatunku r&b jest długa i różnorodna. Tak samo pokaźna jest lista przydomków, jakimi zwykło się go określać. Wokalna biblia. Krążek, wprowadzający rhythm’and’bluesa w nową dekadę. Wzorzec nowoczesnego r&b. “Full Moon”, bo o nim właśnie mowa, obrósł już legendą i ugruntował pozycję Brandy w panteonie najważniejszych gwiazd czarnych brzmień tamtych lat.

Czytaj dalej RECENZJA: Brandy “Full Moon” (2002) (#1455)

RECENZJA: Damien Rice “O” (2022) (#1289)

Damien Rice był studentem, gdy z paczką przyjaciół powołał do życia zespół Juniper. Nagrali kilka piosenek, a gdy szum wokół kapeli zaczął narastać i pojawiła się propozycja płytowego kontraktu, Rice nagle wycofał się z projektu argumentując, że nie zamierza chodzić na ustępstwa i zgadzać się na kompromisy. By obronić swoją artystyczną wizję podjął decyzję o rozpoczęciu solowej kariery.

Czytaj dalej RECENZJA: Damien Rice “O” (2022) (#1289)

RECENZJA: Whitney Houston “Just Whitney” (2002) (#1277)

Wydawało się, że kariera Whitney Houston – cudownego, potężnego amerykańskiego głosu – będzie długa i świetlana. Przebój za przebojem, niesłabnąca popularność, porządne wydawnictwa. Co mogło pójść nie tak? W końcówce lat 90. artystka wpadła jednak w złe towarzystwo i zaczęła przedkładać toksyczny, wyniszczający ją związek z Bobbym Brownem ponad muzyczną karierę. Wydana w 2002 roku płyta “Just Whitney” miała być powrotem na szczyt.

Czytaj dalej RECENZJA: Whitney Houston “Just Whitney” (2002) (#1277)

#1121 Sugababes “Angels with Dirty Faces” (2002)

Chociaż istniał nieco ponad dekadę, girlsband Sugababes nie dociągnął do końca w pierwotnym składzie. Pierwsze przetasowanie nastąpiło tuż po premierze debiutanckiego longplay’a “One Touch”. Z formacji odeszła Siobhán Donaghy, a jej miejsce zajęła Heidi Range. Girlsband po niezadowalających wynikach wyrzucony został z wytwórni, ale szybko trafił pod skrzydła Island Records. Ta już wiedziała, co zrobić, by wypromować swój nowy nabytek.

Czytaj dalej #1121 Sugababes “Angels with Dirty Faces” (2002)

#1111 Mariah Carey “Charmbracelet” (2002)

Początek nowego tysiąclecia jest czasem, o którym Mariah Carey najchętniej by zapomniała. Bijąca rekordy popularności w latach 90. wokalistka zaczęła budzić coraz mniejsze zainteresowanie słuchaczy (ci mieli już swoje nowe idolki postaci debiutujących Britney Spears, Christiny Aguilery i J.Lo), jej projekt “Glitter” został zrównany z ziemią, a na domiar wszystkiego artystka zmagała się ze złamanym sercem. Ta seria niefortunnych zdarzeń doprowadziła ją na skraj psychicznej wytrzymałości. Lekarstwem okazała się praca nad “Charmbracelet”.

Czytaj dalej #1111 Mariah Carey “Charmbracelet” (2002)

#1055 Toni Braxton “More Than a Woman” (2002)

Dwa lata po ognistym (i, moim zdaniem, bardzo udanym) krążku “The Heat” i rok po nie do końca potrzebnym świątecznym wydawnictwie “Snowflakes” obdarzona głębokim, aksamitnym głosem Toni Braxton postanowiła zaskoczyć słuchaczy swoim kolejnym albumem. Tytuł podpatrzyła u Aaliyah, pomysły podebrała Mariah Carey. Ile w tym jest jeszcze samej Braxton?

Czytaj dalej #1055 Toni Braxton “More Than a Woman” (2002)

#468, 469 Amerie “All I Have” (2002) & “Touch” (2005)

W Polsce muzyka r&b nigdy nie była szczególnie popularna. Nic z resztą dziwnego. Jest ona domeną czarnoskórych artystów. Nie mają oni co prawda monopolu na jej tworzenie, ale przez swoją osobowość, postawę czy najogólniej mówiąc geny, stali się prawdziwymi mistrzami tego gatunku. Mają ten flow po prostu we krwi. W polskich stacjach radiowych dobrego r&b jak na lekarstwo. A jak już, to prezentowane jest w nowoczesnym wydaniu. Od jednej z przedstawicielek tego gatunku, Beyonce, męczą nas ciągle “Halo”, ignorując np. “Naughty Girl” czy jej dokonania z girlsbandem Destiny’s Child.

O Amerie słyszałam dotychczas jedynie od osób, które na co dzień słuchają r&b. Ten gatunek i mi jest bliski, dlatego postanowiłam sprawdzić, co wokalistka ta ma nam do zaprezentowania. Zaczęłam od jej debiutanckiej płyty “All I Have”. Kiedy zobaczyłam, że wydana ona została w 2002 roku, bardzo się ucieszyłam. Wyznaję bowiem niepisaną zasadę, że jeśli r&b, to tylko te z przełomu wieków. Intrygował mnie tytuł debiutu Amerie, który na polski przetłumaczyć można jako wszystko, co mam. Jednak, po zapoznaniu się z zawartym na nim materiałem, zaczęłam mieć nadzieję, że jednak wokalistka będzie mieć coś więcej do zaoferowania słuchaczowi na kolejnych płytach i, wbrew nazwie albumu, pokazała nam tylko próbkę swojego talentu czy osobowości. “All I Have” jest krążkiem przyjemnym i lekkim, ale mało ambitnym czy oryginalnym.

Amerie zabiera nas w podróż po dwunastu kompozycjach. I to podróż nie samolotem, ale raczej pociągiem. Bez mocnego wstępu i zakończenia oraz dość jednostajną. Zaczyna się od żywszego, średnio zaśpiewanego “Why Don’t We Fall in Love” i “Talkin’ to Me”, w tle którego pogrywa gitara akustyczna. Bardzo podoba mi się swobodne “Nothing Like Loving You” oraz “Can’t Let Go”. Ciekawie zaczyna się “Need You Tonight”. Wyrazista muzyka to atut tego kawałka. Szkoda, że na jej tle wokal Amerie wypada dość blado. Do żywszych kawałków zaliczyć można również takie piosenki jak “Got to Be There”, wyśpiewane wyższym głosem i charakteryzujące się szarpanym rytmem “I Just Die”, “Float” oraz “Hatin’ On You”. Fani pościelówek sięgnąć powinni po “Show Me”, “All I Have” czy “Outro”.

Nie będę okrutna dla Amerie. W końcu “All I Have” to tylko jej debiut. Mało wciągający czy inspirujący, ale w gruncie rzeczy znośny i nieirytujący.

Czasem wystarczy jedna piosenka, by z muzycznego undergroundu wejść na sam szczyt. Taki los spotkał Amerie – amerykańską wokalistką r&b. Na miesiąc przed premierą swojej drugiej studyjnej płyty “Touch” wypuściła przebojowy, lekko funkowy singiel “1 Thing” i już miała świat u swych stóp. Zyskała rozgłos nie tylko w USA, ale i Europie czy Australii. Płyta promowana takim bangerem nie powinna zawodzić. Nic więc dziwnego, że przed sięgnięciem po “Touch” zadawałam sobie pytanie, czy nie sprawdzi się tu przysłowie mówiące, że jedna jaskółka wiosny nie czyni.

W studiu Amerie ponownie wspierana była przez Richa Harrisona. Pomagał jej również duet producencki Dre & Vidal, którzy tworzył m.in. dla Mary J. Blige czy Jill Scott. Wspólnymi siłami stworzyli oni piosenki ciekawsze i odważniejsze w porównaniu do tych z “All I Have”. Wciąż osadzone w kołyszących rhythm’and’bluesowych rytmach, ale czerpiące też całymi garściami z funkowych czy hip hopowych klimatów. Metamorfozę przeszła również Amerie. Z nieco nieśmiałej, czy nawet wycofanej wokalistki, w pewną siebie kobietę.

Krążek otwiera wspomniana wcześniej piosenka “1 Thing”. Później artystka serwuje nam m.in. charakteryzujące się saksofonowymi wstawkami “All I Need”; zadziorne, seksowne “Touch”; posiadające świetną melodię (ta perkusja!) “Like It Used to Be”; żywiołowe “Talkin’ About” (irytują mnie jedynie momenty, kiedy Amerie ‘śpiewa’ coś na kształt yeah whoa) czy mające elektryczny wręcz początek “Come With Me”. Warto sięgnąć po ładny duet z Carlem Thomasem “Can We Go”, balladowe “Just Like Me” czy kojarzące mi się z pierwszymi dokonaniami girlsbandu Destiny’s Child “Falling”. Na zakończenie polecam zapoznać się z remixem singla “1 Thing”, w którym Amerie towarzyszy Eve. Szczególnie  dobrze w tej piosence wypadła raperka, choć jej partia jest niestety krótka.

W ciągu tych trzech lat, jakie minęły od wydania “All I Have” do ukazania się “Touch”, muzyka Amerie nabrała przebojowości i dynamizmu. Wciąż może r&b w wykonaniu artystki nie prezentuje mistrzowskiego poziomu, ale cieszy, że z płyty na płytę wokalistka podnosi sobie poprzeczkę. Odwołując się do tego, co napisałam na początku: “1 Thing” odpowiednio zareklamował drugą płytę Amerie. Po jej przesłuchaniu już wiem, że nie tylko zawiera równie chwytliwe melodie, ale i lepsze piosenki od singla.