#50, 51 Beyoncé “Dangerously In Love” (2003) & Kylie Minogue “X” (2007)

W 2001 nagrała z Destiny’s Child ich trzeci krążek. Potem skupiła się na solowej karierze wydając “Dangerously In Love”. Rok później razem z dziewczynami nagrała ostatni studyjny album Desiny’s “Destiny Fulfilled”. Solowe wydawnictwo Beyonce było hitem. Ok. 14 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie. Nie odeszła od stylu zespołu. Nadal świetnie czuje się w r&b. Miała również nosa do tego, kogo warto zaprosić do studia. Przede wszystkim Jay-Z. Pojawia się tu w aż 3 utworach: w świetnym “Crazy In Love”, znacznie gorszym “That’s How You Like It” oraz w “03 Bonnie & Clyde”, która nawet zyskuje na tym, że Beyonce pojawia się sporadycznie. Do piosenki “Baby Boy” zaproszenie przyjął Sean Paul, który gdzieś tam ‘postękuje’. Dodatkowo obok Big Boi, Sleepy Brown czy Luther Vandross pojawia się nie kto inny jak sama Missy Elliott. Razem z Bee śpiewa “Signs”. Całkiem udana współpraca, mimo, iż w tym momencie piosenki nie pamiętam. Spotkałam się z wieloma opiniami o tej płycie, głównie wychwalającymi Beyonce. Będę jednak oryginalna. Poza kilkoma perełkami płyta jest raczej przeciętna. Wiele utworów jednym uchem wlatuje, drugim wylatuje. Niektóre piosenki są zdecydowanie za długie np. “Speechless” trwa 6 minut. Przez to płyta momentami jest naprawdę nużąca.

Z obawą sięgnęłam po przedostatni krążek Kylie o intrygującym tytule “X”. Album został nagrany po wygranej przez wokalistkę walce z rakiem. Kylie musiała naprawdę wiele przejść. Jeśli jednak myślicie, że o tym tu śpiewa, jesteście w błędzie. Dziesiąta płyta Minogue utrzymana jest w stylu, w którym ona sama sprawdza się świetnie. Pop, dance, sporo elektroniki, przepuszczonych przez komputer dźwięków. Spodobał mi się utwór “Speakerphone”. Jest bardzo zabawny i taki…oryginalny. Fajnie wypada też “Heart Beat Rock” inspirowany nieco muzyką r&b. Do najlepszych zaliczyłabym też pierwszy singiel – “2 Hearts” – który zawiera w sobie wpływy rocka. Nawet znajdziemy tu spokojniejszy utwór – “Cosmic”. Całkiem niezły. Po każdym przesłuchaniu album robi na mnie większe wrażenie. Przede wszystkim plus za to, że piosenki nie zlewają mi się w jedno. Można je od siebie rozróżnić. A to prowadzi do tego, że jest różnorodnie i nie nudo. Bardzo przyjemna płytka.

#41, 42, 43 Paramore “Brand New Eyes” (2009) & Kat DeLuna “9 Lives” (2007) & Black Eyed Peas “The E.N.D.” (2009)

Dla wielu musiało być szokiem, że zespół o którym w Polsce i wielu innych miejscach na świecie stało się głośno za sprawą takiego kiczowatego filmu jak “Zmierzch”, ma na koncie dwie płyty. W 2009 dołączyła do nich kolejna. Na “Brand New Eyes” nie mogło oczywiście zabraknąć “Decode”. Jest to mój ulubiony numer Paramore. Taki tajemniczy. Płyta daje niezłego kopa. Piosenki mają w sobie masę energii. Można było obawiać się, że złagodzą nieco swoją muzykę. Tak się na szczęście nie stało. Muzycy nadal szarpią struny gitary a wokalistka – Hayley Williams – zdziera sobie raz po raz struny głosowe.Momentami jednak dają wrażliwszemu słuchaczowi odpocząć serwując całkiem delikatne “The Only Exception” czy akustyczne “Misguided Ghosts”. Pozostałe utwory to w większości pop-rockowe i rockowe kompozycje. Te najbardziej ostre to “Careful”, “Ignorance” i “Feeling Sorry”.  Ten ostatni ma podobną melodię do “Looking Up”. Najbardziej popowym numerem jest chyba “Where The Lines Overlap”. Podsumowując, płyta na pewno spodoba się fanom bandu i zbuntowanym (?) nastolatkom.

Pamiętacie ją jeszcze? Tak, to właśnie ona jest autorką “Whine Up” czy “Run The Show”, które zdobyły niemałą popularność w 2007. “9 Lives” jest debiutem tej młodej, utalentowanej latynoskiej gwiazdki. Kat udało się zaprosić do współpracy popularnych wokalistów. Producentem krążka został RedOne. Często pojawia się Akon, Shaka Dee (“Run The Show”, “Be Remembered”) oraz Elephant Man (“Whine Up”). Płyta Kat z pewnością spodoba się osobom ceniącym hip hop, r&b oraz dancehall. Dzięki dodaniu elementów latino płyta niesamowicie sprawdza się na lato. Słychać, że Kat świetnie czuje się w takim a nie innym klimacie. Na “9 Lives” znalazły się piosenki taneczne (“I Am Dreaming”, “Feel What I Feel”) jak i ballady (“You Are Only mine”). Mnie jednak DeLuna przekonała za sprawą szybszych utworów.

W przypadku Black Eyed Peas tytuł “The E.N.D.” tłumaczony jest jako “The Energy Naver Dies” (Energia nie umiera nigdy). Energia może i nie, ale dobra muzyka tworzona lata temu przez ten zespół jak najbardziej. Z niezłego r&b i hip hopu przeszli w…electro. Nie żebym coś miała do muzyki elektronicznej. Jak jest ładnie podana, i to zniosę. Jednak w przypadku Black Eyed Peas, tego produktu (sorry, ale inaczej tego nazwać się nie da) słuchać jest ciężko. najsmutniejszy jest chyba fakt, że teraz największą ambicją zespołu jest wysoka sprzedaż i piosenki na szczytach list przebojów. Po drodze zagubili gdzieś dobrą muzykę. Zapomnieli chyba o swoich fanach. Ludziach, którzy kochali ich za ciekawe, hip hopowe piosenki. Mimo, iż do wielkich fanów Black Eyed Peas się nie zaliczam, łapię się za głowę, że można stworzyć coś tak pustego, skomercjalizowanego. Słowem – kiepskiego. Mogłabym ostatecznie dać szansę “Boom Boom Pow”, bo w refrenie jakoś daje radę, jednak całość mi się nie podoba. O “I Gotta Feeling” nawet nie wspomnę. Nie ma potrzeby pisać tu o każdym utworze osobno. “The E.N.D.” to to prostu elektrycznopopowa papka, zmixowana, przerobiona aż w końcu…nijaka.

#35, 36, 37 The Veronicas “Hook Me Up” (2007) & Madonna “Confessions on a Dancefloor” (2005) & Florence + The Machine “Lungs” (2009)

“Hook Me Up” to drugi album zespołu The Veronicas prosto z Australii. Tworzą go dwie siostry-bliźniaczki: Jessica i Lisa. Na szczęście o ile dziewczyny da się rozróżnić, o tyle niektórych piosenek z tego albumu po trzykrotnym przesłuchaniu nie pamiętam. Jeśli ktoś myśli, że The Veronicas grają popową muzykę, jest w błędzie. Ich kawałki to w szczególności pop-rock mieszany na przemian z electrorockiem. Oprócz utworów dających niezłego kopa (“This Is How It Feels”, “All I Have”) znajdziemy tu i ballady (“In Another Life”). Słuchając np. “Take Me On The Floor”, mimo iż gitary i perkusji w niej nie brakuje, ma sie ochotę powiedzieć, że jest to typowa piosenka na imprezę. Jednak bliźniaczki rehabilitują się takimi utworami jak “Untouched” czy “Someone Wake Me Up”. Wiele piosenek osobno robi wrażenie, na całości gdzieś się gubią. A szkoda, bo dziewczyny mają ładne, mocne głosy.

Odkąd Madonna została nazwana królową muzyki pop trzyma się tego gatunku. Jej studyjne albumy jak np. “Ray of Light” czy “Music” pełne były popowych brzmień. Na wydanej w 2005 roku “Confessions on a Dancefloor” mamy bardzo dużo tanecznych dźwięków. Płyta jest idealna na zabawę na parkiecie. Teksty piosenek nie były potrzebne – wystarczyła sama muzyka by można się było dobrze bawić. Kiedy pierwszy raz słuchałam tej płyty trudno było mi rozróżnić jakikolwiek utwór. Skłaniałam się nawet do negatywnej oceny. Teraz jednak uważam, że album jest naprawdę w porządku. Warto przytoczyć tu słowa Madonny: Służy dobrej zabawie, bezpośredniej i nieprzerwanej. Rewolucji, wiadomo, nie ma. Płyta dla każdego. Najbardziej zaskoczyła mnie piosenka “Isaac”. Madonna nawiązała w niej do żydowskich ‘klimatów’. Wyszło naprawdę ciekawe ‘dzieło’. Podoba mi się również singlowy “Hung Up” zawierający sample z hitu ABBY “Gimme Gimme Gimme”. Można obawiać się piosenki “Forbidden Love”, wiedząc, że jest to ballada….taneczna. Na szczęście i tu Madonna nie zawodzi. Podsumowując. Za sprawą “Confessions on a Dancefloor” wokalistka zabiera nas w przeszłość, do lat 70-tych aż po czasy współczesne. Muzyka taneczna nie jest szczególnie lubiana przeze mnie, jednak do tego albumu będę wracać z przyjemnością.

Wielka Brytania po raz kolejny udowadnia, że utalentowanych wokalistek jest u nich co nie miara. Teraz do tego grona dołączyła rudowłosa Florence Welsh. Zebrała kilku gości i tak powstał zespół Florence and The Machine. Przede wszystkim gratuluję debiutu. Płyta “Lungs” jest niepodobna do tego, czego już słuchałam. Postawili sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Podoba mi się to, że wszystkie utwory na płycie do siebie pasują. Hmmm, jak puzzle? Wielkim atutem jest przede wszystkim wokal Welsh. Pełen emocji, siły i pasji. Jednak The Machine też udowadniają, że nie są gorsi. Sama muzyka na “Lungs” jest na wysokim poziomie i niesamowicie dobrana. Harfy, chór, bębny stwarzają świetną atmosferę. Zaskakujące jest to, że mimo sporej różnorodności wszystko do siebie pasuje. Mymy tu odrobinę taneczne “Dog Days Are Over”, które zawiera również wpływy folkowe. Mamy tu i mocne uderzenie w postaci takich utworów jak “Cosmic Love”, “Drummer” i “Rabbit heart”. Wiele piosenek zaczyna się spokojnie a dopiero w refrenie Florence pokazuje, na co jej głos stać. Zdecydowanie jeden z najjaśniejszych debiutów 2009.

#28, 29, 30 Selena Gomez “A Year Without Rain” (2010) & Ke$ha “Cannibal” (2010) & Avril Lavigne “The Best Damn Thing” (2007)

Byłam ciekawa tego albumu. Zastanawiałam się, czy Selena poprawiła swój wokal i muzykę od “Kiss & Tell” (moja recenzja). Na szczęście nastąpiła pewna poprawa, ale nie jest to jeszcze płyta na najwyższą ocenę. Ponownie już otrzymujemy popowy album z elementami electro i dance. Najbardziej zaskoczyła mnie piosenka “Rock God”, którą dla Seleny napisała Katy Perry. Przynajmniej w tym utworze gwiazdka nie brzmi jak mała dziewczynka. Zdziwiłam samą siebie, że “Summers Not Hot” zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Wprawdzie momentami brzmi kiczowato, ale ogólna ocena piosenki jest dobra. Podoba mi się też “Intuition”. Wyrapowane momenty (spokojnie, nie przez Gomez) świetnie kontrastują z delikatnym głosem wokalistki. Oprócz tanecznych numerów takich jak “Sick Of You” czy “Round&Round” otrzymujemy 2 ballady – “Ghost Of You” i “Live Like There’s No Tomorrow”. Pierwsza bardziej przypadła mi do gustu. Drugą na początku zaliczyłam do najgorszych na “A Year Without Rain”, ale da się do niej przyzwyczaić.

Ke$ha nie odpuszcza. W styczniu pojawiła się jej debiutancka płyta “Animal” (moja recenzja) a już otrzymujemy jej nowy album pt. “Cannibal”. Czyżby chciała “pożreć” nasze serca swoją muzyką? Mojego jeszcze nie dostanie. Jednak nie mogę wymagać od niej, by nagle przerzuciła się na soul czy rock. Sama Ke$ha, która momentami wypluwa z siebie słowa niczym maszyna, odnajduje się w swoim stylu. Od poprzedniej płyty rewolucji więc nie ma. To nadal pop, dancepop i electropop. Chwilami trochę wyrapowane. Ten album jest podobno kontynuacją “Animal”. Dla mnie nie bardzo. Piosenki zawarte na “Cannibal” bardziej mi przypadły niz tamte. Chociaż i tak cała płyta (8 nowych piosenek + remix) podoba mi się do połowy. “Cannibal”. “We R Who We R”, “Sleeze” (nowa wersja “Hollaback Girl” Gwen Stefani?) oraz “Blow”. Pozostałe są naprawdę przeciętne. Najgorszy jest chyba ten remix. Brrr, nie da się tego słuchać. “Grow  a Pear” brzmi podobnie (w refrenie) jak “California Gurls” Katy Perry. Płyta idealna na imprezy. Wiadomo, że taka muzyka zawsze dobrze się sprzeda.

Ocenić płytę Avril “The Best Damn Thing” jest niezwykle trudno. Trzy lata temu ten album bardziej mi się podobał. Teraz, gdy spojrzałam na niego ponownie, zauważyłam, że ma parę wad. Przede wszystkim dostajemy okropnie komercyjny produkt. Tu aż tą komercją kapie. Ze zbuntowanej, rockowej dziewczyny jaką Avril była na dwóch pierwszych albumach zmieniła się w odrobinę słodką, nastawioną na zysk gwiazdą. Kiedyś była bardziej naturalna. A co do muzyki prezentowanej ja “The Best Damn Thing”. Szybko wpada w ucho, piosenki są melodyjne. Jednak ich teksty to w większości porażka. Aż nie chce się wierzyć, że Avril była ich współautorką. “I’m the one who wears the pants” (“Jestem jedyną która nosi gacie”) z piosenki “I don’t have to try”  nie należy raczej do najmądrzejszych czy tych z jakimś przesłaniem. “Hey Hey You You” z “Girlfriend” też jest niemiłosiernie irytujące. Na szczęście są i ballady. “When you’re gone”, “Innocence” czy “Keep holding on” prezentują się o niebo lepiej niż ich płytowi “koledzy”. Podsumowując. Avril na pewno mocno zaskoczyła swoich fanów. Na pewno nie spodziewali się, że ich idolka nagle stanie się równie plastikowa jak niektóre gwiazdki muzyki. Ale “The Best Damn Thing” na pewno przysporzyło jej nowych wielbicieli. Młodzież, uwielbiającą się bawić. Czy to szczyt ambicji Lavigne?