#186 Selah Sue “Selah Sue” (2011)

Na początek jedna ciekawostka o mnie, autorce bloga. Nie, nie jestem fanką Justina Biebera czy Lady GaGi, o to się nie martwcie 😉 Zdradzę wam, co lubię robić w wolnym czasie. Często odwiedzam strony o muzyce jak np. muzyka.onet.pl i podbieram namiętnie gazetki “Empiku”. Szukam po prostu nowych, ciekawych artystów, których mogę wam później na blogu przedstawić. W takich też sposób natknęłam się na Selah Sue. Jest to belgijska wokalistka, która karierę zaczęła już w 2008 roku. Niestety, ze słabym skutkiem. Postanowiła spróbować jeszcze raz i wydała w tym roku płytę pt. “Selah Sue”. Mnie do siebie przekonała okładką oraz tym, że jej muzyka porównywana jest do tej Lauryn Hill, M.I.I. czy Eryki Badu, a samej wokalistki nie mógł nachwalić się Prince i Cee Lo Green. Selah Sue gra muzykę łączącą w sobie r&b, pop, soul oraz reggae. Jej głos przypomina mi ten Duffy. Tak samo oryginalny i przyciągający. No i tak samo dla niektórych osób denerwujący. Ale warto otworzyć się na coś nowego. Pierwszą jej piosenką, którą poznałam było “This World”. Jakieś kilka miesięcy temu. Prawie więc z krzesła spadłam, gdy zobaczyłam reklamę Kinder Bueno. Wykorzystali tam ten numer. Idealnie pasuje. Nic więc dziwnego, że “This World” szybko podbiło moje serce. Jest po prostu takie jak ja: mega tajemnicze, klimatyczne. Najbardziej podoba mi się początek, gdzie Selah śpiewa I fear real danger This world ain’t simple But I’m strong, I know how to get out And I’ll find my way ’cause ‘Cause it’s love, real simple And that’s how it works (PL: Czuję prawdziwe niebezpieczeństwo. Ten świat nie jest prosty, Ale jestem silna, wiem jak się wydostać I znajdę moją drogę, bo Bo to jest miłość, prawdziwie prosta I właśnie tak to działa). Nie jestem fanką reklam, ale gdy leci ta z tą piosenką, rzucam wszystko i biegnę oglądać. Oprócz “This World” jest tu kilka kawałków, które wręcz mną zawładnęły. Idąc po kolei: “Peace of Mind”, “Please” i “Just Because I Do”. “Peace of Mind” wyróżnia się rapowanymi wstawkami. Nie jest tego dużo, ale wystarczy, by zapamiętać i polubić ten numer. “Please” jest utworem – duetem. Selah wykonuje go z Cee Lo Green. O ile dobrze myślę, ten kawałek możemy znaleźć też na ostatniej płycie Cee Lo Green pt. “Lady Killer”. Piosenka kojarzy mi się z muzyką musicalową. Jest jakby dialogiem między dziewczyną a chłopakiem. Nie wydaje mi się wprawdzie, aby między Selah i Cee Lo Green zaiskrzyło, ale w piosence czuć niezłą chemię. Ich głosy idealnie się dopełniają – głęboki, męski należący do Cee Lo Green’a i dziewczęcy, oryginalny Selah Sue. Momentami mam jednak wrażenie, że wokalista przyćmił Selah. Mimo to uwielbiam ten numer <3 Ujęło mnie też “Just Because I Do”. Jest nieco tajemnicze. Podobają mi się szczególnie momenty, gdy Sue nie śpiewa, a mówi. Szczególnie w momencie pod koniec numeru: You wrapped your arms around my soul I could never live without you And now we’re waiting for the sun to come to melt this cold black snow All our dreams put on the shelves But I’m sure we’ll let them know Who we are (PL: Owijasz ramiona wokół mojej duszy nie mogłabym żyć bez Ciebie i teraz czekamy na słońce, co przyjdzie stopić ten lód czarny śnieg wszystkie nasze marzenia leżą na półkach ale jestem pewna, że damy im do zrozumienia kim jesteśmy). Właściwie nie ma tu piosenki, która by mi się nie podobała. Każda ma coś, co ją od pozostałych wyróżnia. “Mommy” jest zdecydowanie najspokojniejszym numerem. Wprawdzie głos Selah w balladach brzmi nieco zabawnie, ale tekst utworu z kolei jest piękny. Nie trzeba być po studiach polonistycznych, by go zinterpretować. Selah napisała tę piosenkę dla swojej mamy. Śpiewa m.in. And when I feel scared It seems that life is harder than I ever knew Yeah when I feel scared You are the only one Who knows just what to say So here am I to thank you (PL: I kiedy jestem przerażona, Życie wydaje się trudniejsze niż myślałam, Tak, kiedy jestem przerażona, Jesteś jedyną osobą, Która wie po prostu co powiedzieć, Więc jestem tu by Ci podziękować). Powiem wam, że ja na punkcie Selah całkowicie oszalałam. Uważam, że to nie tyle najlepszy i najciekawszy debiut 2011 roku, co ostatnich kilku. Klikam, że lubię.

#183 Chris Brown “F.A.M.E.” (2011)

Pierwszy raz o Chrisie Brownie usłyszałam za sprawą jego duetu z Jordin Sparks pt. “No Air”. Niedługo potem usłyszał o nim cały świat. A to wszystko za sprawą pobicia przez niego Rihanny. I tak też skończyła się ładnie zapowiadająca się kariera Chrisa. Wszyscy postawili na nim krzyżyk. Fani urządzali happeningi podczas których palili i niszczyli jego zdjęcia i płyty. Damski bokser. Palant. Też tak o nim myślałam. Jednak gdyby nie to całe zdarzenie Rihanna nie nagrałaby tak prawdziwej i emocjonalnej płyty jaką jest “Rated R”. Brown rozpoczął nową walkę o serca fanów. Najpierw była chłodno przyjęta płyta “Graffiti” a teraz “F.A.M.E.”. Ja oceniam właśnie tą drugą.

Czytaj dalej #183 Chris Brown “F.A.M.E.” (2011)

#176, 177 Rihanna “Talk That Talk” & Sylwia Grzeszczak “Sen o przyszłości”


Kobieta – maszyna. Nie skończyła trasy promującej album “Loud” a już wydała nowy krążek. Do końca stycznia wypuści pewnie jeszcze kilka singli z “Talk That Talk” i ogłosi, że nagrywa nowy materiał. Rihanna nie zwalnia tempa. Kiedy tylko uda mi się ją spotkać, zapytam się jej, kiedy (albo – czy w ogóle) śpi. Jeszcze przed wydaniem “Talk That Talk” mówiła, że marzy jej się powrót do korzeni. Taak, bardzo zadbała, by nowa płyta tak brzmiała. Palcem nie kiwnęła, byśmy otrzymali coś na miarę “Music of the Sun”, czyli debiutanckiej płyty. Widocznie przez te wszystkie lata już zapomniała, jak zaczynała. A szkoda. Chciałabym od niej więcej takich perełek jak zeszłoroczne “Man Down”, czyli piosenek ze świetną, charakterystyczną muzyką i intrygującymi tekstami. Ok, koncert życzeń trzeba zakończyć i pogodzić się z tym, co jest.

Czytaj dalej #176, 177 Rihanna “Talk That Talk” & Sylwia Grzeszczak “Sen o przyszłości”

#151 LMFAO “Sorry For Party Rocking” (2011)

Sama nie wiem, czemu zdecydowałam się na przesłuchanie płyty duetu LMFAO (omg, co za nazwa) pt. “Sorry For Party Rocking”. Znani są właściwie z jednej piosenki – hitu tegorocznych wakacji pt. “Party Rock Anthem”. Stop. Inaczej – hymnu tegorocznych wakacji. Oczywiście zależy dla kogo. Mnie ten shit prześladował pół wakacji. Na szczęście tylko wtedy, gdy byłam w Polsce. Za granicą można natknąć się na normalniejszą muzykę. Zastanawia mnie, komu taka ‘muzyka’ może w ogóle się podobać. Dopiero przy słuchaniu płyty LMFAO stwierdziłam, że ta Adele to dopiero robi komercyjną muzykę. Jej piosenki podobają się większości a te duetu LMFAO są chyba tylko do półgłówków. A ja wierzę, że z osobami czytającymi mojego bloga wszystko w porządku 😉 Myślałam, że z muzyką już trochę lepiej, skoro ludzie wykupują cały nakład płyt Beyonce czy Amy Winehouse. Okazuje się, że źle nie jest. Teraz jest wręcz tragicznie. Na “Sorry For Party Rocking” ciężko wyróżnić jakikolwiek kawałek, bo wszystkie są strasznie do siebie podobne. Różnią się raptem małymi fragmencikami i zaproszonymi do współpracy gośćmi. W otwierającym krążek “Rock the Beat II” w pamięci zostaje jedynie zbyt długa przemowa na początku. W “Party Rock Anthem” meczy ciągła zmiana rytmu. Nie przebija to jednak dziewczyny, która śpiewa mały kawałek. Plastik. Nie chce nawet wnikać, kto to jest. Wolę pozostać w niewiedzy. A gdybym to ja była tą panią, w ogóle nie ujawniałabym swojego nazwiska. Po co się później wstydzić? O, znajoma twarz. W “Champagne Showers” zaśpiewała Natalia Kills, której płytę oceniałam kilka dni temu. Ale czy to na pewno ona? Mam ku temu poważne wątpliwości. Głos jej strasznie zmodyfikowali. Zrobili jej straszne świństwo. Oprócz niej wśród gości znajdziemy Evę Simons (znaną z kawałka “Silly Boy”, i tylko z niego), will.i.am’a (ciągnie swój do swego), Busta Rhymes i jakąś Lisę. Bez sensu, bym opisywała każdy kawałek oddzielnie. Przecież to jeden szajs. Muzyka tworzona przez ten zespół jest delikatnie mówiąc beznadziejna, koszmarna, do d*py. No chyba, że ktoś lubi i przy takim czymś potrafi się dobrze bawić. Ja nie wyobrażam sobie, by na mojej 18-nastce (luty!) puszczali takie g*wno. Jestem tolerancyjna, szanuję wasze zdanie, ale gdy ktoś by mi powiedział, że uwielbia ten zespół, to wyśmieję. No cóż, kończę i idę posłuchać “The Beginning” Black Eyed Peas ;P

#147, 148 LaFee “Frei” (2011) & Evanescence “Evanescence” (2011)

LaFee poznałam kilka lat temu. Bliżej ‘zaprzyjaźniłam się’ z nią dopiero w tym roku. Znam już dwie jej płyty (“LaFee”, “Jetzt erst recht”). Gdybym wcześniej nie wiedziała, w jakim kierunku zamierza LaFee podążyć, byłabym w wielkim szoku i z dziesięć razy sprawdzała, czy to na pewno ta sama wokalistka. Zmieniła się nie tylko muzycznie. Przefarbowała się na platynowy blond, zrobiła sobie afro (teraz częściej nosi kucyk), zaczęła się ubierać bardziej kolorowo. Muzycznie zmieniła się jeszcze bardziej. Moim zdaniem na gorsze. Kiedyś była bardziej wyrazista, miała swój styl. Teraz podążyła za panującą modą. Piosenki są łagodniejsze, bardziej taneczne. Przesiąknięte elektroniką. Jednak tę w wykonaniu LaFee odbieram całkiem pozytywnie. Niektórym powinno zakazać się korzystania z komputerów przy tworzeniu muzyki (pamiętacie ostatnie ‘dzieła’ LMFAO czy Black Eyed Peas?), tu wokalistkę do nich dopuszczam. Płytę otwiera utwór “Herzlich wilkommen”. Podoba mi się dokładnie do momentu, gdy LaFee śpiewa Ich sage dir (PL: Mówię ci). Refren jest straszny. Plusem piosenki jest też to, że trwa nieco ponad 2 minuty. Nie zniosłabym więcej. Kolejna piosenka, jaką jest “Lass die Puppe tanzen” jest cudowna. Najbardziej podoba mi się w niej to, że utrzymana jest w szybkim tempie. Nie nudzi się. Potrafię ‘katować się’ nią nawet 5 razy pod rząd. Z kolejnych piosenek zauroczył mnie jeszcze numer “Ich bin”. Kiedyś tej piosenki nie doceniałam. Teraz uważam, że jest świetna. Szczególnie lubię początek, gdzie LaFee śpiewa m.in. Ich bin Geschichte Und gegenwart Ich schrei und schweig Jedentag (PL: Jestem historią i teraźniejszością, Krzyczę i milczę każdego dnia). Zastanawiam się jeszcze, który utwór spodobał mi się równie bardzo i, cóż, słabo to widzę. Lubię trochę “Leben wir jetzt”, bo LaFee całkiem nieźle odnalazła się w elektronicznej rąbance, oraz “Du allein”, choć głównie za tekst. LaFee śpiewa m.in. Du liegst am Boden Du bist gefallen Niemand war da um dich zu halten (PL: Leżysz na ziemi poległeś Nie było przy tobie nikogo kto by był podporą). Oprócz tanecznych numerków na płycie znalazło się miejsce dla spokojniejszych ‘punkcików’. Przede wszystkim króciutka ballada “Ich hab dich lieb”, którą LaFee napisała dla swojego taty. Czegoś mi tu brakuje. Piosenka jest po prostu przyzwoicie zaśpiewana. Nic więcej. Ani nie wzrusza, ani nie czaruje. Inną balladą jest “Sieh mich an” czyli piosenka, której za nic nie potrafię sobie przypomnieć. Są niestety na “Frei” piosenki, których nie lubię. Należy do nich “Fliegen mit mir” oraz “7 Sünden”. W tej drugiej LaFee brzmi, jakby się miała zaraz rozpłakać. W wielu piosenkach najsłabszym punktem jest refren (“Alles Gute”, “Herzlich wilkommen”). LaFee podążyła własną drogą. Pełną kolorów i tanecznej muzyki. Ja jednak będę tęsknić za tą nieco zbuntowaną dziewczyną, śpiewającą chwytliwe, rockowe numery.

Informacje o tym, że Evanescence wznawiają swoją działalność dotarły do mnie zupełnie niespodziewanie. Nawet pogodziłam się z tym, że nie będzie już nigdy następcy “The Open Door”, że nie usłyszę w wykonaniu Amy Lee ballady na miarę “My Immortal” czy “Like You”. A jednak. Marzenia się spełniają. Zespół pod koniec 2010 roku wrócił do studia i przygotowywał materiał na płytę zatytułowaną “Evanescence”. Przyznam, że mogli się bardziej wysilić z tytułem krążka. Pierwszy utwór (“What You Want”) usłyszałam już na początku sierpnia. Ulżyło mi, bo obawiałam się, że (zgodnie z niektórymi plotkami itp.) pójdą w elektronikę. Piosenka bardzo mi się podoba. Jest szybka, odpowiednio ostra. Uwielbiam głos Amy w tym numerze. Szczególnie lubię moment, gdy śpiewa Every heart in my hands like a pale reflection (PL: Każde serce w mych dłoniach jest jak blade odbicie). Zanim przejdę do oceniania innych utworów, które znalazły się na pierwszej od pięciu lat płycie grupy, podzielę się z wami spostrzeżeniem. Pokochałam Evanescence za muzykę, która nie była tylko rockową muzyką. Swoje inspiracje czerpali z gothic rocka. Ich piosenki były niezwykle tajemnicze, niektóre nieco mroczne. Na nowej płycie mi tego brakuje. Amy wprawdzie nadal pokazuje, że głosu mogą jej niektóre piosenkareczki pozazdrościć, ale to nie jest już to samo. Strasznie brakuje mi na “Evanescence” tej tajemniczej aury. Rozumiem jednak, że chcieli zrobić coś nowego. No i zrobili. Nagrali rockowy krążek, który pewnie zginąłby pomiędzy innymi takimi płytami, gdyby nie wokal Amy – nie do podrobienia. Jednak jako osoba, która z “Fallen” i “The Open Door” zna każdą nutkę, jestem nieco zawiedziona. Przede wszystkim na “Evanescence” jest niedobór ballad. Wiele jest szybkich, rockowych numerów (“Made of Stone”, “Sick”). Spokojne numery? Jest ich tylko dwa: “Lost in Paradise” oraz “Swimming Home”. Żadna z nich nie dorównuje poprzednim balladom zespołu, lecz da się słuchać. Bardziej do gustu przypadła mi ta pierwsza piosenka – “Lost in Paradise”. Najbardziej lubię moment, gdy Amy śpiewa And now I’m lost in paradise (PL: A teraz jestem zagubiona w raju) a w tej samej chwili wchodzi mocniejsza muzyka. “Swimming Home” zdecydowanie mniej mi się podoba. Odstaje od innych piosenek na “Evanescence”. Brzmi jak piosenka z “Ray of Light” Madonny. Ale nawet na płycie królowej ładnie by nie błyszczała. Z szybkich utworów najbardziej lubię wspomniane na początku “What You Want”, “Sick” oraz “Never Go Back”. Zupełnie nie podeszły mi natomiast “The Change” i “Erase This”. O piosenkach ciężko coś w ogóle napisać. Są do siebie podobne, oparte na jednakowym pomyśle. Na szczęście w warstwie tekstowej zespół nie uległ pogorszeniu. Nadal otrzymujemy całkiem niezłe, nie głupie teksty. “Never Go Back” opowiada o miłości; Without your love I am lost And I can never go back home (PL: Bez Twej miłości jestem stracona  I nie mogę wrócić już nigdy do domu). W “Made of Stone” podoba mi się początek (w sam raz dla uczniów) Speak your mind Like I care I can see your lips moving I’ve just learned not to hear Don’t waste your time (PL: Wyrażasz swoje zdanie Jakby mnie to obchodziło Widzę jak poruszają się Twe usta Nauczyłam się po prostu nie słuchać Nie marnuj czasu). Może i muzyka Evanescence ewoluowała w niezbyt dla mnie dogodnym kierunku, nadal jest to mój ulubiony zespół a sama płyta “Evanescence” zrobiła na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Nie przebiła jednak dwóch poprzednich.

#144, 145, 146 Adele “21” (2011) & Natalia Kills “Perfectionist” (2011) & Alexis Jordan “Alexis Jordan” (2011)

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w radiu piosenkę „Rolling In the Deep” zerwałam się uradowana. „To Amy!” – pomyślałam. Szybko jednak mój entuzjazm opadł, bo w dalszej części piosenka nie brzmiała na śpiewaną przez Winehouse. Wtedy też przypomniałam sobie o jeszcze jednej brytyjskiej wokalistce, obdarzonej oryginalnym głosem – Adele. Jej pierwsza płyta „19” (2008) jest genialna. Pytanie tylko, czy „21” utrzyma ten poziom. Jaki jest ten album? Przede wszystkim przewidywalny. Czy ktoś w ogóle myślał, że Adele nagle porzuci soulowe melodie na rzecz dance popu? Chyba nie. W końcu to właśnie za te piękne soulowe melodie z elementami jazzu i bluesa świat pokochał Adele. Pierwsza nazwałabym ją idiotką, gdyby z tego zrezygnowała i poszła za modą. Wielkim atutem albumu są teksty. Opowiadają one o miłości. Jak przyznała niedawno w wywiadzie, wspaniałe, poruszające teksty na “21” napisała po rozstaniu z chłopakiem. Co więcej – po pijaku. Może to taka przypadłość Anglików? Amy Winehouse swoje najpiękniejsze utwory napisała będąc uzależniona od narkotyków. Nie zachęcam jednak jej naśladować. Na “21” Adele dodała szczyptę rocka. Piosenki są bardziej wyraziste niż na “19”. Mimo to ja częściej będę sięgać po jej debiut. Tamte piosenki szybciej zdobyły moje serce. Każda z nich miała w sobie coś, co mnie zachwycało. Na “21” dwie zupełnie mi nie podeszły. Należy do nich przyciężki w odbiorze “I’ll Be Waiting” oraz nudne “Don’t You Remember”, w którym głos Adele za nic mi się nie podoba. Jednak mimo tych dwóch zgrzytów album jest całkiem niezły. Kiedyś byłam mocno zakochana w “Rolling In the Deep”. Teraz ten kawałek nieco mi się już przejadł. I tak z niego najbardziej lubię początek i zwrotki. Refren jest najsłabszy. O innych piosenkach z tej płyty mam podobne zdanie. Albo podobają mi się zwrotki, albo refren. Jak chociażby “One and Only” (refren <3) czy “Turning Tables” (zwrotki <3). Są na szczęście trzy utwory, bez których teraz nie wyobrażam sobie dnia. Przede wszystkim nieco rockowe “Set Fire to the Rain”. Zaczyna się spokojnie, powoli przechodząc do ‘punktu kulminacyjnego’ – dopiero w refrenie Adele pokazuje, na co ją stać śpiewając But I set fire to the rain, Watched it pour as I touched your face (PL: Ale podkładam ten ogień pod deszcz Patrząc jak zagasa, gdy dotykam Twojej twarzy). Kocham wręcz “Someone Like You”. Jest to bez wątpienia najbardziej smutna i poruszająca piosenka (singiel) ostatnich kilku miesięcy. Najbardziej lubię fragment, gdy Adele śpiewa Never mind, I’ll find someone like you (PL: Mniejsza o to, znajdę kogoś takiego jak Ty). Trzecią piosenką z “21”, która nie schodzi z listy ulubionych jest “Rumour Has It”. Jest to jedna z najszybszych piosenek na płycie Adele. Mój wybór może was nieco zdziwić, bo z tego co czytałam, jest to wg. wielu osób najgorszy numer na albumie. Mi się jednak podoba. Wyróżnia się. Mimo, iż “21” nie zachwyciło mnie tak jak “19”, to dziękuję Adele za ten album. Pokazała nim, co się liczy – dobra, porządna muzyka i głos. Nie trzeba latać w samych gaciach po scenie (tak, to o was – GaGa, Rihanna, Britney), by wylądować na pierwszym miejscu list przebojów. Adele się to udało, bo ma talent. On, jak się okazuje, też jest ważny.

Sama jestem zaskoczona, że postanowiłam posłuchać albumu debiutującej wokalistki – Natalii Kills. Czy piosenkarka, której singlem pt. “Mirrors” byłam katowana za każdym razem, gdy włączałam radio, może mi przypaść do gustu? Okazuje się, że tak. Obawiałam się, że Natalia będzie kolejną plastikową gwiazdką. Wprawdzie gra pop i dance, ale dodaje do tego sporą dawkę elektroniki a nawet rocka. Album otwiera intro “Perfection”. Przez jakieś 30 sekund gada coś jakiś koleś. Przyznam, że całkiem ciekawy wstęp. Kolejny numer – “Wonderland” – ma chwytliwy refren. Kolejnej piosenki (“Free”) refren mnie wręcz odpycha. Kiepski jest. Z “Break You Hard” zachwycił mnie początek. Mmm, świetny jest. Słuchać w nim tłuczenie szkła. Kolejna piosenka sprawiła, że zapomniałam o pozostałych. “Zombie”. Sam tytuł bardzo mnie zaciekawił. I właśnie przy tej piosence po raz pierwszy poczułam wreszcie to, o czym mówiła tyle razy Natalia – mroczne oblicze popu. Wokalistka śpiewa m.in. I’m in love with a zombie (boy) But his heart is so cold (PL: Jestem zakochana w zombie (chłopaku) Ale jego serce jest takie zimne). Najbardziej lubię jednak, gdy wypowiada słowa cold, cold, freezing, freezing (PL: zimny, zimny, lodowaty, lodowaty). Z pozostałych utworów do gustu przepadł mi nieco mroczny, nieco taneczny numer “Acid Annie”. Na początku słychać rozmowę telefoniczną między dwojgiem ludzi co jest ciekawym wprowadzeniem do utworu. I na tym niestety kończy się ta lepsza strona płyty. O ile na początku albumu kilka piosenek podobało mi się w całości, tak tu tylko ich fragmenty. Wyjątkiem jest tylko “Not In Love”. Natalia umieściła na płycie dwie spokojniejsze piosenki. Jedną z nich jest “Broken”, druga to “Heaven”. Szczerze wolę “Heaven”. Podoba mi się fragment, gdy Kills rapuje. Jednak najbardziej, obok “Free”, nie podobają mi się jeszcze dwie piosenki: “Superficial” i “Nothing Last Forever”. “Superficial” przypomina mi “Mirrors”. A jak już jesteśmy przy tej piosence – refren ma wręcz okropny. Zwrotki są całkiem ok. Lubie też fragment, gdy Natalia szepce Sex Love Control Vanity(PL: sex, miłość, kontrola, próżność). Jak na debiutantkę, za którą ciągnie się opinia “nowej GaGi” (a tak nawiasem mówiąc – czy każda, która debiutuje musi być oskarżana o kopiowanie panny Germanotty?) Natalia poradziła sobie całkiem nieźle. Podoba mi się to, że utwory są nieco tajemnicze, z pazurem. Perfekcyjnie jednak nie jest. Ciekawa jestem, co pokaże nam na drugim krążku.

Alexis Jordan poznałam przypadkiem. Zobaczyłam na VIVie jej teledysk do “Happiness”. Zwróciłam na nią uwagę, bo się wyróżniała. Piosenka nie była jakaś elektroniczna czy bardzo taneczna. Sama Alexis wyglądała na normalną dziewczynę “z sąsiedztwa”. I co najważniejsze – była ubrana 😉 Pierwsze wrażenie było pozytywne. Niestety, “czar” prysł po zapoznaniu się z jej debiutancką płytą zatytułowaną “Alexis Jordan”. Młoda wokalistka serwuje nam sporą dawkę popowych, tanecznych numerów. Szkoda, że nie zrobiła nic, by choć trochę się wyróżnić z pośród tłumu takich samych dziewczyn. Na szczęście nie dała sobie przepuścić głosu przez syntezator. Jednak ma Jordan spore braki. Mnie jej wokal na kolana nie powalił. Same piosenki są nieco nudne. Ja miałam dość po przesłuchaniu ich jakieś dwa razy. Najbardziej podoba mi się singlowe “Happiness”. Przyzwoita piosenka, najmocniejszy punkt płyty. Mam tylko jedno zastrzeżenie do pierwszego refrenu. Kiedy Alexis śpiewa słowo ‘Happiness’ mogłaby dać więcej czadu, “naruszyć” nieco struny głosowe. Za delikatnie jest. Dobrze, że pod koniec się opamiętała i jest ok. Z pozostałych propozycji lubię “Habit”. Nie umiem jednak wytłumaczyć dlaczego. Miło mi się kojarzy, po prostu. Nienawidzę natomiast “Say that”. A szczególnie momentu, gdy padają tytułowe słowa. Nie lubię też “Hush Hush”. Nie potrzebnie zepsuli to straszną elektroniczną melodią. Jeśli chodzi o pozostałe numery to mało który czymś się wyróżnia. W “Love Mist” słychać inspiracje muzyką reggae. Ostatnia piosenka na krążku – “The Air That I Breathe” to ballada. Bardzo przeciętna, warto dodać. W wielu utworach głos Jordan skojarzył mi się z tym Kat DeLuny. Gdyby tylko Alexis wzięła przykład z koleżanki po fachu. Debiutancka płyta Kat jest świetna. Alexis to debiutantka. Ma przed sobą jeszcze wiele lat. Z pewnością z muzyki nie zrezygnuje. Może kiedyś zaskoczy nas rewelacyjnym krążkiem? Sądzę, że ma na to szansę. Musi tylko poćwiczyć głos, poszukać dobrych producentów. No i mieć szczęście.

#136 Honey „Honey” (2011)

Panie i panowie. W dzisiejszych czasach każdy może nagrać płytę. Tak, nawet ty. A że nie umiesz śpiewać? Kogo to obchodzi. Swoją płytę wydała już Paris Hilton. Teraz zrobiła to bloggerka – ‘modelka’. Tak więc za jakiś czas będziecie mogli posłuchać i mojej płyty. Pierwszy singiel we wrześniu 😉 (ale chyba wiecie, że żartuję?). Honey chciała, byśmy brali ją za zagraniczną gwiazdę. Te anglojęzyczne piosenki, niby światowa muzyka. Lecz mnie nie oszuka. Te wszystkie elektroniczne melodie są kiepskie, bardzo tanie. Nie pomaga też głos Honey. Oglądałam niedawno “Moje supersłodkie urodziny” z nią w roli głównej. Tak, śpiewała. Lepiej by było, gdyby tego nie robiła. Oczywiście wszyscy obecni “Honey! Honey” Jesteś boska, jesteś super, bla bla”. Zaprosili ich to mają się cieszyć, nie? Swoją płytę reklamowała jako “coś miłego dla każdego”. Oj, na wyrost. Fanki Ke$hy będą zachwycone. Pozostali mogą mieć nadzieje, że wokalistka zniknie tak szybko jak się pojawiła. Nic nie wniosła nowego do muzyki. Jej płyta polskiej sceny muzycznej nie zmieni. Wręcz przeciwnie – tylko pokaże, że sięgamy poziomem Rumunii (nie wszyscy polscy artyści, ale jednak). Trudno wyróżnić tu jakiś konkretny utwór, bo wszystkie szybko z głowy wylatują. Nie sądziłam, że do najlepszych dodam bardzo przeciętne single: “No One” i “Runaway”. W tym pierwszy jednak nie podoba mi się powtarzane zbyt często “No łan no łan no łan” (chciałam policzyć ile razy dokładnie pada w piosence, ale przy 20 się zgubiłam). Do “Runaway” nawet się przekonałam. Spokojne, w stylu pop i r&b. I tekst nawet nie razi. Honey śpiewa, że chce uciec, uciec, uciec z ukochaną osobą. Pozostałe utwory są jednak kiepskie. Jak już zaznaczyłam – głównie w stylu Ke$hy (szczególnie “Blow Me Up”). Obiecująco zaczyna się “Hard Drive”, ale gdy dochodzi do refrenu, mam już dość. “Sabotage” też ma obiecujący początek. Gitara? Chyba tak. Gdyby jeszcze wyciąć samą Honey. To ona jest największym minusem piosenek. Jej głos mi się nie podoba. Musi jeszcze sporo poćwiczyć. No i co najważniejsze – znaleźć swój styl.