#101, 102, 103 Kate Ryan “Alive” (2006) & Leona Lewis “Spirit” (2007) & Destiny’s Child “Writing’s on the Wall” (1999)

“Alive” to trzecia płyta w dorobku Kate Ryan. Wokalistka nie zmieniła swojego stylu. Nadal jest wierna popowym i tanecznym melodiom. Płyta jednak poniosła komercyjną porażkę. Sprzedano nieco ponad 50,000 egzemplarzy. Trochę mnie to dziwi, bo na mnie płyta zrobiła całkiem pozytywne wrażenie. Album otwiera utwór popularny w 2006 roku – “Je t’adore”. Bardzo udany kawałek, dawka porządnego popu. Bardzo podoba mi się również “Tapping On The Table”. Ma taki fajny klimat, nawet, jeśli zalatuje techno. Z tanecznych numerów do gustu przypadły mi m.in. “Alive” i “Why Imagine”. Ciekawym numerem jest nieco zadziorne “Nothing”. Mamy tu i kilka spokojniejszych kawałków. Typową balladą jest “That Kiss I Miss”, dedykowane jej zmarłej mamie. Piosenka jest piękna. Aż żal pisać, że dobry efekt psuje niezbyt dobry głos Kate w utworze. Jednak tekst piosenki bardzo mi się podoba. Przytoczyć fragment? Where is the rainbow where is heaven Is there a place you have gone(PL: Gdzie jest ta tęcza, gdzie jest raj? Czy to jest miejsce gdzie poszłaś?). Nieco zawiodła mnie piosenka “Love or Lust”. Początek jest naprawdę magiczny, zapowiada się na fajną, elektryczną balladę a tu po 30 sekundach pojawia się wkurzający dance’owy podkład. Inną spokojną piosenką, wartą uwagi, jest “Driving Away”. Oprócz 13 piosenek zaśpiewanych po angielsku, znajdziemy 4 po francusku. Nie są to jednak nowe utwory, raczej francuskojęzyczne wersje zawartych na krążku numerów: “Je t’adore”, “Alive”, “Je Donnerais Tout” (“All For You”), “Combien De Fois” (“How Many Times”). Najgorzej wypada chyba francuska wersja “All For You” i “How Many Times”. Ogółem jednak Kate nagrała przyzwoity album, przy którym można i potańczyć i w inny sposób się zrelaksować.

Z oceną “Spirit” zwlekałam do czasu, aż przesłucham “Best Kept Secret”, czyli płytę demo nagraną kilka lat wcześniej przez Leonę. Oba krążki się różnią. Na oficjalnym debiucie otrzymujemy zupełnie inną Leonę. Mniej tu piosenek tanecznych. Może to i dobrze, bo nieco żywsze “Whenever It Takes” nie zachwyca. Pozostałe utwory to ballady. Na pewno słyszeliście hit “Bleeding Love”. Kiedyś bardzo mi się nie podobał. Cóż, musiałam do tego utworu dojrzeć. Jest to jedna z niewielu piosenek na “Spirit”, w których Leona brzmi nawet autentycznie. Ogólnie mam wrażenie, że to wytwórnia wykreowała taką Leonę. W niektórych piosenkach mnie w ogóle nie przekonuje, mam wrażenie, jakby śpiewała na siłę (np. w “The Best You Never Had”, “Yesterday”). Nie można odmówić jej oczywiście głosu. Wydaje mi się, że chcą z niej zrobić nową Mariah Carey. Cóż, jedną już mamy i niech tak pozostanie. Najlepiej niech będzie sobą. Bardzo podoba mi się tajemnicza, niepokojąca piosenka “Homeless”. Lubię też singlowe “Better In Time”. Bardzo prosta, ale dobra. Razem z “Bleeding Love” to mój top 3 utworów na “Spirit”. Oprócz nich dobre wrażenie zrobiły na mnie “Take a Bow” (żywsze) oraz “Footprints in the Sand”, mimo iż w chwili, gdy piszę tę recenzję nie przypominam go sobie. Nie podoba mi się natomiast “Angel” oraz piosenka ‘pióra’ Avril Lavigne pt. “I Will Be”. Nie ma pojęcia jak trafił ten numer do Leony. Mimo, iż wykonuje go lepiej niż sama Avril, nie przekonuje mnie. Moja ocena jest naj najbardziej przemyślana. Przesłuchałam “Spirit” ponad 5 razy.

Nie długo kazały swoim fanom czekać na nowy krążek dziewczyny z Destiny’s Child. Ich debiut (“Destiny’s Child”) na kolana mnie nie powalił. Można nawet powiedzieć, że nudziłam się podczas słuchania go. Sporo tam było spokojnych numerów, a same dziewczyny wybitnie nie brzmiały. Na “The Writing’s on the Wall” jest już lepiej. Mniej tu popowych melodii, które pojawiały się na debiucie, sporo natomiast hip hopu i soulu (“Bills Bills Bills”, “Bug a Boo”) Zauważyłam, że więcej tu żywszych piosenek. Nie są to wprawdzie rasowe, dyskotekowe rytmy, ale słucha się tego znacznie lepiej. Nie sposób usiedzieć w miejscu przy świetnym “Jumpin’ Jumpin'” czy “So Good”. Polecam również “Hey Ladies” chociaż dla mnie brzmi podobnie jak poprzedzający je numer “Where’d You Go”. Przy niektórych utworach dziewczyny współpracowały z innymi gwiazdami. W “Get on the Bus” pojawia się Timbaland. Może być to niezłe zaskoczenia dla niektórych, biorąc pod uwagę, że teraz zajmuje się bardziej popowymi kompozycjami. Wśród autorów spokojnego “Confession” pojawia się nazwisko Missy Elliott. Piosenka mnie jednak nie przekonuje. Na krążku znajdziemy też kilka balladowych utworów. Niektóre są naprawdę dobre, inne, hmmm, mogło być lepiej. Z tych wolniejszych moim zdecydowanym numerem 1. jest “Say My Name”. Lubię też “Sweet Sixteen” (bynajmniej nie jest to imprezowy kawałek) oraz “Stay”. Nie przepadam natomiast za “Temptation” i “If You Leave”. Najciekawszym utworem jest chyba “Outro”. Zapytacie – jak to możliwe. Destiny’s Child wykonały w nim znany utwór “Amazing Grece”. Podoba mi się to, że dziewczyny dały tej piosence coś od siebie. Niesamowicie brzmią w tym numerze. Płyta podoba mi się bardziej niż “Destiny’s Child”. Całkiem udany krążek.

#87, 88, 89, 90, 91 Nelly Furtado “Loose” (2006) & Leona Lewis “Best Kept Secrets” (2009) & Madonna “Music” (2000) & LaFee “LaFee” (2006) & Britney Spears “In the Zone” (2003)

Płytę “Loose” Nelly Furtado wydała w 2006 roku. Skojarzyła mi się z solowym albumem Fergie pt. “The Dutchess”. Jednak to Nelly była pierwsza. W czym to podobieństwo? Odpowiednie słowo to różnorodność. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że na “Loose” składają się podobne do siebie utwory. Przy bliższym poznaniu widzimy, że nie do końca są identyczne. Mamy tu dance-popowe “Maneater” i “Do It”, całkiem spokojne, rhythm & bluesowe “Promiscuous” i “Say It Right”,  hip hopowe “No Hay Igual”, robiące ukłon w stronę muzyki latynoskiej “Te Busque”, akustyczne “In God’s Hands” czy w końcu mieszankę popu i r&b w pięknym, łagodnym “All Good Things (Come to an End)”. Bez wątpienia jest to najbardziej komercyjna płyta Nelly Furtado. Nad większością utworów czuwał Timbaland. Efekty jego pracy? Są nimi zarówno dobre utwory, jak i piosenki, których nie zaliczyłabym do najlepszych nawet gdyby mnie torturowali. Uwielbiam chociażby “Say It Right” czy “All Good Things (Come to an End)”, nie trawię “No Hay Igual” czy “Do It”. Wiele dobrego słyszałam o balladzie “In God’s Hands”, jednak ja się zawiodłam. Piosenka na pewno jest piękna, ale wykonanie Nelly jest straszne. Jej głos nie pasuje mi do tego typu utworów. Jednak już w “Showtime” wypada dobrze. Zaskoczył mnie ten utwór, bo spodziewałam się tu kolejnego tanecznego numeru. A dostajemy spokojną piosenkę. Przekonałam się do “Say It Right”. Kiedyś wręcz nie cierpiałam tej piosenki. Teraz spojrzałam na nią w nowym świetle i zobaczyłam, że to naprawdę dobry numer. Niby spokojny, ale zadziorny. Podsumowując, płyta “Loose” podoba mi się w połowie. Znalazłam na niej kilka ‘perełek’, do których będę często wracać. Ale z drugiej strony są tu utwory, które mi się nie podobają.

Zanim Leona Lewis stała się sławna dzięki show “The X-Factor” napisała i nagrała kilka piosenek. Jeśli macie już za sobą “Spirit” czy “Echo”, “Best Kept Secret” może was zaskoczyć. Ja postanowiłam przesłuchać tą płytę zanim naskrobię ocenę “Spirit”. Zastanawiam się, która Leona jest tą prawdziwą, autentyczną. Obstawiam jednak, że ta, którą słyszymy na ‘demówce’, na “Best Kept Secret”. Otrzymujemy tutaj muzykę w 100% taneczną (“Joy”, “Ready to Get Down”), ale czasami pojawia się i r&b (“L.O.V.E U”). Lubię taką muzykę, jednak w wersji Leony mnie ona nie przekonuje. Muzyka taneczna powinna być przyjemna, lekka. W wykonaniu Leony jest tak lekka, że aż ulotna. Mimo, iż słuchałam tej płyty z cztery czy pięć razy nie zanucę wam żadnego fragmentu. Znów muszę korzystać z robionych podczas przesłuchiwania notatek. W trzech utworach Leonę wspomagają inni artyści. W “Dip Down” usłyszymy Loot. Nie pomaga jednak tej piosence. W rozlazłym “Private Party” pojawia się Robert Allen (uczestnik X-Factor, grupa 25 lat). Jego dojrzały głos ciekawie współgra z delikatnym wokalem Leony. Ostatnim duetem jest nieco zadziorne “Bad Boy” z K2 Family. Jedyną balladą, którą Leona umieściła na płycie jest “I Wanna Be That Girl”. Szczerze? Jedna z najgorszych ‘Leonowych’ ballad, jakie znam. Lewis ma dobry głos, ale na “Best Kept Secret” tego zupełnie nie słychać. Te utwory mogłaby i Britney Spears nagrać i efekt byłby ten sam. Jednak dziękuję jej za tą płytkę demo. O wiele bardziej doceniłam “Spirit”.

Na początku chciałabym się do czegoś przyznać. Postanowiłam ocenić wszystkie studyjne płyty Madonny. Wpadłam na ten pomysł, gdy zaczęło boleć mnie czoło od pukania się w nie za każdym razem, kiedy czytałam, że “GaGa jest królową pop”. Płyta “Music” została wydana w 2000 roku. Muzyka elektroniczna nie była wtedy tak powszechna jak dzisiaj, więc płyta robi jeszcze większe wrażenie. Za pierwszym przesłuchaniem byłam skłonna wystawić “Music” ocenę między 2 a 3. Mylne pierwsze wrażenie. ‘Otworzyłam’ swoje uszy i inaczej spojrzałam na piosenki. Album otwiera tytułowy numer “Music”. Spora dawka elektroniki, rytm właściwie dla wszystkich a do tego świetny wokal Madonny i tekst, który do najmądrzejszych nie należy, ale przytoczyć można jeden cytat Music makes the people come together(PL: Muzyka sprawia, że ludzie się schodzą). Nie myślcie jednak, że są tu tylko taneczne kawałki. Obok dobrych, elektrycznych utworów, do których należy m.in. “Runaway Lover” czy “Impressive Instant”, znajdziemy spokojne piosenki. Madonna udowadnia, że dobrze idzie jej i w nastrojowych, melancholijnych utworach (“I Deserve It”, “Nobody’s Perfect”). Z takich numerów uwielbiam chociażby “Paradise (Not For Me)”. Bardzo zmysłowy utwór. Madonna śpiewa w nim zarówno po angielsku jak i francusku. Niesamowicie oba języki się dopełniają. Podoba mi się również “Don’t Tell Me”. Nieco zawiodłam się na “Nobody’s Perfect”. Piosenka trwa prawie 5 minut. Jest zdecydowanie za długa, ma się jej dość w połowie. I do tego ta ‘syrena’ wyjąca w środku utworu. Na deser polecam popowe, lekkie “American Pie”. Płyta “Music” różni się od tego, co Madonna zaserwowała nam na świetnym “Ray Of Light”. Mimo wszystko warto posłuchać.

Swój debiutancki album, wydany w 2006 roku, LaFee zatytułowała po prostu “LaFee”. Wcześniej znałam single. Od nich również zaczęłam zapoznawanie się z tą płytą. Może obiło wam się o uszy nagranie “Virus”. Zaczyna się spokojnie, powili jednak dochodzą ostrzejsze dźwięki. Bardzo podoba mi się refren, w którym LaFee śpiewa m.in.Ich wünsch dir einen Virus (PL: Życzę ci wirusa). Nieco gorsze jest buntownicze “Prinzesschen”. Chociaż podobają mi się gitarowe momenty. “Was Ist Das” jest chyba najradośniejszą piosenką z całej płyty. Zwrotki bardzo mi się podobają, refren mnie męczy. Na deser zostawiłam sobie singiel “Mitternacht”. Już po samym tytule można się domyśleć, że jest to mroczny kawałek (Mitternacht = północ). Zalatuje mi nieco “Haunted” Evanescence. Tam również zwrotki są bardzo tajemnicze, a refren energiczny. Wprawdzie Amy Lee ma lepszy głos, LaFee jakoś daje sobie radę. Wróćmy jednak do pozostałych utworów na “LaFee”. Uwielbiam balladę “Wo Bist Du (Mama)”. Piękna muzyka, łagodny, pełen emocji głos wokalistki no i tekst prosto z serca:  Mama – Wo bist du jetzt Mama – Warum bist du nicht hier Bei mir Mama wo bist du Bitte sag mir geht’s dir gut Es tut so weh hörst mir zu Mama wo bist du (PL: Mamo, gdzie teraz jesteś? Mamo, dlaczego nie ma cię tutaj Przy mnie… Mamo, gdzie jesteś? Proszę powiedz mi, czy idzie ci dobrze? To boli, słyszysz mnie? Mamo, gdzie jesteś?). Podoba mi się też “Sterben Für Dich”. Jest to ballada opowiadająca o miłości. LaFee śpiewa m.in. Ich würde sterben für dich (PL: Mogłabym umrzeć dla ciebie). Uwielbiam również rockowy utwór “Lass Mich Frei”. Tekst utworu jest z pewnością bliski nastolatkom 😉 Ich weiß du liebst mich, doch du verstehst nicht. Mein Leben ist mein Leben(PL: Wiem, że mnie kochasz. Jednak ty nie rozumiesz. Moje życie jest moim życiem). Strasznie podoba mi się moment, w którym ukazana jest rozmowa (a może raczej sprzeczka) LaFee z jakimś facetem, który chyba odgrywał jej ojca. I ten krzyk wokalistki na końcu, świetne. To może teraz nieco negatywne opinie. Nie przekonuje mnie “Verboten” i “Halt Mich”. Znikają na tle innych utworów. Ogółem płytę “LaFee” oceniam pozytywnie. Warto posłuchać. Wiem, że Polacy wypinają się na język niemiecki, ale ja się cieszę, że właśnie w tym języku śpiewa LaFee. Dzięki temu piosenki mają pazur i ten niesamowity charakter.

“In The Zone” jest czwartym z kolei krążkiem Britney Spears. Naprawdę musieliśmy tyle czekać? Nie tyle na sam album (poprzednia płyta “Britney” ukazała się w 2001 roku), co na choćby najmniejszą muzyczną przemianę Spears. Wokalistka wreszcie odcięła się od pospolitych, popowych piosenek i ckliwych ballad (namiastkę ‘starej’ Britney znajdziemy tylko w elektrycznej balladzie “Shadow”). W zamian otrzymujemy porcję mocnych, popowych utworów połączonych z r&b (“Outrageous”) a nawet rapem (“I Got That Boom Boom”, “The Hook Up”). W “Early Morning” nawet sama wokalistka posuwa się do rymowania. Oprócz wcześniej wymienionych gatunków na “In The Zone” spotkamy się ze sporą dawką elektroniki. Można się tego obawiać, ale na tym krążku zastosowana została w przemyślany sposób. Najbardziej ‘electro’ utworem jest singlowe “Toxic”. Była to chyba druga piosenka Britney, jaką poznałam. Uwielbiam ją już od kilku lat. Warto dodać, że za ten numer Britney otrzymała jedyną w swojej karierze nagrodę Grammy. Znajdziemy tu i elektryczne ballady. Należy do nich “Breathe On Me” (nie przepadam za nią) oraz “Touch Of My Hand”. Największym zaskoczeniem jest jednak utwór (ballada) “Everytime”. Britney ma w nim bardzo delikatny głos, momentami można odnieść wrażenie, że powstrzymuje łzy. Najciekawszym numerem jest jak dla mnie “Me Against The Music”. Britney wykonuje ją w duecie z Madonną. Dwie wielkie gwiazdy razem? To musiało się tak skończyć po tym pocałunku na gali MTV. Nieco hip hopowa, nieco popowa piosenka bardzo mi się podoba, chociaż jeszcze trzy miesiące temu dałabym najgorszych. Wprawdzie Madonna bardziej przypadła mi do gustu w tej piosence, Brit na szczęście nie pozostaje w tyle. Ciekawym utworem jest również “Showdown”. Można wychwycić w nim rytmy reggae. Jestem pozytywnie zaskoczona “In The Zone”. Będę na pewno od czasu do czasu do niej wracać.

#77, 78, 79 Black Eyed Peas “Elephunk” (2003) & Britney Spears “Britney” (2001) & Rihanna “A Girl Like Me” (2006)

“Elephunk” to pierwszy album Black Eyed Peas, na którym możemy usłyszeć wokal Fergie. Wyobrażacie sobie bez niej ten zespół? Ja chyba nie. Dla mnie zawsze pozostanie ważnym członkiem Black Eyed Peas, nawet jeśli dzisiaj jej głos bardzo poprawiają komputerowo. Jaką muzykę serwują nam “fasolki”? Przede wszystkim hip hop (“Hands Up”, “Shut Up”), nieco funku (“Smells Like Funk”, “Let’s Get It Started”), oraz sporo zapożyczeń z innych gatunków. W utworze “Where Is The Love” nagranym wspólnie z Justinem Timberlake’em obok oczywistego hip hopu przewija nam się soul. Ja osobiście nie mogę przekonać się do tej piosenki. Kojarzy mi się z Michaelem Jacksonem (refren). Sorry, ale dla mnie to oznacza minus. Pozytywnie jestem zaskoczona piosenką “Anxiety”, w której Black Eyed Peas wsparli ‘chłopcy’ z Papa Roach. Wyszedł im bardzo ciekawy numer. Zespół Papa Roach wniósł do utwory świetną, rockową energię. Połączyć rap z rockiem? Można? Można 😉 Black Eyed Peas również w jednej z piosenek skierowali swoje zainteresowania w stronę muzyki latynoskiej. Chodzi mi o kawałek “Latin Girls”. Całkiem niezłe. Namiastkę r&b znajdziemy w wyprodukowanym przez jednego z członków zespołu (i to nie przez will.i.am’a!) – apl.de.ap – utworze “The Apl Song”. Wspiera go tam momentami Fergie. Jednak piosenka znika gdzieś pośród innych na “Elephunk”. W “Labor Day” partia wokalna Fergie skojarzyła mi się z piosenką Madonny “Holiday” (1983). Jednak nie przeszkadza mi to, piosenkę Madonny całkiem lubię. Podoba mi się utwór “Let’s Get It Started” z niesamowitym początkiem by Fergie. Niesamowity to może za duże słowo, ale w podobnym stylu zaczyna się uwielbiane przeze mnie “Fallin” Alicii Keys. Wprawdzie Fergie to nie Alicia, ale może być. Płyta na pewno zadowoli fanów rapu. Mnie momentami nieco znudziła, ale i tak jest lepsza od tego, co dostajemy od Black Eyed Peas teraz.
 

Po teen popowym debiucie “Baby One More Time” i kiepskim “Oops!…I Did It Again” otrzymujemy trzeci album księżniczki popu zatytułowany po prostu “Britney”. Britney Spears się zmieniła. Jej image stał się bardziej wyzywający, seksowny. Więcej odkrywa niż zakrywa. Muzyka też poszła w nieco innym kierunku. Nadal są to popowe i dance-popowe pioseneczki, ale tym razem mają w sobie odrobinę ‘pieprzu’. I co zauważyłam po dotarciu do połowy krążka – da się tego słuchać. Pomoc laryngologa nie będzie konieczna. Nie mówię, że Britney nauczyła się śpiewać. Muzyka jest duże lepsza niż na poprzednim albumie. Nieco bardziej elektroniczna. Zaskoczyła mnie (pozytywnie) przebojowym singlem “I’m Slave 4 U” zawierającym w sobie wpływy r&b. Ogólnie często sięgała po ten gatunek tworząc “Britney”. Znajdziemy go jeszcze w “Boys” i “Let Me Be”. Pojawiają się i ballady. Wprawdzie nie jest ich tu dużo, ale to raczej na korzyść płyty. Odkąd pamiętam nie lubiłam utworu “I’m Not a Girl Not Yet a Woman”. Piosenka autorstwa znanej artystki Dido zła nie jest, ale nie podoba mi się wykonanie Britney. bardziej do gustu przypadła mi druga ballada – odrobinę taneczne “Tah’t What You Take Me”. Kiedyś często słuchałam coveru utworu zespołu Arrows pt. “I Love Rock ‘n’ Roll” z 1975 roku. Britney nie nagrała oczywiście tego w rockowym stylu. Jej wersja jest bardziej popowa. Płyta “Britney” muzyki nie zmieni. Jednak Spears zrobiła mały krok na przód i nie nagrała głupiutkich teen popowych pioseneczek.

Rok po wydaniu świetnego krążka “Music of the Sun” Rihanna zaatakowała nas kolejnym albumem pt. “A Girl Like Me”. Rihanna przez rok dojrzała, albo…na taką pozuje. “Music of the Sun” było bardzo słonecznym, lekkim i przyjemnym krążkiem. Sama chętnie do niego wracam. Tu brakuje mi tej przebojowości, tego ‘czegoś’. Tym razem otrzymujemy bardziej przemyślaną płytę. Wszystko jest na swoim miejscu. Nie traktuje tego w tym przypadku jako komplement. Brakuje mi szaleństwa. Rihanna stała się ogólnoświatową gwiazdą, nie pozostała niestety tą samą ciepłą dziewczyną z sąsiedztwa, która tak naturalnie śpiewała takie piosenki jak “Music of the Sun” czy “That la la la”. “A Girl Like Me” jest spokojniejszy. O ile reggae czy hip hop pojawiały się często na debiucie, tak tu otrzymujemy pop okraszony tylko momentami tymi gatunkami. Przyjemne r&b otrzymujemy w kawałku “We Ride”. Kiepską namiastkę reggae w “Crazy Little Thing Called Love”. Nie podoba mi się też ‘ciężkostrawne’ “Selfish Girl”. Przychylnie patrzę natomiast na hip hopowy duet z Sean Paulem pt. “Break It Off”. Mam wrażenie, że za sprawą utworu na moment przeniosłam się na “Music of the Sun”. Stąd też moja radość, na widok (a może dźwięk?) nowych wersji starych hitów. “If It’s Lovin’ That You Want” jest bardziej hip hopowe od pierwszej wersji, a remix “Pon De Replay” bardzo fajny, energetyczny. Jak już wspomniałam wcześniej, znajdziemy tu kilka ballad. Na pewno o uszy obiło wam się “Unfaithful”. Mieszanka r&b i soulu na wysokim poziomie. Zakochałam się również w “Final Goodbye”. Smutny utwór, ale bardzo piękny. Pozostałymi balladami na krążku są “PS (I’m Still Not Over You)” i “”A Million Miles Away”. Jednak nie mogę się do nich ostatecznie przekonać. Czekałam na piosenkę tytułową – “A Girl Like Me”. Jednak po pierwszym słuchaniu najzwyklej ją przegapiłam. Może to i dobrze? Nie zachwyciła mnie. Ten krążek słaby nie jest. Z pewnością lepiej się go słucha niż wydanego pod koniec 2010 “Loud”. Od debiutu niestety odstaje.

#57 Evanescence “The Open Door” (2006)

Ich pierwsza płyta pt. “Fallen” wbija w fotel. Po takim debiucie presja, by nagrać kolejny dobry album jest z pewnością ogromna. Można było mieć pewno wątpliwości co do jakości utworów po tym, jak zespołu odszedł Ben Moody – główny gitarzysta i kompozytor. Nie zmieniło się na szczęście jedno: nadal głosem (świetnym, wspaniałym, rozpoznawalnym) jest Amy Lee. Nie zmienił się również styl piosenek. Nadal są to ostre, rockowe ale jakże melodyjne numery. Nierzadko dodają do tego nieco gotyckiego grania.Początek płyty jest rewelacyjny. “Sweet Sacrifice” jest mocnym utworem. Ma naprawdę fajny początek. Dopiero później się rozkręca. Kolejny utwór – “Call Me When You’re Sober” tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Amy ma jeden z najlepszych głosów w muzyce. Z numerem trzecim występuje “Weight of the World”. Mam wrażenie, że to jeden z najostrzejszych utworów Evanescence. Udany. No i jedna z moich ukochanych piosenek- “Lithium”. Jest to pierwsza od początku “The Open Door” spokojna piosenka. Może nie typu znanego “My Immortal”, nie tak spokojna. Ale tak samo wciągająca. Nie jest to smętna ballada, lecz piosenka posiadająca w sobie sporo mocy. Kiedy pierwszy raz słuchałam “The Open Door” właściwie tylko na te piosenki zwróciłam uwagę. Mój błąd. Przy każdym kolejnym przesłuchaniu kocham ten album bardziej. Muzyka zawarta na nim wielokrotnie mi pomogła. Jednym z ciekawszych numerów jest “Lacrymosa”, która zawiera w sobie zapożyczenia z “Lacrimosy” Mozarta. Na “The Open Door” jak i na “Fallen” znalazł się utwór napisany dla zmarłej siostry Amy. “Like You” jest przyjmującym, wzruszającym numerem. Czytając tłumaczenie nieraz ciarki przeszły mi po plecach. Wybrałam nawet kilka lepszych wersów: Lie cold in the ground like you (PL: Położona w ziemi, zimna jak ty); There’s room inside for two And I’m not grieving for you I’m coming for you (PL: Tam jest miejsce dla nas dwóch I nie opłakuję cię Idę po ciebie). Spotkałam się z komentarzami osób, które krytykowały ten album. Na jakiej podstawie? Ja mam dylemat, czy ten mi się bardziej podoba, czy “Fallen”. “The Open Door” brzmi dojrzalej. To zdecydowanie są drzwi warte otwarcia.


#52, 53 Lily Allen “Alright, Still” (2006) & Nelly Furtado “Mi Plan” (2009)

Lily Allen jest prawdziwą gwiazdą z Internetu. Swoje nagrania umieszczała na MySpace i tym sposobem stała się popularna. A kiedy utwór “Smile” został utworem tygodnia w BBC Radio, jej kariera nabrała prawdziwego rozpędu. I dobrze. Ta nieco kontrowersyjna, chwilami wyszczekana piosenkarka ma w sobie wiele uroku i talentu. Jej muzykę trudno sklasyfikować. Niby pop, ale na pewno nie taki, jaki tworzy Britney Spears czy Madonna. Pop na poziomie, który zniosą nawet najwybredniejsi. Czasami pojawiają się nawet wpływy r&b czy ska jak w przebojowym singlu “Smile” opowiadającym o rozstaniu z chłopakiem. Mimo nie za wesołego tematu cały utwór zaraża optymizmem. Na “Alright, Still” słychać również jazzowe inspiracje umiejętnie zmixowane z nowoczesnym brzmieniem. Tak jest np. w “Shame For You”. Wśród tych wszystkich pogodnych utworów mamy i jeden spokojniejszy – “Littlest Things”. Piosenka opowiadająca o tęsknocie szybko zdobyła moje serce. Urocza. Na tle łagodnych utworów wyróżnia się “Take What You Take”. Jest bardzo energiczny. Można nawet powiedzieć, że pop rockowy. I ten refren…Super. Podoba mi się to, że Lily pozostała sobą. Nikogo nie udaje. I tym wygrywa.

Dla mnie ten album jest dodatkiem do Nelly Furtado. Po sukcesie płyty “Loose” wokalistka postanowiła zrobić coś dla siebie i nagrać piosenki, które leżały jej na sercu. Podziękowała Timbalandowi za współpracę. Zaimponowała mi, że wobec panującej mody na electro itp. nagrała coś innego. Do tego momentu wszystko super. Nie mogę powiedzieć, że “Mi Plan” jest złą płytą. Na pewno bardzo słoneczną. Nelly w hiszpańskim wydaniu brzmi nadzwyczaj łagodnie. Jednak po wyłączeniu płyty niewiele nam w pamięci pozostaje. Piosenki jednym uchem wlatują, drugim je opuszczają. Na szczęście są i takie, o których się nie zapomina. Jak chociażby taneczny utwór “Vacacion”, do którego – chcąc nie chcąc – i tak się pokołyszecie. Świetnie wypada i ballada “Silencio”, w której obok wokalistki pojawił się Josh Groban. Nieco akustyczna, intrygująca. Plus dla Nelly Furtado za zaproszenie niezbyt znanych artystów. Na tym albumie wokalistkę wspiera 7 różnych gwiazd. Alex Cuba w “Mi Plan”, Alejandro Fernández w “Suenos”, Julieta Venegas oraz La Mala Rodríguez w “Bajo Otra Luz, Concha Buika w “Fuerte”, Josh Groban w “Silencio” i Juan Luis Guerra w “Feliz Cumpleańos”. Niestety, ale aby docenić ten album, musicie przesłuchać go co najmniej 4 razy. Tak jak ja.

#44, 45, 46 Kylie Minogue “Aphrodite” (2010) & Hurts “Happiness” (2010) & Fergie “The Dutchess” (2006)

Kylie Minogue jest wokalistką, która zna chyba każdy. Jeśli nie z całych płyt to z samych kilku singli. “Aphrodite” jest moim pierwszym albumem Kylie przesłuchanym od A do Z. Albo od pierwszej piosenki do ostatniej jak kto woli. Zachęciło mnie “All The Lovers”. Lekko taneczne, z ładnie sfilmowanym teledyskiem. Jednak cały album mnie zmęczył. Nie, nie dlatego, że znajdują się na nim utwory w sam raz na parkiet. Wydawałoby się, że Kylie nagrała, lekki, popowy albumik. I to mnie w nim wykończyło. Wszystko dla mnie brzmi tu tak samo. Po pierwszym przesłuchaniu nie pamiętałam nic oprócz singli. Kylie jest jednak jak Afrodyta. Ma ponad 40 lat a mimo to brzmi jak 20. Nowy album jest idealny na letnie dyskoteki do nadmorskich ‘kurortów’ typu Władysławowo. Jednak rewolucji nim nie zrobi. Przekonała mnie jednak do jednego: do sięgnięcia po jej starsze kompozycje. Z nadzieją, że kiedyś było lepiej.

Hurts to jeden z najgłośniejszych debiutów 2010 roku. Duet tworzą dwaj dżentelmeni z Anglii specjalizujący się w muzyce synthpopowej. A może raczej smęt-popowej. Dla niektórych sporym zaskoczeniem może być ilość spokojnych, nieco smutnych utworów na płycie zatytułowanej “Happiness’. Momentami uderza mnie profesjonalizm Hurts. Wszystko tu jest dopieszczone i wystylizowane. Mimo, iż na początku singiel “Wonderful life” mnie nie przekonał, zaliczyłabym go teraz do najlepszych na tej płycie. Ciekawie wygląda nieco bardziej przebojowy featuring z Kylie Minogue (“Devotion”). Piosenkarka swoją obecnością ożywiła nieco ten album. Jednak pozostałe kompozycje mogą być rozczarowaniem. Tym bardziej, że Hurts przed wydaniem płyty zostali okrzyknięci muzyczną nadzieją. Jest nudno. Po prostu. Momentami nawet zbyt romantycznie. Nic tylko sobie w głowę strzelić. Sorry, ale słuchając bardzo ckliwych utworów mam właśnie takie uczucia. Jednak chłopakom z Hurts warto dać szansę. W końcu to ich debiut i na drugim albumie może nas czymś zaskoczą.

Fergie postanowiła na jakiś czas odłączyć się od kolegów z zespołu i stworzyć coś pod własnym ‘nazwiskiem’. W rzeczywistości nie pożegnała się ze wszystkim kumplami z Black Eyed Peas. Płyta nie tylko została nagrana w will.i.am music group, ale tez sam Will.I.Am maczał w niej palce. Większości utworów był producentem, a w trzech nawet gościnnie się pojawił (“Fergalicious”, “All That I Got (The Make Up Song)”, “Here I Come”). Na szczęście nie jest aż za bardzo black-eyed-peas’owsko. Nie jest to może krążek, który w jakimś stopniu zmieniłby oblicze muzyki rozrywkowej. Po prostu – płyta jakich wiele. Jest sporo elektroniki i hip hopu (“London Bridge”, “Here I Come”). Pojawia się i r&b (“Glamorous”). Momentami pojawiają się naprawdę mocne utwory, szybkie, przebojowe (“Voodoo Doll”, “Pedestal”) to znów spokojne (“Big Girls Don’t Cry”, “Finally”). Najbardziej spodobała mi się piosenka “Pedestal” (nieco zadziorna) oraz “Finally”, które zawiera w sobie musicalowe wpływy. Pomyłką dla mnie jest natomiast wkurzające “Clumsy” i “Velvet”, gdzie Fergie chciała być delikatna, zmysłowa a efekt osiągnęła całkiem inny. Ciekawą piosenką jest natomiast “Mary Jane Shoes”, które w połowie zmienia brzmienie. “The Dutchess” jest dość ciekawym albumem, do którego na pewno jeszcze wrócę. Fergie ma dobry, mocny głos. A sama płyta spodoba się nawet osobom nie będącymi fanami Black Eyed Peas.

#38, 39, 40 Paloma Faith “Do You Want the Truth or Something Beautiful?” (2009) & Beyoncé “B’Day” (2006) & Mariah Carey “Merry Christmas II You” (2010)

Trochę głupio, ale historia powstawania płyty Beyonce “B’Day” bardziej mnie zainteresowała niż materiał na niej zawarty. Piosenki miały zostać wydane w 2004 jako kontynuacja “Dangerously In Love”, termin 2005 też nie pasował Beyonce, bo wolała zająć się karierą filmową (rola w “Dreamgirls”). Ostatecznie płyta została wydana w 25 urodziny Beyonce. Całość powstała w 2 tygodnie! Co więcej – o jej tworzeniu nie wiedział menedżer a zarazem ojciec Bee. Ale czy w tak krótkim okresie czasu da się stworzyć coś dobrego? Mogę odpowiedzieć “i tak i nie”. Przeważa tu r&b, to pewne. Część utworów inspirowana jest muzyką lat 70. i 80. Piosenki reprezentują sobą emocje i rytm. Wokal Beyonce jest jak zawsze perfekcyjny. A sama wokalistka zdecydowana i pewna siebie. Teraz coś o piosenkach. Chwytające za serce “Irreplecable”, taneczna “Suga Mama” i zaczynający się przeraźliwą syreną “Ring The Alarm”. Wyboru za dużego nie mam, bo na “B’Day” ostatecznie znalazło się 10 numerów. Jednak moim ulubionym jest duet z Jay’em-Z “Deja Vu” i “Get Me Bodied”. Inne utwory po pierwszym przesłuchaniu zlały mi się w jedno. Polecam więc przesłuchiwanie każdej piosenki osobno.

 

Płytę Palomy zauważyłam rok temu. Zaciekawiła mnie okładka i ten długi tytuł. Chcesz prawdę czy coś pięknego? Styl Palomy jest naprawdę oryginalny. Dla mnie ona sama ubiera się dziwaczniej niż Lady GaGa. Może to wpływ teatru, który w jej życiu odegrał ważną rolę? Otoczka płyty – bardzo dobra. Wnętrze na szczęście również niczego sobie. Faith miała dość trudno. Wybrała pop, soul oraz retro-pop. Konkurencja wielka, bo składająca się przede wszystkim z Amy Winehouse i Duffy. Sama Paloma tylko troszkę inspiruje się koleżankami. Na szczęście robi to dość umiejętnie i słuchacza nie razi podobieństwo. Wokalistka świetnie oddała klimat Londynu z lat 50 podany razem ze świeżym brzmieniem. W każdej piosence poznajemy inną Palomę, jednak nie traci siebie. Jest autentyczna. Z piosenek polecam przede wszystkim balladowe “Play On”, spokojne “My Legs Are Weak” lub szybsze “Upside Down”. Czym zaskoczy nas Paloma w przyszłości? Na pewno jeszcze nie raz objawi się jako utalentowana wokalistka z głową pełną pomysłów i fantazji. A już teraz zachęcam do obejrzenia jej teledysków.

 

16 lat temu Mariah Carey wydała świąteczny album, który nazywał się “Merry Christmas”. Postanowiła wydać kolejny z muzyką świąteczną i nie mam jej tego za złe. Wręcz przeciwnie. “Merry Christmas II You” bardzo przyjemnie się słucha. Nie sprawdzi się jednak do słuchania w trakcie Wigilii, bo przy takich numerach jak “Oh Santa!” czy “Here Comes Santa Claus (Right Down Santa Claus Lane)/ Housetop Celebration” nawet karp zacznie tańczyć 😉 Mnóstwo tu też piosenek bardzo łagodnych, delikatnych. Mariah cudownie w nich brzmi. A jeśli chcecie wiedzieć, po kim ona ma taki głos, odpowiedzią będzie utwór “O Come All Ye Faithful/ Hallelujah Chours”, w którym gościnnie pojawiła się jej matka – Patricia Carey. Podoba mi się również to na tej płycie, że oprócz tradycyjnych świątecznych klasyków takich jak np. “O Little Town Of Bethlehem” czy zaśpiewanego na żywo “O Holy Night”, Carey zamieściła tu swoje kompozycje (“One Child”, “When Christmas Comes”). Nie mogło zabraknąć jednego z największych świątecznych hitów – “All I Want For Christmas Is You”. Mariah umieściła tu nową aranżację tej piosenki. Moim zdaniem lepszą. Artystka umieściła tu i utwór, przy którym będziemy mogli bawić się w Sylwestra – “Auld lang Syne (The New Year’s Anthem)”. Podsumowując, warto mieć ten album. Słuchając go nawet w lipcu, można poczuć świąteczny nastrój.